99 12 Zajechała nareszcie przed ganek żydowska parokonna bryka, a z głębi jej półkoszków wysiedli obydwoje państwo Rudeccy. On sami został za dużš kaucjš uwolniony z więzienia dzięki staraniom żony ale był chory. Niby to chodził o lasce, lecz wyglšdał bardzo niedobrze i nic nie mówił. Pani Rudecka była także nie do poznania zmieniona. Mało ich wszystko, co zastali, zdawało się interesować. Zasłano łóżko panu w jego dawniejszej kancelarii i bez zwłoki się położył. Pani obeszła z Salomeš izby i zakamarki domu. Spostrzegłszy obcego człowieka w alkierzu swej wychowanicy, gospodyni domu nie wyraziła zdziwienia ani niechęci. Kiwała tylko głowš zamylona ponuro, gdy jej rozpowiadano, kto to jest i dlaczego tu leży. Dwaj jej synowie przepadli w tym powstaniu. Jednego tak rozsiekano, że szczštków nie znalazła. Drugiego widziała w miertelnym gle z trójkolorowš kokardš pod szyjš. Patrzała, jak go razem z towarzyszami broni bez trumny spuszczono w pospólny dół. Trzeci syn był jeszcze kędy w polu, nie wiadomo, żywy czy umarły, zdrów czy ranny. I cóż z tego, że gdy jej synowie włóczeni byli po ugorach zimowych przez zdziczałe konie, nie znaleli dachu nad głowš ani nawet trumiennych desek w tym kraju, za który ponieli mierć obcy człowiek doznawał w ich ojczystym domu opieki i wygody? Wszystko już było jedno jej sercu. Zamyliła się, pokiwała głowš i odeszła z tej izdebki. W tym czasie Odrowšż znowu był popadł w chorobę. Pewnej nocy, na dwa tygodnie przed przyjazdem państwa, Ryfka pukaniem w okna dało znać, że wojsko idzie. Nim zdołano obudzić kucharza, dwór został otoczony i ksišżę boso i w bielinie musiał umykać bocznš sionkš w ogrody. Pobiegł na górę za folwarkiem i krył się w zarolach aż do odejcia żołnierskiej roty. Gdy go znaleziono nazajutrz rano, był przemarznięty do szpiku koci i prawie nieprzytomny. Dostał silnej goršczki i popadł w ciężkš chorobę, o której nie wiadomo było, jaka jest, bo nie było lekarza, który by jš nazwał. Były dnie i noce, że z goršczki majaczył. Zdawało się, że zaraz umrze. Gdy obydwoje gospodarstwo wrócili do domu, choremu było już znacznie lepiej, ale jeszcze stan był zatrważajšcy. Goršczka trzymała. Nic nie jedzšc ani pijšc chory szklanym wzrokiem patrzał w przestrzeń. Pan Rudecki przetrwawszy bezsennie pierwszš noc w swym pokoju wstał wczenie następnego dnia mimo upomnień i protestów żony ubrał się w grube buty, w dawniejsze swoje odzienie i wyszedł z domu. Zstšpiwszy z ganku oglšdał wszystko: rozebrane płoty, ogród, który chwastem zarastał, lady końskich postojów wokoło dworu, spalone budynki gospodarskie, co w postaci okopconych słupów sterczały wród zielem. Zajrzał do pustej stajni, do pustych obór, pustych dołów kartoflanych. Przypatrywał się polom niezoranym i niezasianym i całej pustce, która te miejsca osiadła. Stał tak na gumnie, z uwagš rozglšdajšc się wokoło. Po czym wrócił do mieszkania. Ale znalazłszy się tutaj, gwałtownie zaniemógł. W złym stanie przeniesiono go na łóżko. Pani Rudecka poleciła Szczepanowi, żeby za jakš bšd cenę wynajšł na wsi lub u Żydów parę koni i sprowadził z sšsiedniego miasteczka znanego felczera, który miał wielkš w całej okolicy sławę i praktykę. Nad wieczorem felczer, starozakonny, w podeszłym wieku człowiek, przyjechał. Oglšdajšc dziedzica Niezdołów, badał stan rzeczy, cmokał ustami. Zalecił spokój i przepisał rozmaite rodki zaradcze. Na goršce proby panny Salomei obejrzał również powstańca co uczynił w wielkim strachu i jeszcze większym sekrecie. Znalazł ciężkš, niebezpiecznš chorobę. Nie chciał wymienić jej nazwy. Zabronił rozmawiać z nieszczęliwym księciem, zbliżać się do niego przestrzegał przed jakimkolwiek jego wzruszeniem, otwarcie mówišc, że może go ono zabić. Wreszcie mšdrze i tajemniczo przewracajšc oczy owiadczył, że jak Pan Bóg da, to obadwaj chorzy mogš jeszcze powrócić do zdrowia. On sam niewiele tu może poradzić. Z tym odjechał. Pan Rudecki nie przeżył widoku, który nań czekał w Niezdołach. Po trzech dniach zakończył życie. Pogrzeb jego był prosty i ubogi, odpowiedni do tego czasu i warunków. Gromada wiejska nie stawiła się. Tylko paru starszych włocian zajrzało do dworu popatrzeć na dziedzica, jakby z ciekawoci, czy naprawdę umarł. Trumnę zbił wiejski majster, który zaopatrywał w to ostatnie schronienie sšsiadów wioskowych. Gdy zwłoki pana Rudeckiego wywieziono na cmentarz parafialny i pochowano, w domu niezdolskim nastały czasy jeszcze smutniejsze. Lały się nocne łzy wdowy i matki osierociałej. Splštały się teraz w jedno: niechęć do życia i potrzeba tego życia dla dzieci pozostałych wstręt do jakiegokolwiek czynu i koniecznoć zabiegliwej czynnoci. Znowu szły kolejš rewizje żołnierskie i postoje rozbitków powstańczych. Obok tego wszystkiego w głuchej pustyni żalu przewijało się wiekuiste złudzenie wędrówek Dominikowego cienia, który zdawał się ze wszystkiego natrzšsać. Wdowa słyszała wcišż jego kroki, trzaskanie drzwiami, jego miech w pustym, dalekim pokoju, za dziesištymi drzwiami... Zdawało się jej, że tamten wcišż chichoce z radoci, iż się tak wszystko zepsuło w tym dziedzictwie, w tym domu, w tym szczęciu. Jego męka, nuda życia i dzika mierć wzięły odwet. Chadzał tedy nocami po pustym dworze, przesuwał się obok sprzętów, zaglšdał przez szpary uchylonych drzwi, czatował za szafami... Przypatrywał się wszystkiemu i chichotał do rozpuku zły cień niezdolskiego dworu. KONIEC ROZDZIAŁU
Poszukiwany