FRYDERYK NIETZSCHE, Przypadek Wagnera. Problem muzykanta.docx

(41 KB) Pobierz

FRYDERYK NIETZSCHE

Przypadek Wagnera. Problem muzykanta

Przedmowa

Najpierw krótkie wyjaśnienie. To nie czysta tylko złośliwość sprawia, że w piśmie tym zachwalam Bizeta kosztem Wagnera. Drwię sobie z rzeczy, z którą nie jest wcale do śmiechu. Moim przeznaczeniem było odwrócić się plecami do Wagnera, a zwycięstwem – znów chcieć po tym wszystkim czegoś jeszcze. Nikt chyba groźniej ode mnie nie zrósł się z wagneryzmem, nikt ostrzej nie zwrócił się przeciw niemu, nikt nie cieszył się bardziej, gdy z nim zerwał. Długa historia! – Czy trzeba dla niej słów? – Gdybym był moralistą, który wie, jak miałbym to nazwać! Może przezwyciężenie siebie. – Ale filozof nie lubi moralistów... nie znosi też pięknoduchostwa... Czego na początku i na koniec wymaga od siebie filozof?

Przekroczenia w sobie swojego czasu, stania „poza czasem”. Z czym więc przetrwa swój najtwardszy bój? Z tym, w czym jest właśnie dzieckiem swego czasu. Dalejże! Jak Wagner jestem dzieckiem tego czasu, chcę rzec – dekadentem : tyle tylko, że ująłem dekadentyzm, zwróciłem się przeciwko niemu. Przeciwko dekadentyzmowi – jako filozof.

Problem dekadencji zajmował mnie najgłębiej – i miałem ku temu powody. „Dobro i zło” są tylko rodzajem tego problemu. Wyostrzając wzrok na symptomy upadku, pojmuje się też moralność – co skrywa się za jej święty-mi imionami i formułami wartości: wynędzniałe życie, wola końca, ogromne znużenie. Moralność sprzeniewierza się życiu... Do tego zadania niezbędna była mi samodyscyplina – potrzebny był sprzeciw wobec wszystkiego, co we mnie chore, włączając w to Wagnera, włączając Schopenhauera, włączając całą nowoczesną „ludzkość”. – Głębokie wyobcowanie, zziębnięcie, otrzeźwienie ze wszystkiego, co czasowe, co na czasie: największym życzeniem było spoj-rzenie Zaratustry, spojrzenie, które z bezkresnej dali ogarnia całą rzeczywistość człowieka – widzi za sobą... Dla tego celu – jakaż ofiara nie byłaby odpowied-nia? Jakież „przezwyciężenie siebie”! Jakież „zaprzeczenie sobie”!

Największym moim przeżyciem było ozdrowienie. Wagner całkowicie zalicza się do moich chorób. Nie znaczy to, bym miał być niewdzięczny za tę chorobę. Jeśli w piśmie tym słusznie twierdzę, że Wagner jest szkodliwy, to nie mniej słusznie wskazuję, kto go potrzebuje – filozof. W przeciwnym razie można chyba obejść się bez Wagnera: filozof nie poradzi sobie jednak bez niego. Jest on złym sumieniem swojej epoki – przy tym zaś musi posiadać jej najlepszą wiedzę. Gdzież, jeśli nie w Wagnerze, dla labiryntu nowoczesnej duszy znaleźć bardziej doświadczonego przewodnika, wymowniejszego znawcę dusz? Przez Wagnera nowo-czesność wypowiada się w swym najintymniejszym języku: nie kryje ona swego dobra i zła, zapomina o wszelkim wstydzie przed sobą. I na odwrót: dokonano niemal obrachunku z wartością nowoczesności, mając jasność co do dobra i zła u Wagnera. – Rozumiem w pełni, gdy jakiś muzyk powiada dziś: „Nienawidzę Wagnera, nie znoszę jednak żadnej innej muzyki”. Zrozumiałbym też filozofa, który by powiedział: „Wagner streszcza nowoczesność. Nic nie pomoże, trzeba najpierw być wagnerystą...”.

Przypadek Wagnera

List Turyński z maja 1888 roku

ridendo dicere s e v e r u m

1.

Wczoraj – dacie wiarę? – po raz dwudziesty słyszałem arcydzieło Bizeta. Znów wytrwałem w lekkim skupieniu, nie uciekając od niego. To zwycięstwo nad przyrodzonym brakiem cierpliwości zadziwia mnie. Jakżeż takie dzieło udoskonala! Dochodzi się przy tym do „arcydzieła”. – I rzeczywiście, za każ-dym razem, gdy słucham Carmen, zdaje mi się, że bardziej jestem filozofem, lepszym filozofem niż sądziłem dotychczas: tak jestem pobłażliwy, tak szczę-śliwy, indyjski, tubylczy... Pięć godzin nasiadówki: pierwszy etap świętości! – Czy mam rzec, że brzmienie orkiestrowe Bizeta jest niemal jedynym, jakie jeszcze mogę znieść? Każde inne brzmienie, które dziś dochodzi do głosu, Wagnerowskie, brutalne, sztuczne i „niewinne”, a więc przemawiające od razu do trzech zmysłów nowoczesnej duszy – jakże błogie jest mi to Wagnerowskie brzmienie orkiestrowe! Zwę je scirocco. Poty występują na mnie ze złości. Przemija moja dobra pogoda.

Ta muzyka wydaje mi się doskonała. Przychodzi lekka, płynna, toteż miła. Jest łaskawa, nie poci się. „Dobre jest lekkie, wszystko, co boskie, na lekkich biega nogach”: stare zdanie mojej estetyki. Ta muzyka jest zła, wyrafinowana, fatalistyczna: a przy tym jest popularna – ma wyrafinowanie rasy, nie jednostki. Jest bogata. Precyzyjna. Buduje, organizuje, wykończa: w przeciwieństwie do polipów w muzyce, do „nieskończonej melodii” . Czy słyszano na scenie bardziej subtelne, tragiczne akcenty? I jak się je wydobywa! Bez grymasu, fałszerstwa, kłamstwa wielkiego stylu! – Wreszcie: ta muzyka inteligentnie wabi słuchacza, niczym muzyk – jest więc przeciwieństwem Wagnera, który, co zawsze inne, był w każdym calu niedelikatnym światowym geniuszem (Wagner wabi nas poniekąd jak gdyby – wypowiada rzecz tak często, aż się zwąt¬pi, aż się uwierzy).

I jeszcze to: gdy zwraca się do mnie ten Bizet, jestem lepszym człowiekiem. Także lepszym muzykantem, lepszym słuchaczem. Czy można w ogóle lepiej słuchać? Zatykam uszy przy tej muzyce, słyszę jej źródło. Wydaje mi się, że przeżywam jej narodziny – drżę z trwogi, która odważnie podąża za nią, zachwycam się szczęśliwym trafem niewinności Bizeta. – I dziwne! W zasadzie nie myślę o tym albo nie wiem, jak bardzo o tym myślę. Bo całkiem inne myśli przechodzą mi wtedy przez głowę... Czy zauważono, że muzyka wyzwala duszę? Dodaje skrzydeł myślom? Że tym bardziej jest się filozofem, im bardziej muzykiem? – Szare niebo abstrakcji przeszyte piorunami; światło wystarczająco silne na całą filigranowość rzeczy; bliższe ujęcie wielkich problemów; świat ogarniany jakby ze wzgórza. – Definiowałem właśnie filozoficzny patos.

– I znienacka odpowiedzi powalają mnie na kolana, grad lodu i mądrości, rozwiązanych problemów... Gdzie jestem? – Bizet zapładnia mnie. Wszystko, co dobre, przysparza owoców. Nie potrafię inaczej się odwdzięczyć. Nie mam innego dowodu na to, co jest dobre.

2.

Także to dzieło wyzwala; nie tylko Wagner jest „zbawicielem”. Z nim zrywa się z wilgotną Północą, z parą wodną Wagnerowskiego ideału. Już działanie wyzwala od tego. Od Mériméego bierze jeszcze logikę w pasji, najkrótsze linie, twardą konieczność; przed tym, co należy do ciepłej strefy, ma suchość powietrza, limpidezza w powietrzu; tu pod każdym względem zmienia się klimat. Tu mówi inna zmysłowość, inna wrażliwość, inna pogoda. Ta muzyka jest pogodna; ale nie francuską czy niemiecką pogodą. Jej pogoda jest afrykańska; wisi nad nią przeznaczenie, szczęście trwa w niej krótko, spada znienacka, bez pardonu. Zazdroszczę Bizetowi, że odważył się na tę wrażliwość, jaka dotąd w wykształconej muzyce europejskiej nie miała dla siebie wyrazu, na tę południową, zbrązowiałą, spaloną wrażliwość... Jakąż ulgę sprawiają nam jej zżółknięte, szczęśliwe popołudnia! Wybiegnijmy nad to: czy widzimy gładsze morze? – I jak uspokajająco przemawia do nas morski taniec! Jak w jego lu-bieżnej melancholii samo nasze nienasycenie uczy się przesytu! – Wreszcie miłość, przełożona na powrót na język natury. Nie miłość „boskiej dziewicy”! Nic z sentymentalizmu! Lecz miłość jako fatum, jako fatalność, cyniczna, nie-winna, okrutna – jak natura!

Miłość, która w swych środkach jest walką, u swej podstawy – śmiertelną walką płci. Nie znam przypadku, gdzie tragiczny dowcip, określający istotę miłości, wyraziłby się tak dobitnie, w tak straszliwej formule, jak w ostatnim okrzyku don José, zamykającym dzieło:

Tak! Ja ją zabiłem,
ja – moją ubóstwioną Carmen!

– Takie ujęcie miłości (jedynej godnej filozofa) spotyka się rzadko: dzięki niemu rodzi się dzieło sztuki, nie mające sobie równego pośród tysięcy. Zwykle bowiem artyści postępują jak cały świat, nawet gorzej – wypaczają miłość. Wagner również ją wypacza. Wierzą, że są w niej bezinteresowni, gdyż pragną dobra innej osoby, często wbrew własnemu dobru. Ale w zamian chcą posiąść innego... Nawet Bóg nie jest tu wyjątkiem. Nie myśli: „cóż masz z tego, że cię kocham?”, lecz staje się zły, gdy się go nie kocha.

L’amour – tą sentencją potwierdza się boskie i ludzkie prawo – est de tous les sentimental le plus égoïste, et, par conséquent, lorsqu’il est blessé, le moins généreux (B. Constant).

3.

Już widzicie, jak bardzo ulepsza mnie muzyka? – Il faut méditerraniser la musique: mam podstawy do takiej formuły (Poza dobrem i złem, s. 220) . Powrót do natury, zdrowia, pogody, młodości, cnoty! – A przecież byłem jednym z najbardziej skorumpowanych wagnerystów... Byłem w stanie traktować Wagnera poważnie... Ach, ten stary uwodziciel! Jakżeż zamieszał on nam w głowach! Tym, co na początek daje jego sztuka, jest szkło powiększające: widzi się przez nie, nie dowierza się własnym oczom – wszystko staje się wielkie, sam Wagner urasta na taką wielkość... Co za mądry klekot! Całe życie rozklekotał nam „wyrzeczeniem”, „wiernością” i „czystością”, zachwalając czystość, wyciągnął z zepsutego świata! – I poszliśmy za tym klekotem...

– Ale nie słuchacie mnie? Przedkładacie problem Wagnera nad Bizeta? Ja również go nie lekceważę, ma on swój urok. Sam problem zbawienia jest czcigodnym problemem. Wagner o niczym nie myślał tak głęboko, jak o zbawieniu: jego opera jest operą zbawienia. Zawsze ktoś chce być u niego zbawiony: raz chłopczyk, raz panienka – to jego problem. – I jak hojnie roztrwania on ten główny wątek! Jakież rzadkie, jakież głębokie modulacje! Któż nauczył nas tego, jeśli nie Wagner, że niewinność z upodobania zbawia grzesznika (przypadek w Tannhäuserze)? Albo że Żyd-Wieczny Tułacz zostanie zbawiony, gdy tylko osiądzie i się ożeni (przypadek Latającego Holendra)? Albo że zużyta kobieca alkowa wejdzie na drogę cnoty za sprawą nieskazitelnego młodzieńca (przypadek Kundry)? Albo że piękną dziewczynę najlepiej wybawi rycerz-wagnerysta (przypadek Śpiewaków norymberskich)? Czy że także zamężne kobiety uwolnione zostaną przez rycerza (przypadek Izoldy)? Albo że „stary Bóg”, skompromitowany moralnie pod każdym względem, w końcu zostanie wyzwolony przez wolnego ducha i immoralistę (przypadek Pierścienia Nibelunga)? Zachwyćcie się Państwo w szczególności tą ostatnią głębią sensu! Czy ją pojmujecie? Ja sam wystrzegam się jej rozumienia... Mógłbym raczej dowieść, zamiast przeczyć, że inne jeszcze nauki można wynieść z wymienionych dzieł. Że balet Wagnerowski tyleż doprowadza do rozpaczy, co wiedzie na dro-gę cnoty (jeszcze raz przypadek Tannhäusera)! Że nie idąc we właściwym czasie do łóżka, łatwo narazić się na fatalne skutki (jeszcze raz przypadek Lohengrina). Że nie powinno się nigdy dokładnie wiedzieć, kto z kim się pobierze (po raz trzeci przypadek Lohengrina) – Tristan i Izolda sławią doskonałego małżonka, który w pewnym momencie ma tylko jedną wątpliwość: „Ale dlaczegóż nie powiedzieliście mi tego dokładniej? Nic prostszego jak to!” Odpowiedź:

Nie mogę ci tego powiedzieć;
o co pytasz,
Tego nie możesz nigdy wiedzieć.

Lohengrin uroczyście skazuje na wygnanie dociekania i wątpliwości. Wagner broni tu więc chrześcijańskiego przykazania: „Masz wierzyć”. Największą zbrodnią na Najwyższym, na Najświętszym jest bycie naukowcem... Latający Holender przynosi podniosłą naukę o kobiecie jako także najbardziej podtrzymywanej w niepokoju istocie, a mówiąc po Wagnerowsku, „wyzwolonej”.

Tu pozwolimy sobie na wątpliwość. Mianowicie przy założeniu, że jest to prawdą, będzie więc to też pożądane? – Co będzie z „wiecznym Żydem”, uwielbianym i podtrzymywanym przez kobietę? Nie będzie już zwyczajnie wieczny; ożeni się, przestanie nas obchodzić. – Mówiąc wprost: pułapką dla artysty, geniusza – a to są „wieczni Żydzi” – jest kobieta: uwielbiające kobiety są ich zgubą. Prawie nikt nie ma dość charakteru, ażeby nie dać się zepsuć – nie zostać „wyzwolonym”, skoro tylko czuje, że jest traktowany jak Bóg. Ulega wnet kobiecie . – Mężczyzna boi się przede wszystkim wiecznej kobiecości: wiedzą o tym kobietki. – W wielu przypadkach kobiecej miłości, a może w najbardziej znanych, miłość jest tylko subtelnym pasożytnictwem, zagnieżdżeniem się w obcej duszy, czasem wręcz w obcym ciele – ach! Jak bardzo zawsze na koszt „żywiciela”.

Znany jest los Goethego w skwaśniałych moralnie, staropanieńskich Niemczech. Goethe gorszył zawsze Niemców, prawdziwych wielbicieli miał tylko pośród Żydówek. Schiller, „szlachetny” Schiller, który wielkimi słowami budził posłuch – on wzbudzał uwielbienie Niemców. Co zarzucali oni Goethe-mu? Wzgórze Wenus; autorstwo epigramów weneckich. Już Klopstock udzielał mu moralnych pouczeń. Był czas, że Herder, mówiąc o Goethem, z upodobaniem przywoływał na usta słowo „Priap” . W samym Wilhelmie Meistrze upatrywano symptomu upadku, moralnego „zejścia na psy”. „Menażeria oswojone-go bydła”, „niegodziwość” bohaterów drażniła w nim na przykład Niebuhra:

na koniec rozległa się lamentacja Biterolfa: „Nic tak łatwo nie sprawia bólu jak widok wielkiego myśliciela, który traci skrzydła i upatruje swej wirtuozerii w czymś dalece lichszym, który zrzeka się wzniosłości”... Najbardziej oburzona była jednak Najświętsza Panienka: na każdym dziedzińcu, przy każdej „zagrodzie” żegna się nabożnie przed Goethem, przed „nieczystym duchem” w Goethem. – Tę opowieść zawarł Wagner w muzyce. Zbawia Goethego, to zrozumiałe samo przez się; ale tak, że on sam, przebiegle, bierze stronę Boskiej Dziewicy. Goethe zostaje uratowany: ratuje go modlitwa, Najświętsza Panienka wyciąga go z otchłani...

– Co Goethe miałby myśleć o Wagnerze? – Goethe zadał raz pytanie o niebezpieczeństwo, jakie czyha na wszystkich romantyków: ich fatum. I odpowiedział: „Zduszenie nieustannie wałkowanych moralnych i religijnych absurdów”.

Krócej: Parsifal – Filozof doda tu jeszcze epilog. Świętość – ostatnie chyba, co lud i niewiasta z wyższych wartości wywiedzie na światło dzien-ne, horyzont ideału dla wszystkiego, co z natury jest krótkowzroczne. Wśród filozofów jednak, jak każdy horyzont, zwykły brak zrozumienia, rodzaj zamkniętej bramy na to, co wprowadza dopiero jej świat – jej niebezpieczeństwo, jej ideał, jej pożądanie... Mówiąc łagodniej: la philosophie ne suffit pas au grand nombre. Il lui faut la sainteté.

-----

4.

– Opowiem jeszcze historię Pierścienia Nibelunga. Tu jest jej miejsce. Także ona jest opowieścią o zbawieniu: tylko że tym razem Wagner jest kimś, kto ma być zbawiony. – Wagner przez połowę życia wierzył w Rewolucję, niczym jakiś Francuz. Szukał jej w runicznym piśmie mitu, wierzył, że Zygfryd stanie się typowym rewolucjonistą. – „Skąd bierze się zło w świecie?” – pytał Wagner. Od „dawnych nosicieli” – odpowiadał, jak wszyscy ideolodzy rewolu-cyjni.

Po niemiecku: z obyczajów, praw, moralności, instytucji, z tego wszyst-kiego, na czym opiera się stary świat, dawne społeczeństwo. „Jak wyplenić zło ze świata? Jak usunąć dawne społeczeństwo?” Tylko wypowiadając wojnę „nosicielom” (utartym zwyczajom, moralności). Czyni to Zygfryd. Zaczyna zatem wcześnie, bardzo wcześnie: jego narodziny są już wydaniem wojny mo-ralności – przychodzi na świat z cudzołóstwa, z kazirodztwa... Nie legenda, lecz Wagner jest wynalazcą tego wątku; w tym punkcie poprawia legendę... Zygfryd postępuje dalej tak, jak zaczął: idzie tylko za pierwszym impulsem, wyrzuca na stos całą tradycję, szacunek, zatraca wszelką trwogę. Co mu zawadza, to przebija na wylot. Bez skrupułów morduje starych bogów, wbrew ciału.

Główne zadanie wiedzie go jednak do emancypacji kobiety – „wyzwolenia Brunhildy”. Zygfryd i Brunhilda; sakrament wolnej miłości; początek złotego wieku; zmierzch bożyszcz starej moralności – zło zostaje pokonane... Okręt Wagnera długo z radości mknie po tej fali. Tu, bez wątpienia, upatruje swego najwyższego celu. – Co się stało?

Nieszczęście. Okręt trafił na skałę; Wagner osiadł. Ska-łą była filozofia Schopenhauera; Wagner osiadł na przeciwstawnym światopo-glądzie. Co utrwalił w muzyce?

Optymizm. Wagner poczuł się zawstydzony. Do tego jeszcze optymizm, dla którego Schopenhauer wymyślił złośliwy przy-domek – haniebny optymizm. Jeszcze raz się zawstydził. Namyślał się długo, jego położenie wydawało się beznadziejne... Wreszcie zaświtała mu myśl: ska-ła, o którą się rozbił, jakżeż to? Gdyby tak zinterpretował ją jako cel, ukryty zamysł, właściwy sens podróży? Tu się rozbić – taki był też cel. Bene navigavi, cum naufragium feci... I ubrał Pierścień Nibelunga w słowa Schopenhauera. Wszystko marnieje, leci w przepaść, nowy świat złem dorównuje staremu: nicość, indyjska Circe przywołuje do siebie... Brunhilda, która na wzór starych wyobrażeń rozstała się z pieśnią sławiącą wolną miłość, pocieszając świat socjalistyczną utopią, mówiąc: „wszystko będzie dobrze”, ma teraz co innego do roboty. Musi wpierw studiować Schopenhauera; musi odwrócić czwartą księgę Świata jako woli i przedstawienia. Wagner zostaje zbawiony... Zupełnie serio, to było zbawienie. Nie da się oszacować dobrodziejstwa, jakie Wagner zawdzięcza Schopenhauerowi. Dopiero teraz filozof dekadencji oddaje artyście dekadencji siebie samego.

5.

Artyście dekadencji – takie padło słowo. I z nim zaczyna się moja powaga. Daleko mi do tego, abym spokojnie miał się przyglądać, jak ten dekadent psuje nam zdrowie – a przy tym muzykę! Czy Wagner jest w ogóle człowiekiem? Czy nie jest raczej chorobą? Wszystko, czego dotknie, zamienia w chorobę – okaleczył nawet muzykę.

Typowy dekadent, który czuje się potrzebny w swym zepsutym smaku, aspirujący dzięki niemu do wyższego smaku, umiejący wprowadzić zepsucie jako zasadę, postęp, spełnienie. I nie zabrania się tego. Jego sztuka uwodzenia wzrasta niepomiernie, rozchodzi się dym kadzideł, błędnie wykłada się go jak Ewangelię – bynajmniej nie sam namawia do siebie nędzą ducha.

Mam chęć mniej uchylać okna. Powietrza! Więcej powietrza! Nie dziwi mnie, że w Niemczech łudzono się co do Wagnera. Zdziwiłoby mnie coś przeciwnego. Niemcy przyrządzili sobie takiego Wagnera, którego mogliby ubóstwiać: nigdy jeszcze nie byli psychologami, są więc wdzięczni, kiedy błądzą. Ale że i w Paryżu nastąpiła ta pomyłka! Gdzie niemal nic nie jest częstsze od psychologa. Jak bliski musi być Wagner całej europejskiej deka-dencji, gdzie nie jest odbierany jako dekadent! Należy do niej: jest jej protago-nistą, wielkim imieniem... Czci się go, wynosząc pod niebiosa. – To, że nie broni się przed nim, samo jest już oznaką dekadencji. Instynkt jest osłabiony. Przyciąga, od czego się stroni. Nosi się na ustach to, co tym szybciej spycha w przepaść. – Czy trzeba przykładu? Ależ wystarczy zobaczyć ten régime, ja-kim rozporządzają anemicy albo paralitycy czy wręcz diabetycy. Definicja wegetarianina: istota, która potrzebuje diety wzmacniającej. Móc odczuwać szkodliwe jako szkodliwe, zabraniać sobie czegoś szkodliwego: takie jest znamię młodości, sił witalnych. Degenerata nęci coś szkodliwego, wegetarianina warzywa. Choroba sama może być bodźcem życiowym: trzeba tylko być wystar-czająco zdrowym na taki bodziec! – Wagner przysparza degeneratów: dlatego ciągnie do siebie słabych i wyczerpanych. Och, klekoczące szczęście starego mistrza, który właśnie zawsze przyzywa do siebie „dzieciątko”.

Temu zapatrywaniu daję pierwszeństwo: sztuka Wagnera jest chora. Prob¬lemy, jakie wprowadza na scenę – to problemy wyłącznie histeryka: konwulsyjne namiętności, nadpobudliwość, smak, który łaknie coraz ostrzejszych przypraw, chwiejność, z której czyni zasadę, a zwłaszcza dobór typów fizjologicznych bohaterów i bohaterek (galeria chorych!): wszystko to razem przedstawia bez wątpienia obraz patologiczny. Wagner est une névrose. Być może nic nie jest dziś lepiej znane, a w każdym razie wnikliwiej studiowane od proteu¬szowej natury degenerata, która przepoczwarza się tu w sztuce i jako artysta. Nasi lekarze i fizjolodzy mają w Wagnerze najosobliwszy, a przede wszystkim nader doskonały przypadek. Właśnie, gdyż nic nie jest bardziej nowoczesne od tej sumy choroby, od tego opóźnienia i rozdrażnienia nerwowej maszynerii. Wagner jest nowoczesnym artystą par excellence, Cagliostrem nowoczesności. W jego sztuce w najwyższym stopniu uwodzicielsko mieszają się ze sobą te składniki, które dziś cały świat uznaje za najbardziej potrzebne – trzy wielkie podniety znużonego: brutalność, sztuczność i niewinność (idiotyzm).

Wagner jest wielkim zepsuciem muzyki. Wynalazł w niej środki na zszargane nerwy, chcąc je pobudzić – okaleczył tym muzykę. Jego inwencja w pobudzaniu najbardziej znużonych, w ożywianiu na wpół umarłych, nie jest czymś nieznaczącym w sztuce. Wagner jest mistrzem chwytów hipnotycznych, potrząsa najsilniejszymi niczym byk. Wpływ Wagnera – jego wpływ na nerwy, a więc i na kobiety – spowodował, że cały ambitny świat muzyczny stał się adeptem jego sztuki tajemnej. I nie tylko ambitny, także mądry... Dziś zbija się tylko pieniądze na chorej muzyce; nasz wielki teatr żyje z Wagnera.

6.

– Znów pozwolę sobie na lżejszy ton. Zakładam przypadek, że wpływ Wagnera jest rzeczywisty, przyjmując taką postać, iż otoczony dobrą kompe-tencją muzyczną, uwodzi młodych artystów. Jak Państwo zapewne sądzą, tu właśnie dochodzi do skutku?

Moi przyjaciele, trzeba rzec, w dwóch słowach i między nami. Łatwiej jest uprawiać złą niż dobrą muzykę. Jak? Kiedy ma się z tego zysk? Wpływy? Kiedy trafia się do publiczności? Gdy się zachwyca, sięga po sprawdzone środki? Gdy robi się to na sposób wagnerowski?... Pulchrum est paucorum hominum . Zdecydowanie dość! Rozumiemy łacinę, rozumiemy też chyba własną korzyść. Piękno ma pewną zadrę: po co więc piękno? Dlaczego nie raczej wielkość, wyniosłość, potęga, to, co porusza masy? – I jeszcze raz: łatwiej być potężnym niż pięknym; wiemy o tym...

Znamy się na masach, na teatrze. Najlepsze, co tu zasiada, niemieccy młodzieńcy, rogacizna Zygfrydów i innych wagnerystów, potrzebuje wyniosłości, głębi, potęgi. Tak wiele potrafimy jeszcze znieść. I inne, które tu siedzi, wy-kształceni kretyni, zblazowani maluczcy, wieczna kobiecość, strawieni szczę-ściem, krótko: lud – potrzebuje również wyniosłości, głębi, potęgi. Wszystko to ma jednakową logikę. „Silny jest ten, kto nami wstrząsa; boski, kto wywyższa; głęboki, kto nas przeczuwa”. – Zdecydujmy się, Panowie muzycy: chcemy wa-mi wstrząsać, wynosić was i przeczuwać. Tak wiele możemy jeszcze znieść.

Co dotyczy przeczuwania: tu bierze swój początek nasze pojęcie „stylu”. Przede wszystkim żadnej myśli! Nic nie jest bardziej kompromitujące od myśli! Lecz stan przed myślą, natłok nie zrodzonych jeszcze myśli, zapowiedź przyszłych myśli, świat, jaki był, zanim stworzył go Bóg – wzmożenie chaosu... Chaos przeczuwa...

Mówiąc w języku Mistrza: nieskończoność, ale bez melodii. Co zaś dotyczy wstrząsania, to rzecz należy w części do fizjologii. Studiujmy przede wszystkim instrumenty. Niektóre z nich same drażnią trzewia (otwierają podwoje, mówiąc za Händlem), inne traktują mlecz pacierzowy. Decyduje tutaj barwa dźwięku; co rozbrzmiewa, jest niemal obojętne. Skupmy się na tym punkcie! Po co nam zresztą to marnotrawstwo? Bądźmy wyraziści w brzmieniu aż do błazeństwa! Jest naszą zasługą, że możemy wiele doradzić w brzmieniu! Drażnijmy nerwy, uderzajmy w nie śmiertelnie, władajmy bły-skawicą i grzmotem – to wstrząsa...

Najbardziej wstrząsa jednak namiętność. – Znamy się na namiętności. Nic nie jest tańsze od namiętności! Można obejść się bez wszelkich cnót kontrapunktu, nie trzeba się niczego uczyć – namiętność wystarczy! Piękno jest trudne: strzeżmy się piękności!... I melodii! Spotwarzajmy, moi przyjaciele, spotwarzajmy, gdy co innego poważnie bierze się za ideał, spotwarzajmy melodię!

Nic nie jest bardziej niebezpieczne od pięknej melodii! Nic pewniej nie psuje smaku! Jesteśmy zgubieni, moi przyjaciele, kiedy znów kocha się piękną melodię!...

Pewnik: melodia jest niemoralna. Dowód: Palestrina. Zastosowanie: Parsifal. Sam brak melodii uświęca... I to jest definicja namiętności. Namiętność – albo gimnastyka brzydoty na linie enharmoniki. – Odważmy się, moi przyjaciele, być brzydcy! Wagner miał na to dość odwagi! Toczmy bez obawy muł nieszczęsnej harmonii! Nie oszczę-dzajmy rąk! Dopiero tak staniemy się naturalni...

Ostatnia rada! Być może ujmuje ona całość w jednym. – Bądźmy idealistami! – Jeśli nie jest to najmądrzejsze, to przecież najrozsądniejsze z tego, czego możemy dokonać. Aby wynosić ludzi, trzeba samemu być wyniesionym. Bujajmy w obłokach, zachwalajmy nieskończoność, rozrzucajmy wokół wielkie symbole! Sursum! Bum! Bum! – nie ma lepszej rady. Niech „podniesiona pierś” będzie naszym argumentem, „piękne uczucie” naszym orędownikiem. Cnota zachowuje rację jeszcze wbrew kontrapunktowi. „Czy ten, kto nas ulepsza, sam nie miałby być dobry?” – tak zawsze sądziła ludzkość. Ulepszajmy więc ludz-kość! – w ten sposób będzie się dobrym (w ten sposób będzie się „klasykiem”: Schiller stanie się „klasykiem”). Pogoń za niższymi uciechami, za tak zwanym pięknem rozstroiła Włocha: zostańmy Niemcami! Sam stosunek Mozarta do muzyki – Wagner powiedział nam to na pocieszenie! – był frywolny...

Nie dopuszczajmy nigdy myśli, że muzyka „służy do odpoczynku”; że „rozwe-sela”; że „sprawia przyjemność”. Odmawiajmy sobie przyjemności! – przepadniemy, jeśli znów będziemy hedonistycznie myśleć o sztuce... To zły wiek osiemnasty... Nic, mówiąc na marginesie, nie mogłoby być bardziej wskazane od dawki – hipokryzji, sit venia verbo. Dodaje to powagi. – I wybierzmy odpowiednią porę na czarnowidztwo, otwarte wzdychania, chrześcijańskie westchnienia, wystawienie na pokaz wielkiego chrześcijańskiego współczucia. „Człowiek jest zepsuty: kto go zbawi? Co go zbawi?” – nie odpowiadajmy. Bądźmy ostrożni. Zwalczajmy ambicję, która mogłaby zatruć religię. Nikt jednak nie powinien wątpić, że my go zbawimy, że wyzwoli go nasza muzyka... (rozprawa Wagnera Religion und Kunst ).

7.

Dość już! Dość! Obawiam się, że tylko pod moją pogodną kreską nader jasna stanie się żałosna rzeczywistość – obraz upadku sztuki, także upadku artystów. Ostatniemu z nich, upadkowi charakteru, przychodzi chyba z pomocą ta prowizoryczna formuła: muzyk stał się teraz aktorem, jego sztuka rozwija się w talencie do uwodzenia. Będę miał sposobność (w rozdziale Z fizjologii sztuki mojego głównego dzieła) bliżej pokazać, jak ta cała przemiana sztuki w aktorstwo w tej mierze stanowi niewątpliwy objaw fizjologicznej degeneracji (a ściślej, formę histerii), co każde pojedyncze zepsucie i każda ułomność zainaugurowanej przez Wagnera sztuki: na przykład niepokój jej optyki, która zmusza w każdej chwili do zmiany wobec niej stosunku. Nie rozumie się nic z Wagnera, jak długo widzi się w nim tylko wybryk natury, samowolę i kaprys, przy-padkowość. Nie był on geniuszem„połowicznym”,„nieudanym”,„sprzecznym”, jak się wprawdzietwierdzi. Wagner był czymś doskonałym, typowym dekadentem, któremu brak wszelkiej „wolnej woli”, u którego każdy ruch jest konieczny. Jeśli coś jest ciekawe w Wagnerze, to logika, z jaką fizjologicznej wadzie, koniec końców, krok po kroku, nadaje on postać praktyki i procedury, innowacji co do zasad, kryzysu smaku. Zatrzymam się tym razem przy kwestii stylu. – Czym odznacza się każda literacka dekadencja? Tym, że całość pozbawiona jest już życia. Słowo staje się suwerenne i wyskakuje ze zdania, zdanie rozrasta się nadmiernie i zaciemnia sens strony, strona pozyskuje życie kosztem całości – całość przestaje być całością. Jest to jednak znamię wszelkiego stylu dekadencji: każdorazowa anarchia atomów, rozdział woli, „wolność indywiduum” – wszystko to, wykładane mo-ralnie, podnosi do rangi teorii politycznej „jednakowe prawa dla wszystkich”. Życie, jednakowa żywotność, wibracja i obfitość życia ograniczone do najdrob-niejszych tworów, reszta uboga w życie. Wszędzie paraliż, znój, zesztywnienie albo wrogość i chaos: obydwa elementy tym bardziej rzucające się w oczy, im wyższe formy organizacji się osiąga. W ogóle przestaje istnieć całość: jest ona zestawiona, policzona, sztuczna, jest artefaktem. U Wagnera na początku znajduje się halucynacja: nie tonów, lecz gestów. Do nich dobiera on dopiero semiotykę tonów. Chcąc go podziwiać, tu trzeba widzieć go przy robocie: jak tu oddziela, uzyskuje małe jedności, jak je ożywia, rozwija, uwidacznia. Ale traci przy tym siłę: reszta nie przydaje się na nic.

Jak mizerna, jak zleżała, jak dyletancka jest ta sztuka „rozwijania”, ta próba zetknięcia przynajmniej ze sobą tego, co nie wzrastało razem! Jego maniery przypominają przywoływanych zresztą także ze względu na styl Wagnera braci de Goncourt: litość budzi taki ogrom nędzy. To, że Wagner brak zdolności do organicznych postaci przemienia w zasadę, że ustanawia „styl dramatyczny” tam, gdzie dopatrujemy się zwykłej niemocy do stylu w ogóle, odpowiada śmiałemu przyzwyczajeniu, jakie przez całe życie towarzyszyło Wagnerowi: ustala on zasadę tam, gdzie brak mu możliwości (różni się tu, nawiasem mówiąc, od starego Kanta, który umiłował inną odwagę: a mianowicie, wszędzie, gdzie brakowało mu zasady, ustalał w to miejsce w człowieku jakąś „władzę” ...). Jeszcze raz: godny podziwu i miłości jest Wagner tylko w wynajdywaniu drob-nostek, w wymyślaniu detalów – całkiem słusznie trzeba uznać go za mistrza pierwszej rangi, za największego naszego miniaturzystę w muzyce, który w najmniejszą przestrzeń wtłoczył nieskończoność zmysłów i rozkoszy. Bogactwo barw, półcieni, zagadek gasnącego światła grymaśne tak bardzo, że po tym niemal wszyscy muzycy wydają się nazbyt krzepcy. – Jeśli uwierzy mi się na słowo, to najwyższe pojęcie o Wagnerze brać trzeba nie z tego, co się w nim podoba. To wynaleziono w celu przekonywania mas, od czego ludzie naszego pokroju odskakują jak od nazbyt nachalnego fresku. Cóż nas obchodzi drażniąca brutalność uwertury Tannhäusera? Albo krąg Walkirii? Wszystko, co z muzyki Wagnera i z dala od teatru stało się popularne, jest wątpliwego smaku i psuje smak. Marsz Tannhäusera przez swą prostoduszność zda mi się podejrzany; uwertura do Latającego Holendra to hałas o nic; preludium do Lohengrina dostarcza pierwszego, tylko nazbyt podstępnego, nazbyt udanego przykładu, jak hipnotyzuje się także za pomocą muzyki (nie znoszę muzyki, której ambicja nie sięga poza wpływ na nerwy). Ale niezależnie od Wagnera-
 magnetyzera i malarza fresków jest jeszcze jeden Wagner, który odkłada na bok małe kosztowności: nasz największy melancholik w muzyce, pełen spoj-rzeń, tkliwości i pociechy, jakich nikt n...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin