Antologia - W pogoni za wężem morskim.doc

(1238 KB) Pobierz

Wiktor Saparin

W POGONI ZA WĘŻEM MORSKIM

I

Agapow zapewniał zebranych, że gdyby nie to, iż znajdował się wówczas na

Księżycu, Kałabuszew nigdy nie zostałby wysłany do jednego z najgłębszych kanałów na

dnie Oceanu Indyjskiego.

– Przecież to jest jeden z największych uparciuchów w Układzie Słonecznym! –

gorączkował się. – Gdybyście, panowie, zadali sobie odrobinę trudu i zwrócili się do

Wszechświatowego Biura Informacyjnego z prośbą o podanie nazwisk ludzi najmniej

odpowiednich do uczestniczenia w tej wyprawie, Kałabuszew z całą pewnością znalazłby

się w pierwszej dziesiątce.

Ci, którzy przygotowywali wyprawę, wzruszali tylko ramionami. Kałabuszew był nie

tylko najlepiej przygotowanym, ale właściwie jedynym specjalistą w dziedzinie węży

morskich. Oprócz niego, chyba nikt z naszej planety nie interesował się zjawami

ukazującymi się pijanym lub na poły żywym ze strachu marynarzom, w czasach gdy na

morzach i oceanach świata niepodzielnie panowały żaglowce. I tylko on, jako namiętny

kolekcjoner, przez całe swoje życie wygrzebywał z dawno zapomnianych archiwów,

pożółkłych ksiąg i rozsypujących się ze starości gazet, legendarne opowieści opisujące

pojawienie się morskich potworów. Wątpliwe, czy nawet Wszechświatowa Biblioteka

Cybernetyczna, posiadająca przecież kilka miliardów działów, których elektronową

pamięć już od trzech prawie lat nasycano informacjami z różnych dziedzin nauki

i techniki, zdobytymi przez ludzkość na całej przestrzeni jej historycznego rozwoju,

dysponowała   chociażby   jedną   tysięczną   tych   danych,   jakie   zalegały   w postaci

mikrofilmów i fotokopii ogromne szafy w gabinecie Kałabuszewa. I tylko on mógł

powiedzieć, co z tych powieści, notatek czy sprawozdań miało chociażby cień wartości

naukowej, a co należało uznać za wytwór pijanej fantazji. Zresztą i on mógł się mylić, co

nie przeszkadzało mu niewzruszenie wierzyć w istnienie węży morskich.

Oczywiście, gdyby Komisja dysponowała chociażby jeszcze jednym fachowcem

„wężoznawcą”, mogłaby się zastanawiać, którego z nich wysłać na tę wyprawę. Ale

w sytuacji, gdy nie ma wyboru, niewysłanie Kałabuszewa na wyprawę, której celem było

poszukiwanie hipotetycznego węża morskiego, byłoby zbyt niesprawiedliwe i okrutne.

Przecież właśnie on zasłużył na uczestnictwo w tej ekspedycji bardziej niż ktokolwiek

inny na świecie!

Kwestia, dlaczego wysłano na wyprawę właśnie Kałabuszewa, nie była w tej chwili

najważniejsza i dyskusja na ten temat musiała być, siłą rzeczy, jałowa. Toteż gdy

uczestnicy zebrania odrobinę ostygli, przewodniczący posiedzenia, akademik Ławrow,

przeszedł do rzeczy najważniejszej:

– Teraz, proszę panów, powinniśmy podjąć decyzję w kwestii, w gruncie rzeczy nie

mniej ważnej, kogo posłać na poszukiwanie Kałabuszewa?

Nie wiem dlaczego, ale wszyscy popatrzyli w moją stronę. Do tej chwili byłem

przekonany, że zostałem zaproszony wyłącznie w charakterze eksperta, specjalisty

w dziedzinie głębokiego pływania podwodnego. I rzeczywiście, w czasie dyskusji zadano

mi kilka pytań, dotyczących warunków panujących na dnie Oceanu w rejonie pechowego

kanionu. Teraz jednak, najwyraźniej, oczekiwano ode mnie czegoś zupełnie innego.

– Co pan może powiedzieć, kapitanie? – zachęcił mnie Ławrow.

– Na tej wyprawie ciąży większa odpowiedzialność niż na ekspedycji Kałabuszewa –

powiedziałem. – Gdyby Kałabuszew nie znalazł swojego węża, świat by się nie zawalił.

Nieznalezienie zaś Kałabuszewa to już całkiem inna sprawa.

– My to doskonale rozumiemy, kapitanie – przymrużył oko Ławrow.

– Nie odmawiam – powiedziałem. – Trochę mnie to jego przymrużone oko

irytowało. – Zanim jednak poweźmie się ostateczną decyzję, należy zastanowić się, kto

jest najlepiej przygotowany do dowodzenia wyprawą ratunkową. Tego właśnie człowieka

należy wysłać. Nie możemy powtórzyć błędu, jaki popełniliśmy wysyłając Kałabuszewa.

– Jakie ma pan zastrzeżenia co do swojej kandydatury?

Muszę tu wyjaśnić, że zgodnie z panującym zwyczajem człowiek, któremu powierza

się wykonanie specjalnie odpowiedzialnego zadania, ma obowiązek wymienić swoje

wady lub inne cechy charakteru, mogące dyskwalifikować go jako kandydata do

wypełnienia tego właśnie zadania.

– Zastrzeżeń nie mam – zaprzeczyłem. – Chciałbym natomiast przedstawić swoje

stanowisko w tej sprawie. Przede wszystkim nie wierzę w istnienie tego sławetnego

potwora. Obłaziłem, i to dosłownie, bo w lekkim skafandrze nurkowym, chyba wszystkie

najgłębsze dziury Oceanu Światowego i mogę panów zapewnić, że ani razu nie

natknąłem się na węża morskiego ani na „Latającego Holendra”.

– Ale w istnienie Kałabuszewa pan nie wątpi?

Oko Ławrowa było w dalszym ciągu przymrużone i to coraz bardziej działało mi na

nerwy.

– Pańskim zadaniem będzie odszukanie Kałabuszewa, a nie węża morskiego –

dokończył Ławrow. To była jego mała zemsta za mojego „Latającego Holendra”.

– Jeżeli dobrze zrozumiałem, Kałabuszew i wąż powinni znajdować się gdzieś razem

– wymamrotałem. – A ja zupełnie nie znam zwyczajów węży morskich.

– Żaden z podwodniaków nie wierzy w istnienie węża morskiego, tak samo jak i pan.

Pan   natomiast   jest   jednym   z najbardziej   doświadczonych   żeglarzy   podwodnych,

powiedziałbym nawet – asów. To jest przecież wyprawa ratunkowa, dlatego też

wybraliśmy pana.

– W takim razie – powiedziałem – możemy przejść do konkretów. Jeżeli Komisja

zdecyduje   się  zawierzyć   mnie   dowództwo   tej   wyprawy,   w ciągu   dwóch   godzin

przedstawię listę załogi, która…

– Załogi? – przerwał mi Ławrow. – Nie ma mowy o żadnej załodze. Pan popłynie

sam.

Popatrzyłem uważnie na twarze członków Komisji, siedzących w ustawionych

półkolem głębokich fotelach. Nie, to zdecydowanie nie byli ludzie, których mogłyby się

trzymać tego typu żarty.

– Wbrew wszelkim przepisom?! – Byłem wstrząśnięty. Pokiwałem głową. Przed

chwilą ze wszelkimi szczegółami omówiono skutki, do jakich doprowadziło złamanie

zasad bezpieczeństwa podczas organizowania wyprawy Kałabuszewa i zaraz potem

planu]e się nowe, znacznie poważniejsze pogwałcenie tych zasad. Moje zdumienie było

usprawiedliwione.

– Sprawa jest bardzo prosta, kapitanie – powiedział Ągapow. – Kałabuszew popłynął

na „Rai” i nikt nie wie, w jaką szczelinę mógł ten jego stateczek zabrnąć, nie mamy

z nim łączności, a co za tym idzie, poszukiwać go trzeba przy pomocy takiego samego

małego stateczku. Powiem prosto z mostu: nie jest wykluczone, że pan będzie zmuszony

podróżować nie tylko pod wodą, ale i pod ziemią.

– Tak, oczywiście słyszałem już o labiryntach podwodnego kanionu Tumberlinga.

Znałem również jedną z hipotez twierdzącą, że są to katakumby, które w wyniku jakiegoś

kataklizmu zapadły się na dno morskie. Być może, że właśnie tam, w którejś z nisz

katakumb, gnieździły się węże morskie. Zupełnie możliwe. Nikt jeszcze nie był w tych

dziwnych norach, jakby wygrzebanych w podwodnych skałach. Oczywiście, oprócz

Kałabuszewa. Temu człowiekowi wszystko mogło przyjść do głowy i żadne zakazy nie

stanowiły dla niego przeszkody.

– No tak, ale przecież „Raja” jest dwumiejscowa – powiedziałem. Nie bałem się, ale

przestrzeganie pewnych elementarnych przepisów po prostu wchodzi w krew starych

podwodniaków. Nie jesteśmy przecież dziećmi.

– Drugie miejsce może być potrzebne któremuś z ratowanych – po prostu powiedział

Ławrow.

Dopiero teraz zrozumiałem do końca myśl członków Komisji. Myśleli, że „Raja”

Kałabuszewa   zaklinowała   się  w tej   podwodno–podziemnej   pułapce.   Wyholowanie

stateczku,   prawdopodobnie,   nie   uda   się.   A więc   trzeba   będzie   chyba   dokonać

„przesiadki” pasażerów.

– Kto jest drugim członkiem załogi w wyprawie Kałabuszewa? – spytałem.

– Titow.

Titowa znałem. Człowiek absolutnie zrównoważony.

Spokojny, że nie powiem flegmatyczny. Doskonały „kompensator”, jeżeli tak można

się wyrazić, uzupełniający cechy charakteru Kałabuszewa. Instrukcje, które otrzyma,

wypełni zawsze co do joty. Nie naruszy najmniejszego punkciku instrukcji, choćby

dookoła niego ziemia się zapadała.

– Który z nich jest dowódcą?

– Kałabuszew.

Najwidoczniej sądzone mi było zdumiewać się dzisiaj bez końca z powodu zasad,

jakie przyjęto przy kompletowaniu załogi do tej wyprawy.

– Kałabuszew nie miał moralnego prawa zgodzić się na to! – wykrzyknąłem.

– Dlaczego? – zdziwił się Ławrow. – Przecież on rzeczywiście jest swojego rodzaju

specjalistą.

– Ależ panowie, panowie! – Upierałem się. Dopiero teraz w całej rozciągłości

podzielałem oburzenie Agapowa. – Jak Komisja mogła zgodzić się na nominację

Kałabuszewa?

– A według pana dowódcą wyprawy należało mianować Titowa? – Ławrow patrzył

na mnie chłodnym, badawczym wzrokiem. Dopiero teraz, pomyślałem sobie, zacznie

mnie przyciskać do muru. Słyszałem już, że sztukę prowadzenia dyskusji Ławrow ma

opanowaną do takiego stopnia, do takiej perfekcji, do jakiej mistrz świata w zapasach ma

opanowaną technikę prowadzenia walki. – Po raz pierwszy – w głosie Ławrowa

zadźwięczał odcień zdziwienia – po raz pierwszy wysłałbym na wyprawę badawczą,

w charakterze   dowódcy   tej   wyprawy,   człowieka,   który   nie   wierzy   w możliwość

osiągnięcia celu, jaki przed tą wyprawą został postawiony. Gdybym to zrobił, to dopiero

byłoby pogwałcenie wszelkich reguł i przepisów!

Nie odezwałem się ani słowem.

Titow rzeczywiście był świetnym podwodniakiem, ale jego specjalnością była

hydroakustyka. Trochę racji Ławrow miał.

– Znani biologowie–podwodniacy byli już zaangażowani do innych wypraw. Ci,

którzy nie mieli w tym czasie konkretnego przydziału, nie nadawali się na tę wyprawę,

tak pod względem cech charakteru, jak i, a nawet przede wszystkim, pod względem

kwalifikacji technicznych.

Tak, Titow jest mistrzem głębokiego pływania podwodnego, nikt temu nie przeczy.

Oczywiście, jeżeli zaczęto od Kałabuszewa, to wszystko to, co potem nastąpiło, było

wynikiem tej pierwszej decyzji. Wszystko sprowadzało się do Kałabuszewa, a dokładniej

do węża morskiego, w którego istnienie człowiek ten wierzył z całym uporem.

– Przecież wyprawa nie została zakwalifikowana jako niebezpieczna – zauważył

Ławrow. – Nikt nie polecał badania labiryntów Tumberlinga. Mieli po prostu płynąć

wzdłuż kanionu i to wszystko. Co tam się wydarzyło, co się z nimi stało, tego nie wie

nikt.

– Niech pan powie – spytałem Ławrowa wprost – czy pan sani wierzy w tego, jak mu

tam… no…

Ławrow uśmiechnął się.

– Rozumiem pańskie zdumienie. W dwudziestym pierwszym wieku nagle wywleka

się na światło dzienne jakieś tam stare marynarskie bajeczki. Czy to są bajeczki, czy nie,

będzie można definitywnie wyjaśnić dopiero teraz. Paradoks? Nie, nie ma tu żadnego

paradoksu. Zoologowie do tej pory spierają się o istnienie pewnych przedstawicieli fauny

lądowej. A gdy w zeszłym wieku uczeni odkryli ryby trzonopłetwe, nie chcieli wierzyć

własnym oczom. Przed tym odkryciem uważano, że ostatnie egzemplarze latimerii

wymarły kilka dziesiątków milionów lat temu, ustępując miejsca innym gatunkom.

A potem schwytano jeszcze kilka latimerii. Czyżby pan myślał, że ryby kopalne raptem

zaczęły się odradzać? Nic podobnego, po prostu nauka rozszerzyła front poszukiwań.

I coraz więcej latimerii zaczęło wpadać w ręce uczonych. Niech pan sobie przypomni, że

badania oceanów, na całej ich powierzchni i głębokości, zapoczątkowano stosunkowo

niedawno. A zjednoczenie wysiłków naukowców całego świata nastąpiło jeszcze później.

– No, ale do tej pory żaden z naukowców nie widział węża morskiego – zauważyłem.

– Niewykluczone, że istnieją zaledwie pojedyncze egzemplarze tych węży –

powiedział  z powagą  Ławrow –  i może  właśnie  te  ostatnie  egzemplarze  znalazł

Kałabuszew w ich ostatniej kryjówce.

– Przedtem, w dawnych wiekach, jakoś te węże częściej pokazywały się ludziom, nie

krępowały się.

Oczywiście,   jeśli   mamy   wierzyć   bajeczkom,   którymi   zapchane   są   szafy

Kałabuszewa.

– Kałabuszew sądzi, że węże morskie są stworzeniami głębinowymi – z taką samą

powagą wyjaśniał Ławrow – a na powierzchnię morza wypływały tylko ich trupy.

Falowanie, wiatr i wyobraźnia ożywiały je w oczach marynarzy, a potem trupy te były

zjadane przez ptaki i ryby. Stworzenia wymierały, no i dlatego przestano je spotykać. Ale

może jednak przynajmniej jedna para gdzieś jeszcze istnieje.

– Osobiście…

– Jestem naukowcem – przerwał mi sucho Ławrow – wszystkie tam „wierzę” czy

„nie wierzę” nie wchodzą w zakres nauki.

– Chciałem po prostu powiedzieć – błyskawicznie odparowałem – że Kałabuszew

być może właśnie w tej chwili przeprowadza wywiad z ostatnim z ostatnich spośród tych

ostatnich węży, a ja osobiście zrobię wszystko, aby ten wywiad nie był stracony dla

nauki. Nie gwarantuję, że dostarczę panom żywego węża morskiego, ale Kałabuszewa

postaram się odnaleźć.

Moja czupurność nie bardzo ich zdziwiła. Najprawdopodobniej coś już o mnie

słyszeli.

– Doskonale – powiedział Agapow. – Zawsze uważałem, że prawidłowy dobór

składu osobowego wyprawy stanowi połowę jej sukcesu. Kiedy pan jest gotów wyruszyć,

kapitanie?

– W ciągu piętnastu minut po otrzymaniu odpowiedzi na moje ostatnie pytanie.

– Słucham pana?

– Co panom wiadomo o cechach charakteru Kałabuszewa? Przecież, panowie,

podobno, doskonale go znacie.

– Rozumiem, powinienem, właściwie muszę, powiedzieć panu wszystko to, co może

ułatwić panu poszukiwania.

– Właśnie. Ja muszę wyobrazić sobie, jak by postąpił Kałabuszew w tym czy innym

wypadku. Jak by postąpił człowiek o charakterze podobnym do mojego, wyobrażam

sobie doskonale. Jak postąpi Titow, wiem precyzyjnie i z całą dokładnością. O jego

hipotetycznych reakcjach mogę panom powiedzieć więcej niż o swoich. Jak więc

widzicie, panowie, w równaniu tym jest tylko jedna niewiadoma, od której zależy

wszystko. Nie jestem psychologiem, ale będę zmuszony zająć się psychologią.

– Trudno powiedzieć, jak postąpi człowiek w nieprzewidzianych okolicznościach –

w zadumie powiedział Agapow – wiemy tylko jedno, że Kałabuszew jest bardzo uparty.

Węże morskie traktuje jako przedmiot kolekcjonerstwa. Może pan sobie wyobrazić, do

czego zdolny jest człowiek ogarnięty taką namiętnością, gdy ma możliwość uzupełnienia

swojej kolekcji. No… powiedzmy sobie, najmniejszą rzeczą, jakiej mógłby oczekiwać,

byłaby fotografia węża morskiego! Albo fotografia tego, co dotychczas uważano za

węża. Co tu jeszcze można powiedzieć? Jest nieustraszony. Ten człowiek w ogóle nie

zna lęku. Nie wiem, czy w sytuacji, z jaką mamy do czynienia, nie komplikuje to jeszcze

bardziej sprawy. Z zawodu jest speleologiem.

– Speleologiem! – potarłem czoło. Tego jeszcze brakowało do pełni szczęścia!…

Przypomniałem   sobie   opublikowaną   niedawno   statystykę   Urzędu   Kontroli

Bezpieczeństwa   Pracy.   Wynikało   z niej,   że   jeśli   chodzi  o ilość   nieszczęśliwych

wypadków,   speleologowie   zajmują   jedno   z pierwszych   miejsc   spośród   innych

przedstawicieli zawodów badacza. Potrafią wleźć w takie mysie dziury, że wystarczy

minimalne przemieszczenie się masy skał, aby doszło do niebezpiecznych następstw.

Główną   przyczyną   wypadków,   jak   wyjaśniał   przedstawiciel   Urzędu   Kontroli

Bezpieczeństwa Pracy, jest nieumacnianie ścian i pułapów pieczar i tuneli; odkrywcy

chcą bowiem pozostawić badany obiekt w stanie nienaruszonym dla następnych badaczy

i speleologów, którzy przyjdą po nich. Ci, którzy ulegali wypadkom, z reguły chcieli

najpierw zbadać odkrytą przez nich pieczarę, czy inną rozpadlinę skalną, w takim stanie,

w jakim ją stworzyła przyroda, a dopiero potem mieli zamiar budować zapasowe wyjścia,

wiercić komfortowe sztolnie, stawiać ściany zabezpieczające i siatki ochronne. Dalej, jak

pamiętam, umieszczone były w publikacji zalecenia Urzędu Kontroli Bezpieczeństwa

Pracy,   mające   na   celu   pogodzenie   wymagań   nauki   z możliwie   bezpiecznym

przebywaniem ludzi w podziemiu. Wątpię tylko, czy te pożyteczne i rozsądne rady

dotarły do świadomości Kałabuszewa.

– Wszystko jest dla mnie jasne i zrozumiałe. Natychmiast wyruszam.

– Na lotnisku już pana oczekują – powiedział Ławrow.

II

W epoce floty żaglowej, w czasie gdy węże morskie były zjawiskiem równie

częstym jak nie zapowiedziane sztormy i sztile, każdy przyzwoity opis podróży morskiej

zaczynał się od podania charakterystyki statku.

„Siedemnastego czerwca 1741 roku wstąpiłem na pokład «Sydonii» – przeczytałem

w jednej z fotokopii, których paczkę doręczono mi, bym przejrzał w czasie podróży. –

«Sydonia» była uroczym trójmasztowym szkunerem o wyporności pięciuset ton i o tak

eleganckich kształtach, że musiały one wywoływać zachwyt każdego prawdziwego

marynarza”.

Postanowiłem, że nie warto łamać tej tradycji, tym bardziej że jakiś młody bohater

wstępujący na pokład uroczej „Sydonii” miał po pewnym czasie możność zobaczenia na

własne oczy węża morskiego, co być może i mnie jest pisane.

Na   pokład   „Rai”   „wstąpiłem”   na   lądzie.   Ludzie   nie   będący   specjalistami–

podwodniakami na pewno nie mają pojęcia, jak wygląda i co jest warta „Raja”.

W żadnym   wypadku   nie   jest   podobna   do   znanych   wszystkim,   ogromnych

automatycznych drąg, gigantycznych maszyn pełzających po dnie oceanu i zbierających

rudę podobną do rozsypanych kartofli. Niewielkie jest również podobieństwo do

głębokowodnych   statków   badawczych,   a tym   bardziej   do   statków   turystycznych,

wycieczkowych,   których   ryciny   i fotografie   można   obejrzeć   nieomal   w każdym

czasopiśmie ilustrowanym. „Raja” nie ma ani gigantycznych rozmiarów, które mogą

wpływać na wyobraźnię, ani żadnych potężnych pionowych czy poziomych śrub, ani

silników odrzutowych, ani też, trzeba tu dodać, żadnego komfortu w urządzeniu wnętrza.

Wyobraźcie sobie, państwo, prawidłową kulę z przezroczystego materiału, o średnicy

około dwóch metrów. Kula, podobnie jak planeta Saturn, opasana jest wydłużonym

pierścieniem podobnym do eliptycznego placka. „Placek” jest grubszy w miejscach,

w których styka się ze statkiem, jest natomiast zupełnie cieniutki na krawędziach

zewnętrznych.

I to właściwie wszystko. Jeżeli oczywiście nie będziemy mówić o tysiącach

dodatkowych urządzeń. Trudno jest na pierwszy rzut oka zauważyć, że ta przezroczysta

kula składa się z dwóch kul włożonych jedna w drugą. Kula wewnętrzna stanowi

gondolę, w której siedzę. Jest tak wyważona w stosunku do środka ciężkości, że moje

siedzenie i wolny fotel obok mnie, wszystkie przyrządy pokładowe i dźwignie sterujące

zajmują zawsze jedno i to samo położenie, równoległe do powierzchni ziemi, niezależnie

od tego, jak aktualnie zachowuje się powłoka zewnętrzna, połączona z tym swoim

eliptycznym plackiem. „Raja” może płynąć chociażby do góry brzuchem i ja tego nawet

nie zauważę. Jeśli chodzi o eliptyczny pierścień, nazwany przeze mnie „plackiem”, to

stanowi on jednocześnie część zewnętrznego korpusu statku, silnik, pędnik, jak również

urządzenie czujnikowe statku. Elastyczny korpus zewnętrzny jest jakby umięśnionym

ciałem, które może przyjmować najbardziej różnorodne formy, zginać się, dokonywać

ruchów drgających w całości lub w pewnych swoich fragmentach. Jednym słowem, może

płynąć w sposób naturalny, niewymuszony, po prostu jak zwierzę, od którego nazwano

stateczek, jak rają.

Jeżeli chodzi o zwrotność, o zdolność manewrowania, nie było jeszcze na świecie

lepszego aparatu do pływań podwodnych. Aparat ten jest przeznaczony do dokładnego

badania   łańcuchów   górskich   i dolin,   wąskich   kanionów   i kraterów   wulkanów

podwodnych. Pod względem bezpieczeństwa pływania „Raja” nie ma sobie równych.

Pod wodą pływam już całe lata i nie zdarzyło mi się widzieć, aby jakakolwiek ryba

lub   inne   stworzenie   morskie   utkwiło   w szczelinie   skalnej.   Ostatni   model   „Rai”

przewyższa, pod względem zwrotności, zdolności manewrowania i szybkości reagowania

na niebezpieczeństwa grożące ze strony otaczającego środowiska, wszystkie ze znanych

nauce   zwierząt   morskich.   Kałabuszewowi   wybrano   dobry   statek.   „Raja”   może

swobodnie, z dużym zapasem odległości, uciec przed każdym wężem morskim, albo też

sparaliżować go ładunkiem elektrycznym, gdyby okazało się to konieczne.

A więc siedziałem w kabinie, a „Raja” wisiała pod brzuchem helikoptera, który leciał

z wielką szybkością do oddalonego sektora Oceanu Indyjskiego. Wolałem zająć miejsce

w kabinie jeszcze na lotnisku. Oczywiście urządzenia hermetyzujące działają równie

dobrze na powietrzu, jak i w wodzie, ale załadunek pasażerów na „sucho” zajmuje mniej

czasu i poza tym,  cokolwiek by się mówiło, jest bezpieczniejszy.  Nie chciałem

ryzykować tego, że jakaś tam śrubka czy nakrętka znajdzie się nie na swoim miejscu i z

takiej błahej przyczyny trzeba będzie powtórnie regulować całe urządzenie, bo automaty

nie zgodzą się na zanurzenie „Rai”. Mnie osobiście niczym by to nie groziło, ale

Kałabuszew i Titow musieliby czekać na mnie znacznie dłużej. Starzy podwodni

wyjadacze, nauczeni doświadczeniem, liczą się z możliwością powstawania awarii nawet

w wyniku niebrania pod uwagę takich właśnie drobiazgów jak ten, o którym przed chwilą

wspomniałem, a o których to drobiazgach nie zawsze „pamiętają” pokładowe mózgi

elektronowe.

Pomyślałem o Titowie i Kałabuszewie. Kałabuszew jest odważny, ale wydawało mi

się, że ta jego odwaga, to jego męstwo, nie wiem jak to nazwać, jest odwagą szaleńca,

człowieka owładniętego pasją. Natomiast wyprowadzenie z równowagi Titowa jest

rzeczą prawie zupełnie niemożliwą.

Prawie…   hm…   zacząłem   mieć   wątpliwośc...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin