!Graham Masterton - Kondor.txt

(663 KB) Pobierz
Graham Masterton

Kondor

(Condor)

Przełożyła Małgorzata Cendrowska
 
Du musst herrschen und gewinnen
Oder dienen und verlieren,
Leiden oder triumphieren
Amoss oder Hammer sein.

Musisz wygrać i panować
Albo przegrać, w nędzy żyć,
Cierpieć albo triumfować
Młotem lub kowadłem być.
Goethe
(przekład: Leopold Lewin)
 
Jeden

Jego najlepszy przyjaciel, Bernie, musiał pójść tego popołudnia na lekcję fortepianu, sam więc prawie przez godzinę odbijał piłkę o ścianę garażu, dopóki matka nie wychyliła się przez kuchenne okno i nie powiedziała mu, by, na litość boską, zajął się czymś pożytecznym: grabieniem trawnika lub czyszczeniem roweru. Postanowił jednak wziąć wiatrówkę i pójść do lasów położonych na odległym krańcu Conant’s Acre, jak Indiana Jones w Poszukiwaczach zaginionej arki.
Zostawił rower oparty o drewniany płot oddzielający ulicę Webster Crescent – jej nowe, schludne domy z trzema sypialniami – od górzystego pustkowia Conant’s Acre; potem w kaloszach pomaszerował przez zaoraną glinę – dziesięcioletni chłopiec z niesforną blond czupryną, zadartym (odziedziczonym po matce) nosem i charakterystycznym (jak u ojca) mrużeniem oczu, kiedy chciał zobaczyć coś w oddali.
Był sam na całej rozległej planecie. Na południe od niego nie było nic, tylko pola i drzewa; na północy jedynie wiatr smagał pastwiska posiadłości Kellych, której najbardziej wysuniętą na południe część stanowił Conant’s Acre. Przed nim, na wschód, ciągnęły się gęste i ciemne lasy, w których, jak uroczyście przysięgał Bernie, straszyło.
– W tych lasach są duchy, wiedźmy i diabły – powiedział mu Bernie. – Jeśli kiedykolwiek się tam zapuścisz, obedrą cię ze skóry i wyrzucą na pole sępom i hienom na pożarcie.
Zapewniał Berniego, że w New Hampshire nie ma sępów ani hien, ale przyjaciel nie dał się przekonać: czytał każdy horror, jaki mu wpadł w ręce, i wiedział wszystko o wiedźmach oraz diabłach. Bernie miał dziesięć lat.
Prawie dziesięć minut szedł przez pole. Wiosną było ono zazwyczaj obsiane jęczmieniem, teraz – zaorane i pokryte twardą skorupą, przez którą maszerował z trudem. Nagle przestraszyło go stado wzbijających się w górę kruków. Zakołowały nad nim i odleciały na zachód, wyraźnie odcinając się od nieba, zwiastującego rychłe nadejście zimy. Patrzył na nie przez chwilę, potem poszedł dalej, od czasu do czasu pociągając nosem z zimna.
Lasy były ciche, porośnięte wrzoścem bardziej, niż to sobie wyobrażał. Z uniesioną do strzału wiatrówką stał na polu i wpatrywał się w nie z przejęciem. Coś się poruszyło w chwastach na skraju lasu, pewnie jakaś mysz lub sorek. Spojrzał za siebie i za polem zobaczył bezpieczne i schludne dachy Crescent. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wrócić, ale zaraz pomyślał: Co powiem Berniemu? Że przeszedłem przez pole, popatrzyłem na lasy i nie chciało mi się iść dalej? Mógłbym udawać, że jednak wszedłem. Albo mógłbym powiedzieć, że robiłem coś innego, na przykład pojechałem rowerem do Winant Mall. Zawsze mówił Berniemu prawdę, nawet gdy była kłopotliwa lub bolesna. Bernie to jego najlepszy przyjaciel i do tej pory nie mieli przed sobą sekretów.
Niepewnie przekroczył porośniętą chwastami ziemię, odgarnął kolbą gęste krzewy jeżyn i skacząc z nogi na nogę, znalazł się w leśnych chaszczach. Stanął cicho, nadsłuchując, ale doszedł go tylko szum wiatru, głosy ptaków i szelest suchych liści, pomyślał więc sobie: Nie ma się czego bać. Wiedźmy i diabły to tylko opowieści z książek. W każdym razie mam nadzieję, że to tylko opowieści.
Wyjął scyzoryk i wyciął nim znak na najbliższym drzewie. Trójkąt z kółkiem w środku. On i Bernie, gdziekolwiek byli, zawsze wycinali takie znaki, nawet na ścianach szkolnych korytarzy. W „Concord Journal”, w rubryce dla młodzieży, czytał, że dobry tropiciel zawsze nacina znaki. Pociągnął nosem i znów zrobił parę kroków do przodu.
W puszczy panowała cisza. Za lasem hulał wiatr. A tu czuł się prawie jak w kościele. Zrobił jeszcze jeden znak i zagłębił się w tę ciszę. Szedł, trzymając uniesioną strzelbę, na wypadek gdyby jednak dostrzegł coś, do czego musiałby strzelić – wiedźmę czy diabła.
– W porządku, chłopcy – wyszeptał, kiedy przeszedł dwadzieścia, może trzydzieści kroków w głąb lasu. – Zatrzymamy się tutaj na mały posiłek. – Kucnął, oparł wiatrówkę o drzewo i z kieszeni kurtki wyjął paczkę gumy, chwycił kawałek z papierka, zgrzytając zębami, jakby gryzł suszone mięso. – Wygląda na to, że Japońce sobie poszli. Może powinniśmy zawrócić i wyruszyć do kwatery głównej.
Żuł gumę i zanim straciła smak, zdążył wyryć na drzewie swoje inicjały. Teraz będzie mógł przyprowadzić tu Berniego i udowodnić mu, że zupełnie sam zapuścił się w nieznane. Bernie, choć miał dziesięć lat, nigdy nie odważył się na samotną wędrówkę po lesie, nie mówiąc już o wycięciu na drzewie swoich inicjałów.
Podnosząc się, usłyszał tuż za sobą trzepot skrzydeł. Wiedział, że to nie mogło być nic naprawdę groźnego, ale przestraszony odwrócił się i wystrzelił między ciemne konary drzew. Mimo że był to tylko ptak lub wiewiórka, gorączkowo napompował powietrze do strzelby, odciągnął zamek i ponownie załadował ją śrutem. Serce waliło mu w piersiach.
Czekał, nasłuchując. Był zadowolony z tempa, w jakim załadował broń – bez wątpienia był doświadczonym myśliwym. Trzymając podniesioną strzelbę, cofał się powoli, krok po kroku, ze zmrużonymi oczami i groźnym wyrazem twarzy. Jedno spojrzenie na tę twarz i każdy duch będzie wiedział, że tu nie ma żartów.
Wciąż szedł do tyłu, kiedy pośliznął się i pokryta liśćmi ziemia zaczęła się pod nim zapadać. Odwrócił się, by odzyskać równowagę, ale było już za późno. Ziemia zapadła się pod nim i wpadł do dziury, głębokiej prawie na trzy stopy. Za nim posypały się spleśniałe liście i gałązki, niektóre upadły mu na twarz. Kaszlał i prychał, próbując się podnieść. W pierwszym nerwowym odruchu chwycił strzelbę i szybko rozejrzał się dookoła, w obawie, że wpadł w pułapkę. Musi być ostrożny, w przeciwnym razie zostanie naszpikowany włóczniami tubylców jak jeżozwierz, zanim zdąży oddać strzał.
– Alarm odwołany, chłopcy – powiedział. Wyrzucił wiatrówkę na brzeg dołu i sam chciał z niego wyjść. Ale gdy nogami szukał oparcia w glinie, usłyszał głuchy dźwięk, jak gdyby kopnął w rurę albo blaszaną puszkę.
Marszcząc brwi, spojrzał z wahaniem pod nogi. Znalazł długi kij i zaczął nim opukiwać boki dołu. Skarb? Skrzynka pełna złota? Możliwe. W czasach kolonialnych żyło tu wielu bogatych ludzi, a na drogach grasowały bandy rabusiów. Może przypadkowo znalazł miejsce, gdzie ukryto złote suwereny? Mógłby kupić ojcu srebrnego cadillaca, zajechać nim pod same drzwi i rzuciwszy nonszalancko: „Proszę, tato, jest twój”, wręczyć mu kluczyki. A mama dostałaby od niego białe futro.
Pochylił się i zaczął odgarniać ziemię. Wkrótce odsłonił duży, wygięty kawał metalu, przypominający bok pojemnika na śmieci czy coś podobnego, z tą różnicą, że z żelastwa wystawały główki nitów. Wyglądało to tak, jakby kiedyś było pomalowane na szaro lub zielono, ale cała farba już zeszła. Może to był stary grzejnik wody?
Gdy odkopał jeszcze trochę gliny i listowia, szybko zorientował się, że nie jest to ani pojemnik na śmieci, ani piecyk – to było olbrzymie. Lekko sapiąc, wbijał kij tak daleko, jak się dało, we wszystkich kierunkach, przez oplatające metal korzenie drzew. Grzebał w ziemi prawie pół godziny, ale w dalszym ciągu nie mógł znaleźć ani początku, ani końca tego, co było tam zakopane. Miało cylindryczny kształt i metalowe boki, na górze i na dole biegły długie rzędy nitów.
Kapitalne, pomyślał, przypomina rakietę. Może przyleciała tu którejś nocy z Marsa, wbiła się w ziemię i nikt o tym nie wie? A może to tajemny tunel, który biegnie pod lasami? A może samolot?
Ale jakim cudem samolot znalazłby się w lesie? Kto chciałby go tu zakopać? I po co? A największa zagadka: w jaki sposób by go zakopano? Oplotły go już korzenie drzew. Cieńsze zapuściły się nawet pod główki nitów, a zatem musi już tu leżeć od bardzo wielu lat.
Zdawało mu się, że usłyszał trzask gałęzi; wyprostował się i zaczął nadsłuchiwać z nosem powalanym błotem i twarzą zarumienioną od kopania. Dźwięk jednak się nie powtórzył; dochodziły go tylko odgłosy lasu. Zastanawiał się, co powinien zrobić, czy o tym, co znalazł, powiedzieć Berniemu i nikomu więcej, czy powiedzieć też ojcu? Jeśli ktoś naprawdę zakopał tu samolot, policja chciałaby o tym wiedzieć, no nie?
Odrzucił jeszcze trochę ziemi i właśnie wtedy odkrył zabłocone, pokryte białym nalotem okno. Próbował przetrzeć je chusteczką, ale było tak poplamione, że nie mógł przez nie nic zobaczyć. Obok znajdowało się drugie, a gdy pogrzebał jeszcze trochę końcem kija, zobaczył następne. Były wymodelowane jak okna kabiny pilota w starych typach samolotów – w Dakocie albo może Lockheedzie Electrze. Wszystkie były matowe. Przypomniały mu pana Ferrisa, który sprzedawał gazety na dworcu Concord – pan Ferris i jego białe oczy ślepca. Zawsze wyciągał rękę i mierzwił Michaelowi włosy, mówiąc do jego ojca: „Dobrego ma pan chłopaka, dobrego chłopaka”.
Zaczął odczuwać zmęczenie; robiło się coraz zimniej, zmrok zacierał cienie. Może powinien wrócić tu jutro z Berniem, żeby razem wybić te szyby i zobaczyć, co jest w środku. Ale wtedy jego sekret stanie się także tajemnicą Berniego – będzie się musiał podzielić swoim wielkim odkryciem. A chciał, by cała chwała spłynęła na niego, aby na nim skupiła się uwaga wszystkich, gdyż sam stawił czoło wiedźmom i diabłom. Sam odkrył miejsce, w którym zagrzebano samolot, i sam go odkopał.
Przechylił głowę i spojrzał w górę, na niebo ponad wierzchołkami drzew. Na dworze nie było tak ciemno jak w lesie. Mogła być czwarta, nie później. Zdążyłby jeszcze wedrzeć się do samolotu i zbadać go w środku, zanim naprawdę zapadnie zmrok, a prawdziwe duchy i chochliki zaczną biegać między drzewami. W dzień to co innego, w ciągu dnia mógł lekceważyć takie rzeczy. Ale każdy wiedział, że noc jest niebezpieczna, nawet dorośli.
Niedaleko rowu, który wykopał dookoła okien samolo...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin