114 16 Goršczka spadła. Choroba przesiliła się i poczęła ustępować. Przez otwarte okno wpływał z ogrodu zapach rozkwitłych drzew i woń nocnych kwiatów. Ciepły wiatr kurował chorego. Zdawało się, że wiatło księżyca wkradajšc się do tej izby dotknieniem swego promienia uzdrawia młody organizm, że słońce poranne krzepi siły skuteczniej niż mleko. Chory zaczšł siadać na łóżku, poczuł apetyt i przybytek mocy cielesnej. Wówczas matka weszła do jego izdebki. Obecnoć jej podziałała na zdrowieńca w sposób bardzo gwałtowny. Okazało się, że prawdę w sobie zawierało ostrzeżenie dowiadczonego felczera z miasteczka. Młody ksišżę długo nie mógł przyjć do siebie leżšc w ramionach matki. Lecz gdy to wrażenie pokonał, jego rekonwalescencja jeszcze szybszym posuwała się trybem. Nasunęła się też najgłówniejsza troska, ażeby w takiej włanie chwili nie nastšpiła rewizja żołnierska i nie zniszczyła wszystkiego. Już wiele osób wiedziało o obecnoci powstańca we dworze. Służby przybyło i niemożebnociš się stało ukrycie przed niš faktu. Cała wie wiedziała o tym dobrze. Rozpoczęcie na nowo gospodarstwa sprowadzało do dworu ludzi rozmaitych, z których każdy nie przez podłoć nawet lub chęć nikczemnego zysku, lecz przez zwykłe plotkarstwo mógł zdradzić w każdej chwili obecnoć rannego i na zgubę go wystawić. Nie było już miejsca właciwego do ukrycia w nagłym razie, gdyż w szopie siano zostało wybrane z zapola, a o innych kryjówkach trudno było już myleć. Pani Odrowšżowa czuła to dobrze, że naraża ten dom, tak nieszczęliwy, i jego gospodynię, która tyle poniosła ciosów, na nowe niebezpieczeństwa że zatruwa jej dnie i noce sprawš swojego syna. Wszystko tedy skłaniało jš do decyzji, żeby go wywieć. Dokšdże za mogła wywieć w kraju? Wszędzie to samo niebezpieczeństwo czyhało. Postanowiła tedy za wszelkš cenę, i skoro on tylko stanie na nogach, uciec z nim za granicę. Do tego postanowienia skłoniła jš nadto straszna troska, że gdy tylko jakkolwiek wyzdrowieje, znowu się z ramion jej wydrze do partii oraz jeszcze wzglšd pewien... Księżna widziała od dawna, jaki jest stosunek jej syna do wychowanicy pani Rudeckiej. Miała w macierzyńskim sercu milion uczuć dla tego dziewczęcia kochała je uwielbiała za powięcenie się dla Józefa jš jednš na ziemi darzyła najgłębszymi uczuciami duszy ale nie mogła bez wzdrygnienia pomyleć, żeby jej syn mógł pojšć za żonę tę osóbkę... Ksišżę Odrowšż nie mógł przecież ożenić się z pannš Brynickš. Pomimo całej miłoci, jakš dla niej powzięła, księżna nie mogła oczywicie przełamać w sobie odrazy wobec rozmaitych poglšdów, mniemań alkierzowych, przyzwyczajeń niezdolskich i wyrażeń tej panienki. Gryzła z pasji wargi widzšc wyraz twarzy obojga, wiedziała bowiem, że to nie jest zwyczajny przypadek amorów chorego z pielęgniarkš, lecz głęboka miłoć. Nie mogła spać po nocach mocujšc się w sobie, jak wybrnšć z tego dylematu. Nie była w stanie skrzywdzić takiej dziewczyny, której serce trzymała na dłoni bo ona jedna wznosiła się do tego samego zenitu miłoci dla jej syna co ona sama. Nie miała dotknšć i urazić jej uczuć. Nie mogła nawet w sercu swym nie zezwalać na tę miłoć, której głębinę nawzajem matczynym swym sercem zmierzyła. Łamała się wród przeciwnoci. Tysišc miała w sobie sposobów rozstrzygnięcia tej sprawy, a nie była w możnoci wybrać żadnego. Wiedziała jedno, że musi syna z tych uczuć wyważyć, musi go choćby siłš porwać, zabrać i uwieć. Pragnęła jednego: stanšć z nim za granicš. Gdy tam już będzie, załatwi wszystko mšdrze, godziwie i dobrze. Tylko tam być! Tymczasem żyła wcišż wród niebezpieczeństw, trwóg i załamań w duszy. Toczyła narady z paniš Rudeckš, a ta oczywicie mylała jota w jotę to samo. Pozostawała kwestia naradzenia się z Salomeš i synem. Lecz tu siły opuszczały nieszczęsnš matkę. Miała do wykonania czyn prosty, a potrzebujšcy przezornoci i rozumu najbieglejszego dyplomaty a może siły katowskiego ramienia... Pani Odrowšżowa płakała rzewnymi i goršcymi łzami patrzšc na Salomeę i jej troski na jej około rannego zabiegi i starania bez pamięci i bez rozumu na zatraconš i oszalałš miłoć, która samej panience wydawała się być starannie ukrytš, a była jawnš jak na dłoni. Och, jakże było podejć do tego uczucia z notš nieubłagania, która już była wypisana... Księżna nie miała siły. Bała się również syna. Nie wiedziała, co też on powie. Przeżyła już jednš jego tajemnš ucieczkę do lasu, do partii. Tymczasem wród tych wahań odbywajšcych się w wiecie, a raczej w zawieciu, i nie uczuć, jak zawsze czyniło swoje fizyczne zdrowie. Gdy młody Odrowšż poczšł przychodzić do siebie, jego matka, która wszystkich etapów choroby nie widziała, traciła o niej pamięć i o wszystkim, co z chorobš było zwišzane. Malały, oddalały się, nikły cierpienia, trudy, starania, zabiegi i troski poniesione i przedsięwzięte dla odzyskania i przywrócenia tego zdrowia. Tonęły w niepamięci i wsiškały w nicoć ponure okolicznoci tamtej sprawie towarzyszšce, a w miarę tego procesu zmniejszały się zasługi panny Mii. Przed oczyma matki wyrosła nowa góra trosk o przyszłoć. Przed tš za przyszłociš stała Salomea jako najgłówniejsza obecnie przeszkoda. Serce matki borykało się już z niš o dobro syna. I cierń niechęci utkwił w tym sercu... W sekrecie przed wszystkimi pani Odrowšżowa wysłała drogo opłaconego posłańca po czemu chętny materiał znalazła w kraczmie na rozstajnych drogach do jednego z arystokratycznych domów w dalszej okolicy z probš o pomoc. Otrzymała przyrzeczenie koni i karety, gotowych na każdy znak odwieć jej syna w dniu oznaczonym za granicę. Te same osoby zajęły się przez swe rozgałęzione stosunki dostarczeniem dla niej i syna zagranicznych paszportów na fikcyjne imiona. Pewnego dnia przyniósł paszport zgrzany i zdrożony posłaniec. Zdrowie Józefa Odrowšża było już o tyle lepsze, że można było podróż przedsięwzišć chociaż jeszcze z łóżka nie wstawał. Należało tedy przystšpić do rozwišzania sprawy w sposób stanowczy i nie cierpišcy zwłoki. Pewnego czerwcowego wieczora, gdy wszystko było na ukończeniu, a goniec po konie i karetę wysłany, księżna zacišgnęła Salomeę do ogrodu i zeszła z niš nad rzekę, do starej altany. Wielkie drzewa okryte młodocianymi lićmi wokoło szumiały. Dzikie wino oplatajšce zmurszałe słupki i dziurawy daszek tej altany zasłaniało od zewnętrznego zmierzchu i powiększało ciemnoć wewnętrznš. Księżna, zaledwie przestšpiła próg altany, upadła na ławkę i przycišgnęła do siebie Salomeę. Objęła jš gwałtownym uciskiem i wpiła się w niš ustami. Tuliła jš do serca i łkała zeschniętym gardłem. Słowa więzły w tym gardle i zacinięte zęby nie mogły się rozewrzeć. Łzy poczęły płynšć z oczu księżny, łzy tak obfite, że zmoczyły twarz dziewczyny, solš napełniły kšty jej warg, zwilżały szyję i ciekły aż na piersi pod rozchylonym stanikiem. Salomea drżała na całym ciele. Myli jakie błyskały w ciemni uczuć jak letnie lnienia po nocy zwiastujšce nadejcie burzy. Te łzy, co po niej spływały, w niewytłumaczony sposób czyniły się szlakami nieszczęcia, które z wolna ciekało ku jej sercu szukajšc go w piersiach. Ręce księżnej jeszcze mocniej, konwulsyjnie opasały ramiona i szyję Salomei, a cichy, zduszony głos wyszeptał. Dziecko! Ty go kochasz... Salomea milczała, lecz dreszcz jej ciała dał dokładnš odpowied. I on ciebie kocha. Prawda? Milczenie znowu starczyło za odpowied. A mówił ci, że cię kocha? Mówił. I ty mu to samo mówiła? I ja. Odpowiadaj mi, natychmiast! Mów mi prawdę całš, bez jednego zatajenia! Będziesz mówiła prawdę? Będę. Salomea uczuła koniecznoć posłuszeństwa i mus wyznawania całkowitej, samej tylko prawdy. Była jakby wyzuta z sukien, z bielizny, z ciała i stanęła przed ciemnš władczyniš swojš jako bezwładna i drżšca dusza. Całowalicie się? Tak. U niego, w nocy, tam? Tak. Oddawała mu się? Tak. Ile razy? Nie pamiętam. Obiecywał ci, że się z tobš ożeni? Obiecywał. I dlatego mu się oddawała? Nie. A powiedz no! Tylko szczerš prawdę!... Odpowiesz mi? Odpowiem. Ale przysięgnij no mi! Niech ten Dominik co noc staje nad twojš pocielš, jeżeli powiesz jedno słowo nieprawdy! Ach! Salomea z jękiem przypadła do ramienia pani. Więc mów prawdę! Czy już tak samo jak z nim była z kim kiedy? Nie. Nigdy, z nikim? Nigdy! I nikt cię nigdy przedtem nie całował? Owszem, całował mię... Kto? Jeden tutaj... Kto taki? Jeden kuzyn. Kochała tamtego? Nie. Więc dlaczego dała mu się całować? Bo mi się dosyć podobał. To wyznanie zdawało się dodawać księżnie mocy. Głos jej stał się pewniejszy. Przebijała się przez ten głos niezwyciężona i zwycięska siła jasnego rozumu. Słuchaj, dziecko! Czy chcesz, żeby Józef poszedł znowu do partii? Och, nie! Nie chcesz, żeby go tam znowu poranili? Och, nie! Czy chcesz, żeby wyzdrowiał? Czy ja chcę? Więc co poczšć, co przedsięwzišć, żeby wyzdrowiał? Nie wiem. Myl całš głowš, wysil całe serce! Nic nie wiem. A czego by ty chciała, sama dla siebie? Być z nim, służyć mu... Tak! Otóż słuchaj... Czy nie tak trzeba zrobić? Jeżeli nie tak, to rad! Ja zrobię, co ty zechcesz. Nie mam rady. To ja będę posłuszna. A więc słuchaj! Ja mylę, że trzeba go stšd koniecznie wywieć. Wywieć... Nie to mylała? Nie wiem... Gdzież go tu wywieć w kraju? Pojadę tam znajdš! Pojadę w inn...
Poszukiwany