Zyke Cizia - Złoto(1).rtf

(905 KB) Pobierz

Cizia Zyke

Złoto

Przekład: Stanisław Wojnicki

Data wydania oryginalnego 1985

Data wydania polskiego 1989


Część pierwsza

 

 

Nareszcie w Golfito... Kiedy wysiadamy z autobusu, jesteśmy połamani i mamy wszystkiego dość. Przez ponad dziesięć godzin byliśmy skazani na tę ich salsę. Ogłuszająca muzyka, przytłaczający upał i ścisk, po trzy osoby na siedzeniu - taka podróż to istne piekło.

Diane, która siedziała przy oknie, nie miała problemów. Na mnie pakowała się galaretowata, śmierdząca Indianka, która usadowiła się koło mnie, ale która na szczęście w połowie drogi opuści autobus, za to na jej miejsce siądzie mały bezzębny staruszek, przejawiający wobec mnie nadmiar czułości, wkrótce zaśnie z głową na moim ramieniu zamiast poduszki. Wymierzam mu przyjacielski cios łokciem w żebra, chyba go zabolało, bo ciche pojękiwanie towarzyszyło mi aż do Golfito...

Na moją prośbę kierowca wysadził nas przed hotelem Delfina, podobnym do wszystkich innych budynków w tym kraju. Jest to stary, drewniany dom z dachem pokrytym cynkowaną blachą. Po kilku stopniach wchodzimy do recepcji. Pusto. Tylko wyjący telewizor świadczy o ludzkiej obecności. Na dźwięk mego pięknego, silnego głosu pojawia się mała starowinka.

Dzień dobry, moja śliczna! Daj nam pokój dwuosobowy.

- Pięćdziesiąt colonów, płatne z góry.

- Zgoda, moja piękna...

Pokazuje nam pokoje. Jak zwykle, wygląda to ponuro. Diane wybiera pokój z balkonem, bo wydaje się najmniej brudny i jest tam chłodniej. Łóżko pamięta lepsze dni, a pościel budzi obrzydzenie. Każę ją zmienić. Przy okazji Diane prosi o ręczniki i mydło. Stara trochę marudzi. Mamrocze kilka zdań, w których przewija się słowo “gringos”. Nie są to zapewne uprzejmości, ale w końcu przynosi to, czego żądamy.

Podczas gdy Diane się rozbiera, zdejmuję moją trzydziestkę ósemkę wraz z kaburą, której nowe skórzane rzemienie obtarły mi ramię. Następnie wyjmuję z torby Diane Biblię, wyrywam z niej kartkę i robię skręta z mango-rosa, doskonałej miejscowej marihuany; wypalimy go razem pod prysznicem.

Jest to prysznic wyłącznie z nazwy, raczej ponura klita o mokrych i lepkich ścianach, w której na wysokości twarzy wycieka strumyczek wody. Nie ma wieszaka ani nawet gwoździa. Obrzydzenie miesza się z błogością, jakiej doznajemy gdy woda spływa po naszych umęczonych ciałach.

Spokojni i rozluźnieni wychodzimy na ulice Golfito poszukać czegoś do jedzenia.

Przebiegająca pomiędzy szeregiem burdelików z jednej strony, a z drugiej domów na palach, pod które wdziera się morze, linia kolejowa i pokryta dziurami droga zajmują cały środek tego małego portu, wciśniętego między zatokę a wzgórza. Golfito pełni rolę punktu załadunkowego, zbudowanego przez amerykańskie towarzystwa bananowe, i mieszkają tu wyłącznie pracownicy tych ostatnich, a także paru sklepikarzy i zwyczajna w takich małych tropikalnych przystaniach fauna ludzka. Wybór restauracji nie jest trudny, gdyż wszystkie mają do zaoferowania wyłącznie casado, narodową potrawę składającą się z ryżu, frijoles, gotowanego banana i również gotowanego małego kawałka mięsa.

Kiedy już zaspokoiliśmy głód, korzystamy z wieczornego chłodu i oglądamy życie ulicy. Łazi tam paru typów bez zajęcia, jacyś pijacy i mnóstwo kurew.

Jedna właśnie sunie przed nami. Jest ogromna.

- Podoba ci się? - pyta mnie z uśmiechem Diane.

- Uważam, że jest bardzo sexy. Wyobrażasz sobie bladą główkę któregoś z tych małych Ticos ściśniętą tymi udami?

Wybuchy naszego śmiechu sprawiają, że kurwa odwraca się:

- Que pasa?

- Nic, nic, ślicznotko.

Odchodzi. Śledzimy ją wzrokiem. Parę metrów dalej zatrzymuje ją jakiś facet, który chyba za dużo wypił. Sposób, w jaki dotyka jej i stara się ją chwycić, nie pozostawia wątpliwości co do jego zamiarów. Chce ją przelecieć, tu na środku ulicy. Gruba wymierza mu wspaniały policzek i facet ląduje na stolikach pobliskiej kawiarni. Ulica ożywia się. Rozlegają się śmiechy i krzyki:

- Dalej, zabij go!

Kurwa wykonuje w kierunku swoich kibiców obsceniczny gest i znika w jakimś barze.

- Niezły temperament - mówi Diane.

Wygląda dziś olśniewająco. Jej jasnozielone oczy, długie blond włosy, opalona zdrowa skóra, jaką może mieć tylko dziewczyna urodzona i wychowana pod zwrotnikiem, wszystko to tworzy przyjemny kontrast z naszym odrażającym otoczeniem.

Mam na nią ochotę i ona to czuje.

- Wracajmy do hotelu - mówi i całuje mnie.

 

***

Zapadła już noc. Diane śpi. Ja nie mogę zasnąć i wychodzę na balkon. Rozmyślam tu, oparty o balustradę, pociągając wielkiego skręta z mango-rosa.

Dwa lata temu, kiedy wraz z Diane, którą tam poznałem, opuściliśmy Karaiby, nie mieliśmy żadnych trosk. Przyszłość wydawała się kryształowa. W rok później zmarł nasz syn i zły los brutalnie wdarł się w nasze szczęście. Od tego czasu przemierzaliśmy świat w poszukiwaniu przygody, zanurzając się całkowicie w narkotykach i hazardzie. Od azjatyckich palarni opium po kasyno w Monte Carlo, poprzez Makao, Bangkok i Las Vegas, szukałem przygody wszędzie, aż bez grosza wylądowałem na tym kontynencie.

W sąsiednim kraju okazja szybkiego interesu przyniosła forsę na jakiś czas. Pośredniczenie między miłym handlarzem bronią i równie miłym dealerem kokainy to praca szybka i popłatna. Ale mój zwykły brak rozsądku sprawił, że przepuściłem dwadzieścia tysięcy dolarów w kasynie równie szybko, jak je zarobiłem, i granicę Kostaryki przekroczyłem z dwunastoma dolcami w kieszeni.

W przeciwieństwie do większości ludzi nie przejmuję się brakiem pieniędzy. Odkąd ukończyłem osiemnaście lat i włóczę się po świecie, bieda nigdy nie chwyciła mnie za gardło. Niczego nie posiadam. Pieniądze są nie w moich kieszeniach, ale leżą bezpiecznie w kieszeniach innych. Nie mam już ani centa: nie szkodzi, zawsze znajdzie się sposób, żeby zarobić, tak czy inaczej.

Byłem parę razy milionerem, ale za każdym razem pieniądze znikały równie łatwo, jak się pojawiały. Dla mnie są one ważne tylko wtedy, kiedy je wydaję. Gdybym miał oszczędzać, przestałbym być sobą i nigdy nie przeżyłbym tych wszystkich przygód, jakie stały się moim udziałem. Ograniczona mentalność nie pozwala przeżyć czegoś wielkiego. Przez całe moje życie ostatni grosz przeznaczony będzie na błysk, na komfort, i nie zamierzam robić ustępstw na rzecz średniactwa.

Jedyną rzeczą, jaka mnie rzeczywiście zajmuje, która jest motorem mojego działania, tym, co ciska mnie dookoła świata, jest poszukiwanie coraz to ciekawszych pomysłów. Po wielkiej przygodzie potrzebuję jeszcze większej. A nie zawszę jest to łatwe.

W tym nadmiernie uregulowanym świecie ciężko jest być człowiekiem przygody i postępować według własnych praw. Dla mnie nie ma rzeczy zakazanych: chcę coś zrobić, a więc mogę to. Niestety! dzisiejszy świat stał się zbyt mały. Nie można już wykroić sobie królestwa, przeżyć przygody poza zasięgiem prawa, bo walka jest nierówna. Wszystko jest urządzone pod słabych, zjednoczonych pod sztandarem praw, których należy przestrzegać. W ten sposób łatwo im walczyć z tymi, którzy chcieliby iść własną drogą. To już nie jest walka mężczyzny z mężczyzną. Wszystkie moje przygody przeciwstawiały mnie różnym rządom: w Afryce, w Azji, na Karaibach, a to z góry oznacza przegraną. Jestem sto razy uczciwszy od tych wszystkich przywódców Trzeciego Świata, na których się natykam, ale oni mają posłuch i zaufanie międzynarodowe. Czy Kostaryka da mi wreszcie tę przygodę, której od tak dawna szukam? Zbadałem już całą Amerykę Środkową, byłem w Salwadorze z jego lewicową partyzantką i w Nikaragui, gdzie partyzantka jest prawicowa. Ale jestem zbyt niezależny i stałem się zbyt nieczuły, by znaleźć w sobie święty płomień rewolucjonisty. Utopią jest poszukiwanie lepszego świata, bo zawsze będą wyzyskiwacze i wyzyskiwani. I choć nie jest dobrze być wyzyskiwaczem, to jeszcze gorzej gdy się jest wyzyskiwanym. Tak czy owak, walczę tylko dla siebie.

 

***

Na pierwszy rzut oka Kostaryka nie jawi się jako kraina przygody. Ten malutki kraj, wciśnięty między Panamę na południu i Nikaraguę na północy, to jakby Szwajcaria, w której w ciągu paru miesięcy przeprowadzono by dewaluację o siedemset procent... Zaczyna pojawiać się nędza, na razie bardzo dyskretnie, bo choć przeciętny Tico nie ma pieniędzy, ciągle jeszcze stać go na podstawowe produkty jak ryż, fasola, banany i kawa. W Kostaryce nie ma jeszcze głodu, ale nie ma już luksusu. Pierwszy kontakt z nią nawiązałem przeszukując prekolumbijski cmentarz w centrum kraju. Zajmowałem się podobną działalnością piętnaście lat wcześniej w Peru, ale warunki były tam inne. Tutaj dżungla, choć rośnie bujnie, nie jest przyjemna, i choć dokuczał nam brak pożywienia, to przede wszystkim we znaki dawały się colloradillas, mikroskopijne owady, które dziesiątkami wślizgują się pod skórę, zbierają się w okolicy podbrzusza i powodują swędzenie nie do wytrzymania. Najtrudniejsza okazała się jednak sprzedaż przedmiotów prekolumbijskich: w Kostaryce sztuka nie ma żadnej wartości, i antykwariusze interesują się wyłącznie złotem i nefrytem. Czasami proponowali mi trzy czy cztery dolary za precjoza mające ponad tysiąc lat! W związku z tym piękna gliniana waza, która skutecznie stawiła czoło upływowi czasu, zakończyła swój żywot na mordzie jednego z tych kretynów, właściciela galerii sztuki prekolumbijskiej.

Na szczęście Diane przejęła pałeczkę. Udało jej się sprzedać sporo przedmiotów członkom ambasady francuskiej. No i poznała Szlomo.

Żeby tylko nie okazało się, że ten sympatyczny Żydek z półświatka mnie okłamał. Powiedział mi, że tracę czas i że w tym kraju są bardziej opłacalne zajęcia. Twierdził, że na południu jest miejsce pełne złota, półwysep Osa. Jeśli mu wierzyć, wystarczy się schylić, żeby je zgarnąć. Dał mi również do zrozumienia, że jest to zakątek niebezpieczny, zamieszkany przez zbiorowisko awanturników i przestępców uciekających przed sprawiedliwością.

Zainteresowała mnie ta jego opowieść. Nie chodzi mi o złoto, bo wiem, że w tych sprawach ludzie zawsze przesadzają, ale o to życie, które mi opisał. Zrozumiałem z tego, że półwysep Osa to zapomniane miejsce, prawie bez łączności z resztą kraju, miejsce niebezpieczne i do pewnego stopnia wyjęte spod prawa: właśnie takie okolice lubię.

Toteż w dwa dni później dałem kopniaka ostatnim garnkom, jakie mi zostały - tysiąc pięćset lat rozwaliło się o ścianę - i wsiedliśmy do autobusu jadącego do Golfito, skąd trzeba przeprawić się statkiem na półwysep Osa.

Kilka dobrych restauracji, kupno od tegoż Szlomo rewolweru Smith and Wesson kaliber 38, z długą lufą, oraz dwustu gramów mango-rosa i suszonych hongos; wszystko to poważnie naruszyło zyski ze sprzedaży. Jutro rano wsiadamy na statek do Puerto Jimenez, jedynej wioski na półwyspie. Liczę pieniądze. Zostało mi osiemnaście dolarów.

 

***

Na przystani statek zakotwiczony jest o dziesięć metrów od brzegu i pasażerowie grzecznie siedzą na nabrzeżu, w pełnym słońcu, które zaczyna zdrowo przypiekać. Ktoś mi mówi, że zaraz odpływamy, ale znam miejscowe zwyczaje i idziemy zaczekać w chłodzie, w tej samej knajpie co poprzedniego dnia. Z tranzystora dobiega “Capri, c’est fini”, melodia dość nieoczekiwana w tym zapadłym kącie. Po upływie godziny sytuacja nie ulega zmianie, tyle że słońce coraz mocniej grzeje tłumek na nabrzeżu. Mija jeszcze godzina i marynarze zaczynają przewozić pasażerów łodziami. Najpierw zabierają ludzi, potem bagaże. Czekamy, aż załadują ostatnią skrzynię, i wsiadamy. Statek to mały barkas długości dwudziestu metrów, do połowy zakryty plandeką i wyładowany do maksimum.

Rozsiadłszy się wygodnie na dziobie, podczas gdy wszyscy tłoczą się na ławkach rufowych, palimy skręta przyglądając się delfinom, które bawią się w fali dziobowej. Nieco później przechodzę na rufę, żeby się trochę rozejrzeć w tłumie. Jest wiele kobiet, krowiastych, o mocnej budowie, i paru mężczyzn, całkiem wysuszonych, z narzędziami w ręku, którzy prawdopodobnie jadą spróbować szczęścia na półwyspie.

Całkiem z tyłu mały facecik o twarzy łasicy opowiada coś, otoczony gromadą słuchaczy. Pokazuje im bryłkę złota, pierwszą, jaką widzę w tych stronach. Podchodzę i chwilę rozmawiamy. Nazywa się Jeremy. Był dawniej pilotem w kompanii bananowej, potem otworzył bar w Puerto Jimenez i handluje złotem, jak wszyscy mieszkańcy. Zaprasza nas do swojego baru, gdybyśmy potrzebowali informacji. Po dwu godzinach żeglugi dopływamy.

Przybicie do Puerto Jimenez jest dosyć zabawne, nie ma portu, nie ma mola. Statek zatrzymuje się, gdy braknie wody pod kilem, i każdy na własną rękę przedostaje się na ląd. Muszę zdjąć swoje wysokie buty i podwinąć nogawki spodni, żeby przenieść Diane na plażę. Wśród krzyków i śmiechów każdy urządza się, jak potrafi, żeby wyładować swoje rzeczy na brzeg. Trzej marynarze, nasza załoga, przenoszą kobiety, jeden drugiemu podstępnie wciska co starsze, by samemu wziąć młode, co pozwala nieco wynagrodzić sobie fatygę. Udajemy się do baru Jeremy’ego, Rancho de Oro, znajdującego się nieco dalej w głąb lądu, żeby przemyśleć dalsze działania i napić się czegoś, bo upał staje się nie do wytrzymania.

 

***

Bar jest niezły. Cały z bambusa, dobrze przewietrzony, nie śmierdzi tak jak inne. Jest mało ludzi, bo to pora sjesty. W kącie zauważam faceta, który różni się od innych. Siedzi sam przy stole, mając przed sobą wagę i imponującą ilość puszek z piwem, które regularnie opróżnia. Ma około czterdziestki, niebieskie oczy, a spod baseballowej czapki wciśniętej na łysiejącą czaszkę wymyka się kilka blond kosmyków, co zdradza w nim gringo, jednego z tych Amerykanów szukających szczęścia w Kostaryce. Podchodzę:

- Jestem Juan Carlos.

- Dzień dobry, ja nazywam się Wayne.

- Mogę się dosiąść?

- Jasne.

Wayne to były marine, mieszkający w Kostaryce od kilku lat. Włóczył się po całym świecie, zanim przyjechał tutaj. Bywaliśmy w tych samych miejscach: Azja, Afryka, różne parszywe zakątki, i czujemy do siebie sympatię.

Mieszka w Golfito, ożenił się z Ticą i prowadzi kilkuetapowy handel. Na półwyspie skupuje po niskich cenach złoto i raz na miesiąc jeździ sprzedawać je do Miami, skąd przywozi dolary. Potem wymienia je na czarnym rynku, co znowu przynosi zysk. Na takim handlu zarabia się dwukrotnie i jest to proste, bo krajowy bank nie skupuje złota po kursie światowym. Wayne opowiada mi, że dawniej jeździł ze swoją wagą w góry, kupować złoto jeszcze taniej, bezpośrednio od poszukiwaczy rozproszonych po dżungli. Ostudziła go trochę zasadzka, z której wyszedł cało jedynie dzięki kamizelce przeciwkulowej, którą stale nosi.

Teraz skupuję w Puerto Jimenez. Przyjeżdżam w niedzielę, kiedy ci faceci schodzą z gór. Zysk jest mniejszy, ale ryzyko też. Muszę myśleć o rodzinie - mówi z uśmiechem.

W jego słowach wyczuwam żal człowieka, schwytanego w pułapkę takiego życia, z żoną i dziećmi, w tym kraju, gdzie się wszystko wali. Kiedy mówię mu o swoich planach, niepokoi się:

- Masz broń?

- Tak, nie ma sprawy.

- A narzędzia, wyposażenie, konia? - pyta, spoglądając na moje sfatygowane buty.

- Nie, ale dam sobie radę, nie ma sprawy.

- Jeśli chcesz, żebym ci pomógł, gdybyś potrzebował forsy...

- Nie, naprawdę wszystko w porządku. Ale gdybyś mógł mi wskazać kogoś, kto jedzie w jakieś interesujące miejsce, to byłoby fajnie.

- Zajmę się tym, wpadnij tu wieczorem.

- Do zobaczenia.

Wybór hotelu jest o tyle łatwy, że jest tylko jeden, pośrodku wsi. Puerto Jimenez rozciąga się na kilometr, wzdłuż szerokiej, zakurzonej drogi przygniecionej słońcem. Na ulicach nie ma żywej duszy, wszyscy przestrzegają sjesty za zamkniętymi okiennicami. Naprzeciwko banku, budynku przypominającego rozmiarami szalet, siedzi rozwalony na krześle gliniarz z karabinem na kolanach. Na ziemi przed barem leży pijak, żałosna pozostałość wczorajszej zabawy. Trzech innych facetów drzemie na krzesłach w cieniu pod daszkiem. Są to jedyne widoczne oznaki życia w Puerto Jimenez.

Idę samotnie środkiem tej nie kończącej się ulicy, przytłoczony upałem, wdychając nieruchome powietrze przesycone kurzem, i mam wrażenie, jakbym przyjechał do miasta duchów. Na końcu ulicy widzę posterunek policji, którego wnętrze będzie mi niestety wkrótce dane poznać.

Wieczorem wracam do baru, gdzie bez trudności zasięgam języka, bo poszukiwacze złota, biedni pijani oreros, są bardzo rozmowni. Stawiają wszystkim i są szczęśliwi mogąc kupić drinka dla gringos. Jak przekonać się, ile jest prawdy w ich pijackich opowieściach?

Puerto Jimenez żyje tylko w nocy. Kurwy wyruszają na poszukiwanie oreros, żeby odebrać im ich złoto. Bary wypełniają się tymi biedakami goniącymi za przyjemnościami i wydatkami, a kurwy i szakale starają się im w tym pomóc. Rankiem oreros kończą w rynsztoku, z kieszeniami wywróconymi przez dzieciaki szukające ostatnich colonów. Przez całą noc Puerto Jimenez wypełnione jest hałasem ich pijatyk, śmiechów i bójek.

Nieco później pojawia się Wayne w towarzystwie innego Europejczyka, Hansa, oraz Tico imieniem Memo. Hans to Niemiec zamieszkały w Puerto Jimenez, i także poszukuje złota. Memo wyjeżdża jutro rano do Karate. Umawiamy się, i odchodzi do swoich towarzyszy.

- Jak będziesz w Karate, zajdź do Bretta, to równy gość - mówi Wayne.

Po kilku szklaneczkach wracamy do hotelu.

Memo przychodzi po nas o czwartej rano, w towarzystwie jakiegoś siłacza o twarzy debila. Wypijamy szybko kawę i ruszamy. Diane niesie swój neseser, ja nasz wspólny plecak. Po przejściu dwustu metrów czuję, że zaczyna mi ciążyć, i przywołuję kolegę Memo. Po krótkiej dyskusji zgadza się, by w zamian za moje ostatnie pięć dolarów nieść mój plecak aż do Karate. Zostaje mi tylko kilka monet, ale będę przynajmniej szedł bez obciążenia.

Po pół godzinie Memo postanawia iść skrótem przez góry. Zaczynają się przyjemności. Dżungla to prawdziwy piec, wilgotny i duszny, jesteśmy cali zlani potem. Ziemia jest przesycona wodą po deszczach, a roślinność zatrzymuje wilgoć. Nie ma przetartej ścieżki i wielokrotnie trzeba przebijać się za pomocą maczet. Moja budowa nie pozwala mi biec przez błoto nie zanurzając się, jak to robią mali Ticos. A kiedy się wywracam, padam całym ciężarem ciała. Diane, zadziwiająco lekka i zwinna, porusza się jakby spacerowała po łące. O ile Ticas są grube, o tyle Ticos mali i szczupli. Są przystosowani do biegania po dżungli.

Idę boso, z butami zawieszonymi na szyi; w błocie tak jest wygodniej. Kiedy teren jest płaski człowiek pogrąża się po kolana, a na przejściach i zejściach ślizga się. Nam jeszcze jakoś to idzie, bo mamy wolne ręce, gorzej temu idiocie z niewygodnym plecakiem. Jest niesamowicie silny, ale dostaje potężnie w kość. Coraz to potyka się i wywraca, w krótkim czasie jest całkowicie pokryty błotem. Jest to nieprzyjemne, bo w ten sposób brudzi mi plecak. W pewnej chwili ześlizguje mu się noga i dostaje straszliwego szwungu; zjeżdża ponad trzydzieści metrów i leży nieruchomo, bo spadający za nim plecak walnął go w głowę. Wszyscy się zaśmiewają, tylko on jakby mniej, bo go zabolało. Ale w końcu jego poczciwa wielka morda krzywi się w głupawym uśmiechu, i pomagając sobie myślami o zarobku podnosi plecak i idzie dalej. W takich warunkach maszerujemy cały dzień. Z rzadka tylko zatrzymujemy się, by orzeźwić się gorzkimi pomarańczami, zebranymi po drodze, albo żeby zapalić skręta. Memo od dawna znikł w przedzie, powiedziałem mu, żeby na nas nie czekał.

Jest dziesiąta wieczór kiedy docieramy do plaży, jesteśmy w Rio Oro, o dwie godziny drogi od Karate. Za ostatnie monety kupuję kilka podpłomyków i jakieś napoje gazowane, którymi dzielimy się we trójkę. Diane i ja decydujemy się tutaj przenocować. Żeby pozbyć się naszego tragarza, którego rosnąca sympatia staje się trochę uciążliwa, wskazuję mu drogę przyjacielskim klepnięciem w ramię i mówię, że spotkamy się następnego dnia w Karate. Odchodzi w noc, trochę zdezorientowany, ale szczęśliwy, że zyskał trochę pieniędzy i nowych przyjaciół.

Próbujemy spać na plaży, ale pomimo zmęczenia nie potrafimy zasnąć. Przeszkadza nam upal, komary i wilgoć piasku. Z przyjemnością witamy świt. Mam chęć na kawę i papierosa, ale nie został mi już ani jeden centavo.

 

***

O świcie wyruszamy do Karate. Po drodze dostrzegam na piasku ślady żółwia. Jaja złożone są jakieś trzydzieści centymetrów pod powierzchnią. Biorę dziesięć i zasypuję pozostałe. Zjadamy je na surowo - to nasze śniadanie. Siedzimy tak na plaży, kiedy pojawia się tubylec na koniu.

- Cześć!

- Cześć! Dokąd idziecie?

- Idziemy do Karate.

- Ja też.

- Wspaniale, dobrze się składa, bo moja żona jest zmęczona.

I nie dając mu czasu na stawianie zbyt wielu pytań, każę mu zejść z konia, sadzam w siodle Diane i daję jej plecak.

Ochłonąwszy z wrażenia facet bez sprzeciwu towarzyszy mi na piechotę. Zawiesza sobie ostrogi na szyi i zaczyna przemowę, która trwa aż do Karate. Jest jedenasta, kiedy stary mówi, pokazując nam drewniany dom w stylu europejskim:

- Karate. Tu jest dom Kanadyjczyków, którzy kierują kopalnią. Mój zięć mieszka z drugiej strony, pięćdziesiąt metrów stąd. Chodźcie ze mną, napijemy się kawy.

Podchodzimy do chaty z drewna i liści palmowych, z dachem z ocynkowanej blachy. Dwoje gołych dzieci bawi się na progu z prosiakiem. Z pocerowanego hamaka podnosi się facet i pozdrawia starego.

- Dzień dobry dziadku, jak zdrowie?

- Dobrze, Saltarana, Bogu dzięki. Spójrz, przyprowadziłem ci dwoje Francuzów, którzy przyszli z Jimenez.

- Francuzi? Bardzo dobrze, wejdźcie, usiądźcie. Przysuwa dwa kulawe krzesła i woła żonę.

- Ej, Negra, przygotuj kawy, mamy gości. Jesteście głodni, chcecie coś zjeść?

Podczas gdy pomagam Diane zejść z konia i biorę plecak, Saltarana krząta się, przeganiając dzieci, które patrzą na nas z rozdziawionymi ustami. Zmęczeni siadamy w cieniu.

Saltarana to niski gość o szybkich ruchach, wygląda sympatycznie. Jego przenikliwe oczy patrzą na nas badawczo, kiedy pijemy kawę.

- Co chcecie tutaj robić, szukać złota?

Podczas gdy z nim rozmawiam, senora proponuje Diane prysznic. Saltarana mieszka tu od dwóch lat, trochę współpracuje z Kanadyjczykami, oddając im drobne usługi.

- Gringos mało stykają się z oreros, ja służę im jako łącznik, a Negra u nich sprząta. Jest ich dwóch, zarządzają kopalnią: mister Bili to manager obozu, a Fucking to główny mechanik.

- Fucking?

- Tak, nazywają go tak, bo używa tego słowa w każdym zdaniu. To dureń - konkluduje Saltarana.

Wkrótce wyciąga wagę i małą flaszeczkę. Wysypuje z niej złoto i waży je, podczas gdy stary liczy pieniądze. Saltarana wyjaśnia mi, że razem handlują. Stary kupuje od niego złoto, które on sam skupuje od oreros. W tych stronach wszelka działalność koncentruje się na takich sprawach.

Saltarana proponuje, żebyśmy z Diane zostali u niego.

- Jest dość miejsca - mówi.

Odsłania brudną zasłonę i wskazuje na piętrowe łóżko. Zwracam się do Diane. Nasze spojrzenia spotykają się. Nie jest to Ritz, a nawet jest to prawdopodobnie jedno z najbrudniejszych miejsc, jakie widzimy, odkąd jesteśmy razem. Ale nie mamy wyboru, przygoda wymaga wyrzeczeń. Przyjmujemy zaproszenie.

- No, to świetnie - mówi Saltarana - będę mógł wyjechać.

Patrzę na niego zaskoczony.

- Rozumiesz, chciałbym się zabawić, ale nie mogę wyjechać na zbyt długo, bo mi wszystko rozkradną. Raz po powrocie zastałem wyważone drzwi, ukradziono mi cały sprzęt kuchenny. Ale jeśli wy będziecie tutaj, mogę bez problemów pojechać do Jimenez. Możecie się tutaj wygodnie urządzić, jest pełno zapasów.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin