Sheckley Robert - Dziesiąta ofiara.rtf

(424 KB) Pobierz


Uuk Quality Books

Robert Sheckley

Dziesiąta ofiara

Przekład: Andrzej Bukojemski

Tytuł oryginału: THE 10TH VICTIM
Data wydania: 1999 r.
Data wydania oryginalnego: 1965 r.


Spis treści:

 

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18


Dla Alissy


 

Rozdział 1

Każdy mężczyzna uznałby ją za kobietę swojego życia. Caroline Meredith, wysmukła i gibka, siedziała przy wysokim mahoniowym barze. Założyła prowokacyjnie długie, szczupłe nogi, jej pociągła, delikatnie rzeźbiona twarz (przypominająca antyczny nefryt koloru najwspanialszej kości słoniowej) sprawiała wrażenie zamyślonej, a wzrok był skierowany w niezgłębioną toń kieliszka martini. Chwilami zastygała nieruchomo, jak oblicze posągu, potem niespokojnie się ożywiała. W sukience z lekkiego jedwabiu i czarnej jak węgiel sobolowej pelerynce, zarzuconej niedbale na wspaniałe ramiona, Caroline stanowiła ucieleśnienie tego, co najwspanialsze, najlepsze i najbardziej pożądane w tym dziwnym, nieporównywalnym z niczym Nowym Jorku, przynajmniej według wyobrażenia ściągających tu zewsząd turystów.

Mężczyzna stał jak w transie ze trzy metry przed szklaną ścianą baru, w którym piękna Caroline wpatrywała się w swój kieliszek. Był Chińczykiem, najprawdopodobniej znakomitym handlowcem z Kweiping. Wskazywało na to białe jedwabne ubranie, krawat z szantungu i brokatowe pantofle. Z szyi zwisała mu wielka nowiutka kamera bronica.

Chińczyk podniósł do oka kamerę tak, jakby nic go tu nie interesowało. Po prostu coś tam fotografował. Zrobił zdjęcie rynny z lewej strony, schodów z prawej, a potem skierował aparat na Caroline.

Starannie zogniskował obiektyw. Przekładnie zawarczały i zabrzęczały, z boku kamery otworzyła się klapka.

Z otworu zgrabnie wyskoczyło pięć wydrążonych pocisków i pokrywa aparatu zamknęła się. Bo tak naprawdę nie była to zwykła kamera, nie była to też broń. Chińczyk posługiwał się strzelbo-kamerą lub kamero-strzelbą, albo używając właściwego, popularnego określenia (chociaż utworzonego całkiem niedawno), przekształcanką, czyli wyrobem należącym do klasy przedmiotów przeznaczonych do wykonywania dwóch zupełnie różnych funkcji.

Jak polujący dziki kot, żółte niebezpieczeństwo poruszało się w kierunku swojego celu lekkimi, szybkimi krokami. Jedynie troszkę nerwowy oddech mógł zdradzić zamierzenia Łowcy przypadkowemu widzowi.

Piękna Caroline pozostawała w dalszym ciągu w tej samej pozie i w tym samym miejscu. Uniosła kieliszek do góry. Nie było w nim karteczki z wróżbą; na dnie kieliszka znajdowała się inna, jeszcze bardziej pożyteczna rzecz: małe lusterko, w którym z prawdziwym zainteresowaniem obserwowała działania zabójcy z Kwangtungu.

Nadchodziła chwila prawdy. Chińczyk nakierował obiektyw aparatu. Jednak Caroline, wykazując się nadzwyczajnym refleksem, rzuciła w szybę swój kieliszek dokładnie ułamek sekundy wcześniej, nim syn piekieł nacisnął spust aparatu.

— Och! Doprawdy. Przecież mówiłem! — mruknął Chińczyk (urodził się na lewym brzegu rzeki Hungshui, ale wykształcenie pobierał u Harrodsa).

Caroline nie skomentowała wydarzenia ani jednym słowem. Kilkanaście centymetrów ponad jej głową w szklanej ścianie baru widniał teraz gwiaździsty otwór. Zanim zawstydzony Chińczyk zdążył strzelić ponownie, Caroline przypadła do podłogi, a zaraz potem skoczyła na zaplecze jakby gonili ją wszyscy diabli.

Barman, który śledził wzrokiem całą akcję, skłonił głowę z podziwem. W zasadzie był kibicem piłkarskim, ale dobre Polowania oglądał z prawdziwą przyjemnością.

— Punkt dla ciebie, maleńka! — zawołał za znikającą Caroline. W tym momencie handlowiec z Kweiping wpadł do baru i przemknął na zaplecze w pogoni za piękną, uciekającą dziewczyną.

— Witamy w Ameryce — wykrzyknął do niego barman. — I owocnego Polowania!

— Siękuję, bardzo mi się spieszy — uprzejmie odpowiedział Żółty Diabeł. To, że odezwał się tak uprzejmie, w najmniejszym stopniu nie zmniejszyło szybkości jego pościgu.

— Trzeba przyznać tym żółtkom — barman rzucił do klienta siedzącego na końcu baru — że mają dobre maniery.

— Jeszcze jedno podwójne martini — zamówił gość z końca baru — ale tym razem przyklej plasterek cytryny na brzegu szklanki. Chcę przez to powiedzieć, że są tacy, co nie lubią, żeby im cytryna pływała jak w plantatorskim ponczu, czy podobnej lurze.

— Tak, proszę pana, oczywiście, bardzo pana przepraszam — powiedział barman z wyraźnie nie zmąconym humorem. Mieszał trunki bardzo starannie, ale cały czas rozmyślał o chińskim Łowcy i jego amerykańskiej Ofierze. Które z nich zwycięży? Jak to się potoczy dalej?

Mężczyzna przy barze musiał chyba czytać w jego myślach.

— Stawiam trzy do jednego — powiedział.

— Na kogo?

— Dziewczyna pokona żółtka.

Barman zawahał się, a potem uśmiechnął, skinął głową i podał drinka.

— Podnoszę na pięć do jednego. Ta dziewczyna wygląda mi na taką, co zna się na rzeczy.

— Niech będzie — zgodził się mężczyzna, który też znał się rzeczy. Wycisnął kropelkę oliwy na przejrzystą powierzchnię swojego drinka.

Błyskając długimi nogami, z sobolową narzutką pod pachą, Caroline pędziła przez tandetną wspaniałość Lexington Avenue. Torowała sobie drogę wśród tłumu zbierającego się na publiczną egzekucję. U zbiegu Sześćdziesiątej Dziewiątej i Park miano wbić przestępcę na wielki, granitowy pal. Nikt nie zwracał uwagi na biegnącą dziewczynę. Wszystkie oczy były skierowane na wstrętnego kryminalistę, prostaka z Hoboken. Pod jego nogami leżał zgnieciony papierek po batoniku Hersheya, na rękach miał rozmazaną czekoladę. Widzowie z kamiennymi twarzami słuchali jego fałszywie szczerych przeprosin i patetycznych błagań, z zacięciem obserwowali, jak jego twarz nabiera barwy popiołu, kiedy dwóch publicznych egzekutorów uniosło go za ręce i ramiona, wysoko w górę, ustawiając do końcowego wbicia na Pal Złoczyńców. Nowo utworzona instytucja egzekutorów publicznych cieszyła się wielkim zainteresowaniem (czego mielibyśmy się wstydzić?). W tej chwili klasyczna metoda morderstwa, z Łowcą i Ofiarą, budziła o wiele mniejszą ciekawość zgromadzonych, gdyż była to metoda, której rezultat nie budził wątpliwości: i tak wiadomo, że jedna z osób musi zginąć.

Caroline biegła, jej blond włosy falowały swobodnie jak flaga na wietrze. Niecałe dwadzieścia metrów za nią, lekko dysząc, podążał spocony Chińczyk z kamero-strzelbą zaciśniętą w obu rękach. Jego bieg nie wydawał się specjalnie szybki, ale mimo to, z każdym krokiem, wykazując niezmąconą cierpliwość tak charakterystyczną dla ludzi Wschodu, zbliżał się do pięknej dziewczyny.

W tej chwili wolał nie ryzykować strzału. Strzelanie bez starannego wycelowania nie dawało gwarancji sukcesu, a zabicie lub zranienie postronnej osoby, nieważne że przypadkowo, okryłoby go hańbą, spowodowałoby nieodwracalną utratę twarzy, jak również surową karę.

Dlatego na razie jeszcze nie strzelał. Mocno przyciskał do piersi aparat, który dzięki perwersyjnemu geniuszowi ludzkiemu potrafił równocześnie wykonać odbitkę i zniszczyć oryginał. Uważny obserwator mógłby jedynie zauważyć ostrzegawcze drżenie palców oraz lekkie usztywnienie mięśni na karku. Ale to była całkiem naturalna reakcja, gdyż Chińczyk miał za sobą zaledwie dwa Polowania, czyli natężał do klasy początkujących w tym najważniejszym społecznym zjawisku epoki.

Caroline już ciężko dyszała, ale mimo to nie straciła nic ze swojej olśniewającej urody. Dotarła do rogu Sześćdziesiątej Dziewiątej i Madison Avenue, szybko się rozejrzała, przeszła obok Smakowitych Drobiowych Delikatesów (dla grup liczących ponad pięćdziesiąt osób ceny do uzgodnienia) i nagle się zatrzymała. Tuż za delikatesami zobaczyła otwarte drzwi. Bez namysłu wbiegła w nie i popędziła schodami na pierwsze piętro. Znalazła się na szerokim, zatłoczonym korytarzu, na którego drugim końcu widniał szyld: „Gallerie Amel: Objets de pop-op revisité”. Zorientowała się natychmiast, że jest w galerii sztuki, którą zawsze chciała odwiedzić, jednakże w nieco przyjemniejszych okolicznościach.

Zabija się kiedy można, umiera się kiedy trzeba — tak poucza stare porzekadło. Dlatego też, nie oglądając się za siebie zaczęła się przepychać do przodu, ignorując gniewne pomruki potrącanych ludzi. Gdy znalazła się przy wejściu, okazała swoją kartę umundurowanemu strażnikowi.

Karta wydawana jest każdej Ofierze (jak również Łowcy) i daje im Natychmiastowe Prawo Wstępu lub Wyjścia w ramach legalnej obrony swojego życia lub równie legalnego odbierania życia przeciwnikowi. Strażnik skinął głową i wpuścił Caroline do galerii.

Zmusiła się do zwolnienia kroku i wzięcia katalogu. Cały czas starała się opanować oddech. Włożyła okulary, owinęła się szczelnie narzutką i powoli zaczęła się przesuwać przez kolejne sale.

Lekko przyciemnione okulary były nowym modelem typu zwanego „Patrz wkoło”, który dawał prawie trzystusześćdziesięciostopniowy krąg widzenia z niewielkimi, ale denerwującymi martwymi punktami przy czterdziestym drugim oraz osiemdziesiątym trzecim stopniu, a także z obszarem zniekształceń obrazu z tyłu, od trzysta pięćdziesiątego do dziesiątego stopnia. Jednak, mimo tych niedogodności, jak również ostrego bólu głowy, jaki powodowały, okulary były w sumie ogromnie użyteczne. Dlatego też Caroline szybko dostrzegła swojego Łowcę. Stał jakieś trzy metry za nią,

Tak, to był on, jej osobista azjatycka plaga. Jego białe ubranie było mokre od potu, a krawat dziwacznie się przekrzywił, ale mordercza kamera znajdowała się nadal w jego rękach, mocno przyciśnięta do piersi. Zbliżał się bezlitosnym krokiem dzikiej bestii, z oczami zwężonymi do wąskich szparek i czołem pobrużdżonym od intensywnej koncentracji.

Caroline posuwała się pozornie niedbałymi ale pośpiesznymi ruchami tak, aby między nią a jej przeznaczeniem z Kwangtungu znalazło się możliwie dużo widzów.

Ale John Chińczyk już ją zobaczył. Nie zwlekając ruszył w kierunku tłumu zwiedzających, gdzie znalazła schronienie. Zacisnął usta jeszcze bardziej, oczy zwęziły się tak, że już naprawdę niewiele mógł widzieć.

Mimo to spostrzegł, że jego Ofiara zniknęła. Uciekła, wymknęła mu się, wyparowała... Ach, tak! W kąciku jego ust zagościł uśmiech. Przez tłum widział niewielkie drzwi. W nagłym błysku intuicji, bez konieczności szukania krok po kroku logicznego rozwiązania w zachodnim stylu, znalazł wyjaśnienie swojego problemu, tam uciekła! Z determinacją, ale i lekkim współczuciem, on również podążył tamtędy.

Za drzwiami zobaczył imitacje figur woskowych. Chociaż nie, to były prawdziwe figury z prawdziwego wosku, takiego, jaki był używany w Czasach Starożytnych. Wpatrywał się w nie szeroko otwartymi oczami. Wszystkie figury wyobrażały kobiety, bardzo atrakcyjne (przynajmniej według zachodnich standardów) i skąpo ubrane (według wszelkich standardów). Wydawało się, że to uchwycone w ruchu różne pozy jakiegoś tańca. Plakietka informowała: „Strip-tease”, fałszywa metamorfoza. 1945: Wiek niewinności; 1965: Zastój; 1970: Renesans; 1980: Nieformalne wyzwanie dla formalizmu...”

Z trudem rozumiał te sceny, gdyż przyzwyczajony był do podziwiania piękna lasów z laki, miniaturowych, zaklętych w bezruchu rzek, stylizowanych żurawi... Po chwili jednak znalazł coś znajomego i całkiem zrozumiałego.

Jedna z figur, trzecia z lewej, miała długie blond włosy zakrywające twarz, a u jej stóp leżała wspaniała sobolowa narzutka.

Chińczyk nie zastanawiał się ani chwili. Uniósł kamerę, wycelował i nacisnął spust. Rezultat, trzy przestrzeliny zgrupowane w kółku o średnicy pięciu centymetrów wokół przepony, stanowił niezłą robotę według dowolnych standardów.

Wreszcie sprawa była zakończona, dokonał tego morderstwa, wygrał, nagroda jest jego...

Nagle w oddalonym końcu sali ożyła jedna z figur. Obróciła się. Caroline! Ubrana tylko w połowie, górną cześć jej wspaniałego ciała okrywał jedynie dziwny metalowy stanik przypominający odzienie Wihny, legendarnej żony Królika Rogersa.

Ale Caroline miała bardziej praktyczny powód do noszenia tego archaicznego stanika niż tylko dla samego wyglądu. Kiedy stanęła przed zaskoczonym Łowcą, z obu napierśników wystrzeliły pojedyncze pociski. A Łowca miał zaledwie czas na stwierdzenie: „Wszystko wyjaśnia się po kolei”, zanim padł, martwy jak wczorajsza makrela na ladzie sklepu rybnego.

Sporo widzów przyglądało się tej scenie. Jeden z nich podzielił się opinią z sąsiadem:

— Ja bym to ocenił jako pospolite zabójstwo.

— Nie zgadzam się z panem — brzmiała odpowiedź, — To było rycerskie zabójstwo, jeśli mi pan wybaczy archaizm.

— Czyste, lecz wulgarne — oponował pierwszy. — Można by je nazwać zabójstwem z fin de sieclu, nie uważa pan?

— Z całą pewnością, jeśli się lubi dęte analogie.

Zmiażdżony, pierwszy rozmówca odwrócił się z godnością i zagłębił w podziwianiu retrospektywnej wystawy dokonań NASA.

Caroline podniosła czarne sobole (które kilka kobiet przyglądających się wydarzeniom rozpoznało jako farbowanego piżmoszczura), przedmuchała lufy swojego pożytecznego staniczka, uporządkowała ubranie, narzuciła futro i zeszła z postumentu.

Większość gości w ogóle nie zwróciła uwagi na całe zajście. To byli prawdziwi miłośnicy sztuki, którzy nie pozwalali, by nieistotne zdarzenia zakłócały im kontemplację arcydzieł.

Wkrótce pojawił się policjant i niespiesznie podszedł do Caroline.

— Łowczyni czy Ofiara? — spytał.

— Ofiara — odparła Caroline podając mu kartę.

Policjant schylił się nad ciałem Chińczyka, odszukał portfel i wyjął podobną kartę. Przekreślił ją dużym X, a na karcie Caroline wydziurkował gwiazdkę na końcu rządka podobnych dziurek.

— Dziewiąte Polowanie, panienko? — upewnił się ojcowskim tonem.

— Zgadza się — odparła poważnie Caroline.

— No, nieźle, naprawdę ładne zabójstwo — pochwalił policjant. — Żadnej takiej rzeźni, jak u niektórych. Lubię dobrą robotę, wszystko jedno czy chodzi o zabijanie, czy gotowanie, reperowanie butów, czy cokolwiek innego. A teraz, jakie są pani życzenia w odniesieniu do pieniędzy za nagrodę?

— Och, niech Ministerstwo po prosto przeleje je na moje konto.

— Zawiadomię ich. Dziewięć zabójstw! Zostało jeszcze tylko jedno, prawda?

Caroline bez słowa skinęła głową. Tymczasem wokół niej zaczął się już gromadzić mały tłumek złożony wyłącznie z kobiet, które stopniowo odpychały policjanta. Łowczyni nie była nieznanym zjawiskiem, ale w dalszym ciągu wystarczająco rzadkim, aby zwrócić na siebie uwagę.

Paplały o swoim podziwie i Caroline przyjmowała to wdzięcznie przez dłuższy czas. W końcu jednak poczuła się bardzo zmęczona. Żaden normalny człowiek nie pozostanie całkowicie nieczuły na emocjonalne oddziaływanie procesu zabijania.

— Serdecznie wam wszystkim dziękuję, ale teraz naprawdę muszę iść do domu i odpocząć. Panie policjancie, czy byłby pan uprzejmy przesłać mi krawat Łowcy? Chciałabym go zatrzymać na pamiątkę.

— Pani słowo jest dla mnie rozkazem — powiedział szybko policjant, torując Caroline drogę przez podekscytowany tłum, który towarzyszył jej aż do taksówki.

* * *

Pięć minut później do pomieszczenia wszedł niewysoki brodaty mężczyzna ubrany w sztruksową marynarkę i francuskie pumpy. Ze zdumieniem rozglądał się po pustej galerii. A przecież mówiono, że jest jedną z najlepszych na świecie. Nieważne. Rozpoczął systematyczne oględziny ekspozycji.

Ze znawstwem potakiwał przy kolejnych obrazach, rzeźbach i innych obiektach. W końcu dotarł do ciała Chińczyka, rozciągniętego na środku podłogi i jeszcze lekko krwawiącego. Wpatrywał się w nie długo i z uwagą, poszukiwał w katalogu wystawy i w końcu doszedł do wniosku, że eksponat dotarł za późno i nie zdążono go wpisać. Przyjrzał się z bliska, starannie przemyślał sprawę, był już pewien swojej opinii.

— Zaledwie ozdoba architektoniczna — stwierdził autorytatywnie. — Być może efektowna, ale wyłącznie dla osób o plebejskim guście.

Przeszedł do następnego pomieszczenia.

 

 


Rozdział 2

Czy istnieje coś piękniejszego niż czerwcowy dzień? Dziś możemy już dać ostateczną odpowiedź na to pytanie. Otóż znacznie piękniejszy jest dzień w połowie października, kiedy Wenus wchodzi do Domu Marsa, a turyści, na podobieństwo lemingów, kończą tajemniczą letnią migrację i udają się (przynajmniej większość z nich) do swoich wilgotnych i okropnych krajów, w których się urodzili.

Jednakże niektórzy z tych poszukiwaczy słońca i ciepła zostają na miejscu. Wymyślają różne nędzne wymówki: a to przyjęcie, a to jakieś rozgrywki, nadzwyczajny koncert, czy konieczne spotkanie z kimś ważnym. Ale prawdziwy powód jest zawsze ten sam. Rzym ma własną, bardzo swoistą atmosferę, zwodniczą, lecz jednocześnie jedyną w swoim rodzaju. Rzym daje człowiekowi okazję, by stał się głównym aktorem w dramacie własnego życia. (Okazja jest oczywiście złudna, ale we flegmatycznych miastach pomocy o takich okazjach nawet się nie myśli).

* * *

Baron Erich Seigfried von Richtoffen nie zastanawiał się nad tymi sprawami. Na jego twarzy malowała się normalna dla niego irytacja i niewiele więcej. Niemcy go drażniły (lenistwo), Francja go mierziła (brud moralny), a Włochy równocześnie go drażniły i mierziły (lenistwo, brud moralny, egalitaryzm i dekadencja). Jednak, mimo nienaprawialnych wad Italii, przyjeżdżał tu co roku. Był to jedyny kraj pośród wszystkich innych obrzydliwych krajów, który jeszcze mógł brać pod uwagę jako miejsce wakacji. A ponadto miał swój doroczny Międzynarodowy Pokaz Koni na Piazza di Sienna.

Baron był wspaniałym jeźdźcem. (Czyż jego przodkowie nie wdeptywali wieśniaków w błoto kopytami swoich rumaków odzianych w zbroje?) W tej chwili znajdował się w stajni i słuchał fanfar granych przez konnych karabinierów paradujących po Piazza w swoich bogato zdobionych uniformach.

Był krańcowo poirytowany, gdyż stał w samych skarpetkach i czekał na powrót koniuszego, który miał mu przynieść buty (nigdy nie można go znaleźć, kiedy jest naprawdę potrzebny). Przecież poszedł już osiemnaście minut i trzydzieści dwie sekundy temu, jak to wyraźnie wskazywał Accutron na przegubie barona. Ile czasu może zabrać wypolerowanie jednej pary butów? W Niemczech, lub ściślej rzecz biorąc, w miejscowości Richtoffenstein (którą baron uważał za jedyny pozostały jeszcze fragment Prawdziwych Niemiec), buty polerowane są perfekcyjnie w przeciętnym czasie siedmiu minut czternastu sekund. Natomiast taka opieszałość może doprowadzić człowieka do szału albo do płaczu, do białej gorączki, albo do zrobienia czegoś...

— Enrico! — Głos barona dotarł chyba aż do Pól Marsowych. — Enrico, gdzie u diabła się podziewasz?

Żadnego odzewu... A na Piazza niewydarzony elegancik z Meksyku kłaniał się właśnie sędziom. Baron był następny. Ale nadal nie miał butów, niech to szlag, nie miał butów!

— Enrico, ty łotrze, albo przyjdziesz tu natychmiast, albo dziś wieczorem popłynie krew! — wykrzyczał. Było to długie zdanie i pod koniec baron już był bez tchu. Nasłuchiwał teraz odpowiedzi.

A gdzie się podziewał nieuchwytny Enrico? Otóż siedział pod główną trybuną i doprowadzał do lustrzanego połysku parę butów tak pięknych, że mogły wzbudzić zazdrość każdego jeźdźca. Enrico był wychudłym starym człowiekiem, pochodzącym z Emilii. Do Rzymu przyjechał na ogólne życzenie uczestników pokazu, uznawano bowiem powszechnie, że nikt, nawet adepci Samodoskonalenia się w Sztuce Połysku według filozofii Zen, nie zna lepiej sztuki polerowania niż on.

Enrico kontynuował pracę, koncentrując się teraz na błyszczących ostrogach. Z wielkim napięciem, delikatnie nakładał stalowosrebrną substancję na srebrzyste, stalowe ostrogi.

Nie był sam. Za nim, przyglądając mu się z zainteresowaniem, stał mężczyzna, którego można było wziąć za jego brata bliźniaka. Obaj nosili identyczne aż do ostatniego, najdrobniejszego szczegółu ubranie. Odróżniało ich tylko to, że drugi Enrico był związany i zakneblowany.

Na zewnątrz tłum wydawał okrzyki podziwu dla Meksykanina. Ale ponad nimi przebił się wojenny ryk barona.

— Enrico!

Enrico numer jeden powstał pośpiesznie, dokonał końcowych oględzin butów, postukał Enrica numer dwa w czoło między linami i, kulejąc, szybko przeszedł pod główną trybuną w kierunku swojego aktualnego pana.

— Ha! — stwierdził baron i uzupełnił to bezładnym ciągiem określeń po niemiecku, niezrozumiałych, lecz bez wątpienia obraźliwych dla pokornego Enrica.

— No dobrze, przyjrzyjmy się temu. — Irytacja barona wreszcie zeszła do zwykłego poziomu. Obejrzał starannie buty i uznał, że są bez zarzutu. Mimo to przetarł je irchową szmatką, którą zawsze nosił w kieszeni jako użyteczną pomoc do pouczania stajennych o ich miejscu w porządku rzeczy. — Wkładaj — rozkazał, wystawiając potężną germańską nogę.

Wciąganie butów, któremu towarzyszyło dużo wysiłku i przekleństw, zostało zakończone dokładnie w chwili, kiedy meksykański jeździec (miał wypomadowane włosy!) opuszczał plac, żegnany burzliwym aplauzem.

W końcu obuty, ze starannie osadzonym monoklem, baron maszerował do stanowiska sędziów ze swym wiernym koniem, słynnym Carnivora III[1] po Astrze i Asperze[2].

Doszedł do linii prezentacji, dokładnie trzy kroki przed stanowiskiem sędziowskim, i zatrzymał się. Główny sędzia obrócił się w stronę barona, a ten skłonił głowę o pięć centymetrów i wspaniale strzelił obcasami.

W tej właśnie chwili rozległa się głośna eksplozja, a zaraz po niej powstał obłoczek szarego dymu.

Kiedy dym się rozwiał, wszyscy zobaczyli barona idącego twarzą do dołu niż przed stanowiskiem prezentacji, martwego jak flądra z zeszłego tygodnia.

Nastąpiło pandemonium, zakończone emocjonalnym katharsis, do których nie przyłączyła się tylko jedna osoba, Anglik ubrany w workowaty tweed i szkockie buty ważące dwa i trzy czwarte funta każdy. Wołał zdecydowanym, donośnym głosem:

— Koń! Czy koniowi nic się nie stało?

Po upewnieniu się, że koń wyszedł z tego bez szwanku, Anglik usiadł z powrotem na swoim miejscu mrucząc, że detonowanie ładunków wybuchowych tak blisko, to zbrodnia wobec konia, i że istnieją kraje, w których sprawca takiego czynu spotkałby się z natychmiastowym zainteresowaniem policji.

Jednak również tutaj sprawca spotkał się z natychmiastowym zainteresowaniem policji, gdyż sam wyszedł ze stajni i odrzucił przebranie.

Do tej pory występował jako Enrico numer jeden, teraz jednak ustalono, że to Marcello Polletti, mężczyzna w wieku czterdziestu, a może trzydziestu dziewięciu lat, o przystojnej, choć trochę melancholijnej twarzy i wzroście powyżej średniego. Miał wyraźnie zaznaczone kości policzkowe wskazujące na naturę głęboko namiętną, lekki uśmieszek sceptyka oraz brązowe oczy z ciężkimi powiekami, które wyraźnie mówiły o skłonności do lenistwa. Ludzie zgromadzeni na placu, a było ich tysiące, natychmiast zauważyli wszystkie te cechy i zaczęli je komentować, wykazując się przy tym wielką mądrością.

Polletti ukłonił się z wdziękiem wiwatującemu tłumowi i okazał najbliższemu policjantowi licencję Łowcy.

Policjant sprawdził starannie kartę, przedziurkował, zasalutował i oddał Pollettiemu.

— Wszystko w porządku, proszę pana. Pozwoli pan, że jako pierwszy pogratuluję panu tego tak ekscytującego, a zarazem estetycznego zabójstwa.

— Jest pan bardzo uprzejmy — odparł Marcello.

Wokół niego zdążył się już zebrać tłum reporterów, poszukiwaczy sensacji i wszelkiego rodzaju sympatyków. Policja odsunęła wszystkich, zostawiając jedynie dziennikarzy, i Marcello ze spokojną godnością odpowiadał na ich pytania.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin