Wierna16.txt

(17 KB) Pobierz
114






























  16
  Goršczka spadła. Choroba przesiliła się i poczęła ustępować. Przez otwarte okno wpływał
  z ogrodu zapach rozkwitłych drzew i woń nocnych kwiatów. Ciepły wiatr kurował chorego.
  Zdawało się, że wiatło księżyca wkradajšc się do tej izby dotknieniem swego promienia
  uzdrawia młody organizm, że słońce poranne krzepi siły skuteczniej niż mleko. Chory zaczšł
  siadać na łóżku, poczuł apetyt i przybytek mocy cielesnej. Wówczas matka weszła do jego
  izdebki. Obecnoć jej podziałała na zdrowieńca w sposób bardzo gwałtowny. Okazało się, że
  prawdę w sobie zawierało ostrzeżenie dowiadczonego felczera z miasteczka. Młody ksišżę
  długo nie mógł przyjć do siebie leżšc w ramionach matki. Lecz gdy to wrażenie pokonał,
  jego rekonwalescencja jeszcze szybszym posuwała się trybem.
  Nasunęła się też najgłówniejsza troska, ażeby w takiej włanie chwili nie nastšpiła rewizja
  żołnierska i nie zniszczyła wszystkiego. Już wiele osób wiedziało o obecnoci powstańca we
  dworze. Służby przybyło i niemożebnociš się stało ukrycie przed niš faktu. Cała wie
  wiedziała o tym dobrze. Rozpoczęcie na nowo gospodarstwa sprowadzało do dworu ludzi
  rozmaitych, z których każdy nie przez podłoć nawet lub chęć nikczemnego zysku, lecz przez
  zwykłe plotkarstwo mógł zdradzić w każdej chwili obecnoć rannego i na zgubę go wystawić.
  Nie było już miejsca właciwego do ukrycia w nagłym razie, gdyż w szopie siano zostało
  wybrane z zapola, a o innych kryjówkach trudno było już myleć. Pani Odrowšżowa czuła to
  dobrze, że naraża ten dom, tak nieszczęliwy, i jego gospodynię, która tyle poniosła ciosów,
  na nowe niebezpieczeństwa  że zatruwa jej dnie i noce sprawš swojego syna. Wszystko tedy
  skłaniało jš do decyzji, żeby go wywieć. Dokšdże za mogła wywieć w kraju? Wszędzie to
  samo niebezpieczeństwo czyhało. Postanowiła tedy za wszelkš cenę, i skoro on tylko stanie
  na nogach, uciec z nim za granicę.
  Do tego postanowienia skłoniła jš nadto straszna troska, że gdy tylko jakkolwiek
  wyzdrowieje, znowu się z ramion jej wydrze do partii  oraz jeszcze wzglšd pewien...
  Księżna widziała od dawna, jaki jest stosunek jej syna do wychowanicy pani Rudeckiej.
  Miała w macierzyńskim sercu milion uczuć dla tego dziewczęcia  kochała je  uwielbiała za
  powięcenie się dla Józefa  jš jednš na ziemi darzyła najgłębszymi uczuciami duszy  ale nie
  mogła bez wzdrygnienia pomyleć, żeby jej syn mógł pojšć za żonę tę osóbkę... Ksišżę
  Odrowšż nie mógł przecież ożenić się z pannš Brynickš. Pomimo całej miłoci, jakš dla niej
  powzięła, księżna nie mogła oczywicie przełamać w sobie odrazy wobec rozmaitych
  poglšdów, mniemań alkierzowych, przyzwyczajeń niezdolskich i wyrażeń tej panienki.
  Gryzła z pasji wargi widzšc wyraz twarzy obojga, wiedziała bowiem, że to nie jest zwyczajny
  przypadek amorów chorego z pielęgniarkš, lecz głęboka miłoć. Nie mogła spać po nocach
  mocujšc się w sobie, jak wybrnšć z tego dylematu. Nie była w stanie skrzywdzić takiej
  dziewczyny, której serce trzymała na dłoni  bo ona jedna wznosiła się do tego samego zenitu
  miłoci dla jej syna co ona sama. Nie miała dotknšć i urazić jej uczuć. Nie mogła nawet w
  sercu swym nie zezwalać na tę miłoć, której głębinę nawzajem matczynym swym sercem
  zmierzyła. Łamała się wród przeciwnoci. Tysišc miała w sobie sposobów rozstrzygnięcia
  tej sprawy, a nie była w możnoci wybrać żadnego. Wiedziała jedno, że musi syna z tych
  uczuć wyważyć, musi go choćby siłš porwać, zabrać i uwieć. Pragnęła jednego: stanšć z nim
  za granicš. Gdy tam już będzie, załatwi wszystko mšdrze, godziwie i dobrze. Tylko tam być!
  Tymczasem żyła wcišż wród niebezpieczeństw, trwóg i załamań w duszy. Toczyła narady
  z paniš Rudeckš, a ta oczywicie mylała jota w jotę to samo. Pozostawała kwestia
  naradzenia się z Salomeš i synem. Lecz tu siły opuszczały nieszczęsnš matkę. Miała do
  wykonania czyn prosty, a potrzebujšcy przezornoci i rozumu najbieglejszego dyplomaty  a
  może siły katowskiego ramienia...
  Pani Odrowšżowa płakała rzewnymi i goršcymi łzami patrzšc na Salomeę i jej troski  na
  jej około rannego zabiegi i starania bez pamięci i bez rozumu  na zatraconš i oszalałš miłoć,
  która samej panience wydawała się być starannie ukrytš, a była jawnš jak na dłoni. Och, jakże
  było podejć do tego uczucia z notš nieubłagania, która już była wypisana... Księżna nie
  miała siły. Bała się również syna. Nie wiedziała, co też on powie. Przeżyła już jednš jego
  tajemnš ucieczkę do lasu, do partii.
  Tymczasem wród tych wahań odbywajšcych się w wiecie, a raczej w zawieciu, i nie
  uczuć, jak zawsze  czyniło swoje  fizyczne zdrowie. Gdy młody Odrowšż poczšł
  przychodzić do siebie, jego matka, która wszystkich etapów choroby nie widziała, traciła o
  niej pamięć i o wszystkim, co z chorobš było zwišzane. Malały, oddalały się, nikły cierpienia,
  trudy, starania, zabiegi i troski poniesione i przedsięwzięte dla odzyskania i przywrócenia
  tego zdrowia. Tonęły w niepamięci i wsiškały w nicoć ponure okolicznoci tamtej sprawie
  towarzyszšce, a w miarę tego procesu zmniejszały się zasługi panny Mii. Przed oczyma matki
  wyrosła nowa góra trosk o przyszłoć. Przed tš za przyszłociš stała Salomea jako
  najgłówniejsza obecnie przeszkoda. Serce matki borykało się już z niš o dobro syna. I cierń
  niechęci utkwił w tym sercu...
  W sekrecie przed wszystkimi pani Odrowšżowa wysłała drogo opłaconego posłańca  po
  czemu chętny materiał znalazła w kraczmie na rozstajnych drogach  do jednego z
  arystokratycznych domów w dalszej okolicy z probš o pomoc. Otrzymała przyrzeczenie koni
  i karety, gotowych na każdy znak odwieć jej syna w dniu oznaczonym za granicę. Te same
  osoby zajęły się przez swe rozgałęzione stosunki dostarczeniem dla niej i syna zagranicznych
  paszportów na fikcyjne imiona. Pewnego dnia przyniósł paszport zgrzany i zdrożony
  posłaniec. Zdrowie Józefa Odrowšża było już o tyle lepsze, że można było podróż
  przedsięwzišć  chociaż jeszcze z łóżka nie wstawał. Należało tedy przystšpić do rozwišzania
  sprawy w sposób stanowczy i nie cierpišcy zwłoki.
  Pewnego czerwcowego wieczora, gdy wszystko było na ukończeniu, a goniec po konie i
  karetę wysłany, księżna zacišgnęła Salomeę do ogrodu i zeszła z niš nad rzekę, do starej
  altany. Wielkie drzewa okryte młodocianymi lićmi wokoło szumiały. Dzikie wino oplatajšce
  zmurszałe słupki i dziurawy daszek tej altany zasłaniało od zewnętrznego zmierzchu i
  powiększało ciemnoć wewnętrznš. Księżna, zaledwie przestšpiła próg altany, upadła na
  ławkę i przycišgnęła do siebie Salomeę. Objęła jš gwałtownym uciskiem i wpiła się w niš
  ustami. Tuliła jš do serca i łkała zeschniętym gardłem. Słowa więzły w tym gardle i zacinięte
  zęby nie mogły się rozewrzeć. Łzy poczęły płynšć z oczu księżny, łzy tak obfite, że zmoczyły
  twarz dziewczyny, solš napełniły kšty jej warg, zwilżały szyję i ciekły aż na piersi pod
  rozchylonym stanikiem.
  Salomea drżała na całym ciele. Myli jakie błyskały w ciemni uczuć jak letnie lnienia po
  nocy zwiastujšce nadejcie burzy. Te łzy, co po niej spływały, w niewytłumaczony sposób
  czyniły się szlakami nieszczęcia, które z wolna ciekało ku jej sercu szukajšc go w piersiach.
  Ręce księżnej jeszcze mocniej, konwulsyjnie opasały ramiona i szyję Salomei, a cichy,
  zduszony głos wyszeptał.
   Dziecko! Ty go kochasz...
  Salomea milczała, lecz dreszcz jej ciała dał dokładnš odpowied.
   I on ciebie kocha. Prawda?
  Milczenie znowu starczyło za odpowied.
   A mówił ci, że cię kocha?
   Mówił.
   I ty mu to samo mówiła?
   I ja.
   Odpowiadaj mi, natychmiast! Mów mi prawdę całš, bez jednego zatajenia! Będziesz
  mówiła prawdę?
   Będę.
  Salomea uczuła koniecznoć posłuszeństwa i mus wyznawania całkowitej, samej tylko
  prawdy. Była jakby wyzuta z sukien, z bielizny, z ciała i stanęła przed ciemnš władczyniš
  swojš jako bezwładna i drżšca dusza.
   Całowalicie się?
   Tak.
   U niego, w nocy, tam?
   Tak.
   Oddawała mu się?
   Tak.
   Ile razy?
   Nie pamiętam.
   Obiecywał ci, że się z tobš ożeni?
   Obiecywał.
   I dlatego mu się oddawała?
   Nie.
   A powiedz no! Tylko szczerš prawdę!... Odpowiesz mi?
   Odpowiem.
   Ale przysięgnij no mi! Niech ten Dominik co noc staje nad twojš pocielš, jeżeli powiesz
  jedno słowo nieprawdy!
   Ach!
  Salomea z jękiem przypadła do ramienia pani.
   Więc mów prawdę! Czy już tak samo jak z nim  była z kim kiedy?
   Nie.
   Nigdy, z nikim?
   Nigdy!
   I nikt cię nigdy przedtem nie całował?
   Owszem, całował mię...
   Kto?
   Jeden tutaj...
   Kto taki?
   Jeden kuzyn.
   Kochała tamtego?
   Nie.
   Więc dlaczego dała mu się całować?
   Bo mi się dosyć podobał.
  To wyznanie zdawało się dodawać księżnie mocy. Głos jej stał się pewniejszy. Przebijała
  się przez ten głos niezwyciężona i zwycięska siła jasnego rozumu.
   Słuchaj, dziecko! Czy chcesz, żeby Józef poszedł znowu do partii?
   Och, nie!
   Nie chcesz, żeby go tam znowu poranili?
   Och, nie!
   Czy chcesz, żeby wyzdrowiał?
   Czy ja chcę?
   Więc co poczšć, co przedsięwzišć, żeby wyzdrowiał?
   Nie wiem.
   Myl całš głowš, wysil całe serce!
   Nic nie wiem.
   A czego by ty chciała, sama dla siebie?
   Być z nim, służyć mu...
   Tak! Otóż słuchaj... Czy nie tak trzeba zrobić? Jeżeli nie tak, to rad! Ja zrobię, co ty
  zechcesz.
   Nie mam rady. To ja będę posłuszna.
   A więc słuchaj! Ja mylę, że trzeba go stšd koniecznie wywieć.
   Wywieć...
   Nie to mylała?
   Nie wiem...
   Gdzież go tu wywieć w kraju? Pojadę tam  znajdš! Pojadę w inn...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin