Stefan Bratkowski - Wiosna Europy - mnisi, królowie i wizjonerzy.doc

(278 KB) Pobierz
tytuł: "Wiosna Europy - Mnisi, królowie i wizjonerzy"

tytuł: "Wiosna Europy - Mnisi, królowie i wizjonerzy"

autor: Stefan Bratkowski

tekst wklepał: dunder@kki.net.pl

 

- Warszawa : Wydawnictwo "Iskry", 1997.

- ISBN 83-207-1556-3

 

 

Część I

Przeszłość - więcej niż przekorna.

 

Nie lada niespodzianką było dla mnie spotkanie pionierów wspólnej Europy, Europy równych sobie państw i narodów, tysiąc lat przed nami. Nie zdawałem sobie sprawy, że pierwsi twórcy takiej Europy podjęli swe próby właśnie wtedy Tym głębiej zauroczony, śledziłem tropy ich działań i dowody ich myśli. Ich losy i dzieje nie mają nic wspólnego z wędrówkami, które od kilku już lat odbywam na łamach miesięcznika Wiedza i Życie śladami rozwoju pieniądza i banków, a pośrednio, co za tym idzie, śladami rozwoju całej naszej cywilizacji. Trafiałem wszelako przy tej okazji na różne kapitalne postacie, nie mające nic wspólnego z pieniądzem i bankowością, postacie, które ludzkość, nie wiedzieć czemu, odesłała do lamusa wraz z ich epokami. Tak właśnie stało się z największym umysłem X wieku, z kimś, kto dziś, po tysiącu lat, staje się dla nas kimś szczególnym jako jeden z pierwszych twórców wspólnej Europy I to nie sam. Z całym gronem swoich przyjaciół i zwolenników Mędrzec i uczony, chrześcijanin w autentycznym tego słowa znaczeniu, benedyktyn Gerbert z Aurillac, w latach 999 -1003 papież Sylwester II, nie miał szczęścia do potomnych. Ani do tych bliższych, ani do późniejszych. Zwolennicy pognębionego Canossą Henryka IV i jego antypapieża, Klemensa III, dopatrzywszy się w swoim znienawidzonym przeciwniku, Grzegorzu VII, wychowanka uczniów Gerberta - z lubością powtarzali o Gerbercie coraz to sroższe bzdury Zarejestrował je w sporej części Pierre Riche, francuski autor pierwszego współczesnego, poświęconego mu studium, historyk wcześniejszego zresztą

średniowiecza, ale Gerbertem zafascynowany. Miał być Gerbert nekromantą, czyli wróżyć, wywołując duchy zmarłych, w komitywie z diabłem, który go potem uśmierci. A to nie wszystko. Angielski kronikarz z pierwszej połowy XII wieku, William z Malmesbury, w swej Historii królów angielskich będzie już opisywał z

przerażeniem czarownika o potędze mitycznego Merlina. Riche wiąże te reakcje z późnym wiekiem XI. Zgoda, przez wiek XI, co się tu okaże, świat chrześcijański znowu cofnął się intelektualnie, ale ja podejrzewam, że przezabawne dziś insynuacje i epitety rodziły się we własnej epoce Gerberta. Uczony i technik, człowiek ponad swój czas, już wtedy budzić musiał naturalną, zdrową zawiść i niechęć, uczucia tym łatwiejsze do usprawiedliwienia, że - co również tu wyjdzie - wsparte będzie najszczytniejszymi ideałami. Późniejszych potomnych wielkość Gerberta jakby raziła. Wywoływała jakby uczucie niepewności, czy ktoś umysłu tej miary może być świętym. Z jego epoki awansowało na ołtarze całe gremium różnych postaci, władców, mnichów i biskupów. Wśród nich, nie wymawiając, wieloletni notoryczny zbój i grabieżca, jak i nasz Bolesław Chrobry, godny jego przeciwnik, cesarz Henryk, który jednak żałował za grzechy, budował dla pokuty klasztory i wyposażał kościoły, by zostać po stu latach kanonizowany jako poręczny patron dla krzyżowców. Gerbert - Sylwester II, on, który

kanonizował św. Wojciecha, sam nigdy świętym Kościoła nie został. W czasach nowożytnych wielu historyków robiło zeń lisaprzecherę, manipulującego możnymi swych czasów i władcami, polityka bardziej niż człowieka Kościoła, kogoś zmieniającego sympatie wraz z kierunkiem wiatrów sukcesu. Przy czym nie próbowali nawet ci autorzy konfrontować swych insynuacji z faktami, które by same zaświadczyły, że pewnych operacji Gerbert po prostu nie mógł w ogóle przeprowadzić. Wielki romantyk, Jules Michelet, robił z niego w XIX wieku magika i astrologa; w wieku XX robiono zeń politycznego cwaniaka. Nie miał kto nawet ująć się za Gerbertem z Aurillac, bo nie był. . . Francuzem. Po wiekach czczono go wprawdzie we Francji jako pierwszego papieżaFrancuza, ale Francuzem Gerbert nie był. Tak, bo w owym czasie i jeszcze długo potem "Frankami" byli na dobrą sprawę tylko poddani władców krain na północ od Loary! Na dobitek dziś pisują o Gerbercie z Aurillac ludzie nie wiele czasem wiedzący o tamtej Europie. Oto historyk po zacnym, amerykańskim Princeton (więc mu wybaczmy), Ludo J. R. Milis, potrafił napisać, że "kariera [Gerberta) nie miała charakteru monastycznego i trudno uważać ją za typową dla monastycyzmu" ("Anielscy mnisi i ziemscy ludzie", tłum. J. Piątkowska). To o karierze zakonnika, i właśnie bardzo akurat typowej, choć niezwykłej. Ale to nic dziwnego; w literaturze, na którą powołuje się autor, nie ma ani jednej pracy dla tematu podstawowej. Dosłownie: ani jednej. Wspominany Pierre Riche, opublikował w roku 1987 biografię Gerberta. Nie miała być opowieścią o "Gerbercie i jego czasach". Mogłaby raczej, jak chciał sam autor, nosić podtytuł "Gerbert sam o sobie". Proszę pomyśleć: nawet we Francji dopiero teraz! I to tylko dzięki fascynacji historyka, który spisuje się w epoce o dwa wieki wcześniejszej. Stanowczo wielki "papież roku tysięcznego", jak go nazywa Riche, nie miał szczęścia do potomnych. . . Książki Richego nie było w naszej Bibliotece Narodowej, w tej bibliotece, w której przed laty znajdowałem francuskie źródła do dziejów francuskiej wojskowości XVIII wieku, nieznane paryskiej

Bibliotheque Nationale. Dowiedziałem się o bezcennej pracy Richego z bardzo interesującego studium Georges'a Minois, "Kościół i nauka. Dzieje pewnego nieporozumienia. Od Augustyna do Galileusza"; dostęp do niej zawdzięczam Ośrodkowi Studiów Francuskich Uniwersytetu Warszawskiego. W tym samym roku, co studium Richego, wyszedł we Włoszech tom szkiców "Człowiek średniowiecza, z przedmową samego Jacques'a Le Goffa. Autor szkicu o zakonnikach, Giovanni Miccoli, widać nie zdążył już Richego przeczytać; napisał, że "u schyłku X wieku o Gerberta zabiegać będą królowie, cesarze i papieże, lecz jego kultura jest owocem pełnej trudu praktyki i wędrówki po wielkich, jak i podupadłych opactwach Zachodu w poszukiwaniu nowych ksiąg i nowych mistrzów" (tłum. M. RadożyckaPaoletti). Mój Boże, gdybyż to Gerbert wiedział, jak o niego zabiegano! W jego drodze do papieskiego tronu nie było nic z triumfalnego pochodu, życie przysporzyło mu rozczarowań i goryczy tyleż, co sukcesów, los go doprawdy nie rozpieszczał. To, że pracy Richego nie dostałem do rąk wcześniej, być może nie zrobiło źle niniejszym szkicom - są o czymś innym i są może nawet nieco ostrożniejsze w stwierdzaniu faktów mało pewnych; w części uzupełnią dociekania Richego; będą za to całkowicie odmienne co do przedmiotu zainteresowania. Nie będę zresztą zgadzał się ani z Georges'em Minois, ani z cytowanym przezeń historykiem Kośaoła, M. Davidem Knowlesem. Minois raczył bowiem napisać, że w owym X wieku "nie ma środowiska ludzi kształconych, zaś Knowles, że "Gerbert był samotną jaskółką". Wiek X, z jakim ja miałem do czynienia i któremu przyjrzymy się w tych szkicach, będzie zgoła odmienny niż to, co diagnozują Minois i Knowles. Ale bo też i my w Europie nie wszystkie epoki lubimy Dopiero kilkadziesiąt lat temu, a więc niedawno,

historiografia zaczęła się pasjonować zaniedbanymi terenami możliwych odkryć, by się przekonać, że nie było żadnego jednego i jednolitego średniowiecza. Ono samo dzieliło się na zgoła różne od siebie okresy Obok siebie też, w sensie topo i geograficznym, funkcjonowały "średniowiecza" najzupełniej kulturowo różne, choć powiązane ze sobą nićmi dla nas czasami wprost niepojętymi jeśli brać pod uwagę odległości i trudy podróży, a więc wymiany informacji w tamtych czasach. I nie mam na myśli tylko różnic między światem islamu i chrześcijaństwa. Myślę o "naszej" Europie. Oto na ziemiach przyszłej Francji, dla przykładu, w kulturze łacińskiej, otacza się starość szacunkiem. Seigneur, starszy, stanie się tytułem Boga. Podczas gdy Północ Skandynawów ma swoje rytualne skały, z których strąca się nieużytecznych, więc uciążliwych starców, i rytualne maczugi, którymi rozbija się im głowy Na tej Północy Normanów głowa rodu, i tym samymwódz, jest kapłanem, pośredniczy w kontaktach między ludźmi a bogami; nazywa się godhi, ponoć od godh, bóg, ale ja sądzę, że godh, z którego wziął się angielski God i niemiecki Gott, sam raczej poszedł od godhiego, i że charyzmę zdolności leczenia nadało królom Francji nie namaszczenie świętymi olejami, lecz dopiero przywieziona z Północy normańska wiara w nadprzyrodzoną moc wodzów - bo u Normanów byli wodzami najsilniejsi, najsprawniejsi w boju i najodważniejsi, więc najmilsi bogom, a wiadomo, że jeszcze książę Normandii, Ryszard I Stary, chrześcijanin, dobroczyńca Kościoła, rozmawiał z demonami. Stereotypowy obraz tamtego rzekomo "zastałego świata", umacniany modnymi dzisiaj syntezami i opracowaniami przeglądowymi, płaski, ujednolicony, czasem pełen pogardy, nie ma się nijak do jego rzeczywistości. Benedykt Zientara swą kapitalną pracą "Świt narodów europejskich" zrekapitulował studia badaczy zachodnich i polskich (Serejski!) nad losami różnych pojęć w świecie pierwszego tysiąclecia i początków drugiego. Ukazał znamienne, podejmowane przez

historyków próby łapania i wiązania ze sobą wątków i pojęć, których ówczesną treść rzadko potrafimy dokładnie odtworzyć; przy czym pojęcia te rzutuje się na stosunki, w których, bywało, historia wszelką ciągłość co chwilę zrywała, a czasem w

kilkadziesiąt lat zmieniała wszystko - jak i dzisiaj! Płynność, niestabilność, by nie rzec - chaos, sąsiadowały z porządkiem i tendencjami o sekularnym wymiarze. Czasem doprawdy trudno rozróżnić. A my dzisiaj zapominamy często o tym nawet, co w odniesieniu do naszego własnego czasu wydaje się naturalne i oczywiste. Wiadomo na przykład, że pamięć społeczna zupełnie inaczej funkcjonuje przy dłuższej ciągłości osadnictwa, a zupełnie inaczej w kręgu ludzi ruchliwych i łatwo zmieniających miejsca pobytu. Można więc przy dużej ostrożności traktować zapisane przez GallaAnonima legendy o początkach Piastów jako materiał wyjściowy do analiz i domysłów. Choć zarazem Andegawen spisujący w końcu XI wieku dzieje własnego rodu istnych Atrydów, i to spisujący je na terenie rodzinnego hrabstwa Anjou, niewiele już wiedział o własnym pradziadkudokładnie tak jak my dzisiaj, nie będąc Atrydami. W tej zaś opowieści zetkniemy się, na odmianę, ze średniowieczem, którym targały sprzeczności do dnia dzisiejszego aktualne, których ofiarą padła być może zresztą świętość Sylwestra II. W polskiej literaturze pięknej mamy dwie zupełnie od siebie odmienne wizje tamtej epoki - Teodora

Parnickiego "Srebrne orły' i wieloksiąg Antoniego Gołubiewa "Bolesław Chrobry, obie uzupełnione "Sagą o Jarlu Broniszu" Władysława Jana Grabskiego. Zdawało się, że Parnicki przesadza, inkrustując świat na pół dziki, prymitywny, intelektualnymi przewrotnościami. Znacznie już bardziej skłonni byliśmy widzieć tamten świat, karabskający się opornie w stronę cywilizacji, oczami Gołubiewa. Tymczasem, rue ujmując w niczym dzikości naszej Europy, owego czasu nasze bogi inna Europa, a nie "nasza, dzika niebyła), współczesna wiedza historyczna przychyla się raczejdo naciąganej, zdawałoby się, wizji Parnickiego. Przywraca z niebytu świat ludzi wielkiej wyobraźni politycznej, ogromnego rozmachu umysłowego, zaskakująco szerokich kontaktów kulturowych i koncepcji wykraczających daleko poza prostactwo bohaterów Gołubiewa. I nie ma w tym nic dziwnego. To świat ludzi godnych współczesności Gerberta z Aurillac. Był to oczywiście świat zupełnie innej geografii. Pod każdym względem, bodajże nawet i fizycznym. W naszej części półkuli północnej panuje wtedy ciepło, to podobno akurat apogeum blisko tysiącletniego cyklu wahań temperatury Ono ponoć sprawiło, że brzegi Grenlandii naprawdę latem pokrywała zieleń. I nie przypadkiem dla saskiego

kronikarzabiskupa Thietmara Saksonia (dzisiejsza I wolna

Saksonia) to "rajski ogród tonący w kwiatach". Rzeki naszego kontynentu, których koryta nie zdążyły się jeszcze pozapadać, rozlewały się - to już z pewnością szeroko i dna miały głębokie; mieściły setki łodzi wikingów, ale pomieściłyby i nasze

kilkutysięczniki: stopy wody pod kilem by im nie zabrakło. Roślinność krzewiła się bujnie i płodnie, kontynent zajmowały przede wszystkim lasy, cywilizacja bowiem kwitła gdzie indziej. Jakby dokładnie na przekór naszej geografii. Ówczesny Paryż to dziura, dziewięć hektarów wyspy na Sekwanie, z paroma tysiącami mieszkańców; i tak dużo. Londyn zajmuje wśród odbudowanych przez Alfreda Wielkiego, starych, rzymskich murów obszar znacznie większy, ale mieszkańców ma nie tak wielu. e. Berfin, od "berła", jest jedną z drewnianych stolic plemienia Stodoran, Słowian połabskich, któremu, jak innym Słowianom połabskim, nie może na razie dać rady cesarz wschodnich Franków, czyli Germanii, dzisiejszej zachodniej części Niemiec. Większa nieco jest półpogańska jeszcze Praga - ważny punkt wymiany w handlu

niewolnikami, drugi taki obok w pełni chrześcijańskiego Verdun, Praga, wedle Ibrahima ibn Jakuba, żydowskiego kupca arabskiego z muzułmańskiej Tortosy, miasto "z kamienia i wapna",

"najzasobniejsze z krajów w towary", zwożone tu aż od Rusów. Najpotężniejszym ośrodkiem handlu w naszej części Europy, przyciągającym kupców aż z Bizancjum i świata arabskiego, jest nieistniejący dzisiaj, wpółlegendarny Wolin, ze swoim portem i stanicą swoich wikingów, "zbójów jomskich", Jomsborgiem. Szeroko rozpościera się wśród starożytnych ruin Rzym, pełen kłębiących się ambicji, buntów i mordów, formalnie stolica chrześcijaństwa, okresowo w stanie upadku. Na słynnych wzgórzach lokują się klasztory i świątynie, na Kwirynale termy Dioklecjana zajmuje klasztor syryjski, na Palatynie obok resztek pałacu cesarzy stoją dwa kościoły, ale nie ma żadnych mieszkańców. W termach

Konstantyna rezyduje ród hrabiów Tusculum, ale gdzież tym resztkom stolicy świata do ówczesnych centrów cywilizacji, takich jak ogromne, obwarowane, ponadpółmilionowe Bizancjum i potężne stolice arabskie, Bagdad, Kordowa czy nawet Aleksandria Fatymidów lub miasta Chorezmu w Azji Środkowej. Kordowa, mniejsza przecież od Bagdadu, ma 113 tysięcy domów! Ponad pół miliona mieszkańców i brukowane ulice. Siedemdziesiąt bibliotek! To nawet

paradoksalne na swój sposób, że dzisiejszy islam nie odwołuje się do tej swojej imponującej przeszłości, do chwały "renesansu muzułmańskiego" końca pierwszego tysiąclecia. Północ to byli dla tamtej kultury "dzicy". Nie tylko duńscy i norwescy wikingowie, najeżdżający Brytanię, licytujący się liczbą niemowląt nadzianych na jedną włócznię. Nie tylko Węgrzy, zapuszczający się w swych łupieżczych wyprawach aż po ziemie przyszłej Francji. Wszyscy Toledański sędzia z XI wieku, Sajd, tłumaczy barbarzyńców z Północy, że tam "słońce nie rzuca swych promieni prosto na ich głowy, toteż klimat jest zimny, a powietrze przesłonięte mgłą. W kon sekwencji temperament tych ludzi stał się zimny, humor szor stki, podczas gdy ich ciała rozrosły się wszerz, cera jest jasna, a włosy długie. Brak im ostrości dowcipu i przenikliwości intelektu, za to biorą górę głupota i szaleństwo" (cyt. za Dzie jami Arabów P H. Hittiego, tłum. W. Dembski). Cywilizacja była więc tam, nie u nas. Tak to widziała i nasza Europa tamtych czasów. Mamy świadków: w drugiej połowie X wieku pewna

utalentowana i uczona saska mniszka z klasztoru w Gandersheim (dziś Bad Gandersheim w Brun świku), leżącego na niebezpiecznym pograniczu z ziemiami nawracanych mieczem słowiańskich Serbów, Hrotsvitha, pisała po łacinie - sztuki tudzież poemata. I to wybitne. Z saskim patriotyzmem; ku czci, między innymi, Ottona I, czyli Ottona Wielkiego, z saskiej dynastii (niecałe dwa wieki wcześniej ogniem i mieczem Karol Wielki nawracał jej własnych współplemieńców). I to ona, Hrotsvitha, określiła daleką

muzułmańską Kordowę, stolicę kalifatu Omajjadów, "klejnotem świata". Ta przeszłość została historyczną sierotą. Czy może ra czej porzuconą matką. Hiszpania współczesna do dnia dzisiejszego nie włączyła swej arabskiej przeszłości w dzieje własnej kultury. Rozważano całkiem serio, na ile Hiszpanem był urodzony w Kordowie Seneka, który - jak słusznie zauważył "rewizjonista"

historiografii hiszpańskiej, Americo Castro, w roku 1948 - mógł urodzić się w każdym innym punkcie Imperium Romanum. Szlachta hiszpańska snobizowała się na pochodzenie od Gotów, czyli germańskich najeźdźców z epoki wędrówek ludów. Ze wszystkich najeźdźców, którzy od starożytności lokowali się na Półwyspie Pirenejskim, tylko ci, którzy stworzyli tu najwyższą kulturę, nie należą do przeszłości Hiszpanii. Była to geografia doprawdy przekorna wobec dzisiejszej. W świecie chrześcijańskim nie ma wielkich państw. To istna mozaika lokalnych separatyzmów i małych państewek książąt, margrabiów, hrabiów, arcybiskupów, biskupów, a nawet opatów - na terenie samej tylko przyszłej Francji kilkasetw przeciwieństwie do ogromnych, zjednoczonych, jednolicie zarządzanych państw islamu czy cesarstwa bizantyjskiego. Nie było wtedy - Niemiec. ani "narodu Niemieckiego". Tak, nie było. Pierwszym aktem konstytutywnym państwa przyszłych Niemców była imponująca zaiste, jak na owe czasy, decyzja książąt i

możnowładców ziem mówiących różnymi dialektami niemczyzny, decyzja, którą podjęli w roku 936 - postanawiając, że jednak nie rozbiją byłego państwa "Franków wschodnich" i wybiorą wspólnego króla. Bo w roku 919 Henryka zwanego później Ptasznikiem, Sasa z rodu Ludolfingów, potomków plemiennego księcia Sasów, Ludolfa, wybrali królem tylko Sasi i Frankowie; dużo czasu minęło, nim przywilejami i orężem pozyskał uznanie ze strony innych plemion. Ottona I wybrali już wszyscy razem. Otton I, czyli Otton Wielki, mówił niemczyzną saską, dolnoniemiecką, saxonizavit,

saksonizował. Miał talent lingwistyczny i pamięć: nauczył się języków Słowian i "zachodnich" Franków. Ale sztukę pisania i czytaniapo łacinie, naturalnie - opanował dopiero w wieku lat trzydziestu pięciu. Tytułował się najczęściej po prostu "królem", rex, rzadziej "królem Franków". Podczas gdy "księciem Franków" tytułował się równocześnie na terenie przyszłej Francjihrabia Paryża. . . Niektóre księstwa, jak Szwabii czy Bawarii,

pozostawały ciągle, na dobrą sprawę, państwami szczepowymi. . . Ba, jakimiż oni się wzajem częstowali wyzwiskami! Sasi uważali Turyngów za tchórzy, Szwabów za rozbójników, a Bawarów za skąpców, dość szczerze się wszyscy wzajem niecierpieli, tak samo jak ówcześni mieszkańcy terytoriów dzisiejszej Francji. Nie ma żadnego studium na temat siły ksenofobu w tamtych czasach, ale jest pewne, że niechęć do obcych spajała bardzo już wąskie liczebnie kręgi - rodu, rodziny i okolicy sąsiedzkiej, vicinitas. Niechęć do mówiących inaczej, innym językiem, była pierwszym czynnikiem konstytutywnym wspólnoty wyższego rzędu, ale na razie nie budowała nawet więzi państwowych, cóż mówić o narodowych. . . Stąd naniętne dziś wyprawy intelektualne do źródeł na rodów w tak głębokie średniowiecze wydają mi się swoistą intelektualną uzurpacją; patriotyczną może, niemniej - uzur pacją. Nie mogło być wtedy żadnej pewności ani nawet przesłanek po temu, że mieszkańcy dawnej Galii, a przyszłej Francji, zwiążą się w jeden naród, na dobitek pod germańską nazwą, pochodzącą od państwa Franków. Każda grupa wio sek, jak pisze Georges Duby, miała na razie swój własny system fonetyczny, a każdy z trzystu -

czterystu hrabiów ambicje samodzielności. Obszary kształtujących się właśnie języków langue d'oc i langue d oui dzieliła

niezmierzona puszcza orleańska nad Loarą. Jeśli już, prędzej mogły przyszłą więź rokować Czechy lub Węgry, na niedużych terytoriach, którym energiczni książęta plemienni zapewniali przyszłą spójność mieczami swych drużyn (ale też nie tak znowu od razu). Przekora ze strony owej zamierzchłej przeszłości dotyczy zresztą nawet szczegółów. Weźmy Wyspy Brytyjskie. Jasną i gwiazdą średniowiecza był jeden z najwybitniejszych jego władców, anglosaski Alfred Wielki. Wzorem Karola Wielkiego rozwijał oświatę, wydawał na nią większy procent swych pieniędzy niż jakikolwiek rząd nam współczesny; dzięki nie mu zaczęto w Anglii pisać w języku narodowym wcześniej niż gdziekolwiek w Europie. Jednakże ojczyznę intelektu i kultury stanowiła na Wyspach - a i w całej Europie - Irlandia. Dziś ignoruje się to nawet na Wyspach: autor świetnie napisanej, ale pełnej wienztnych głupstw książki "Osiem stopni wtajemniczenia, czyli jak

zmienialiśmy świat" (The Day the Llniverse changed), Anglik James Burke, stwierdza, że "społeczności zakonne przemieszczały się w VII wieku coraz bardziej na północ", i pewnie mu nawet przez myśl nie przeszło, że było akurat odwrotnie. Gdyby miał w ręku studium polskiego mediewisty, Jerzego Strzelczyka, "Iroszkoci w kulturze średniowiecznej Europy", dowiedziałby się, że najsłynniejsze klasztory średniowiecza w środkowej i południowej Europie, Bobbio we Włoszech czy też Sankt Gallen na terenie dzisiejszej

Szwajcarii, zakładali właśnie wtedy mnisi z Irlandii, późniejsi święci, Kolumban i Gall, inni zaś, mniej sławni zakonnicy z Zielonej Wyspy, dali początek dziesiątkom innych klasztorów (to, że budynki klasztoru Sankt Gallen zbudowano w sto lat po śmierci Galla, nie ma znaczenia - jego skromny erem gromadził zwolenników za jego życia)! Nie mówię już o tym, że w VII wieku kwitły w Anglii cywilizacją i sztuką nie okolice Londynu, lecz daleka, północna, podupadła dziś Northumbria - dzięki nim właśnie, celtyckim zakonom; kiedy wikingowie ruszą na Wyspy Brytyjskie, zaatakują najpierw nie wybrzeża Anglii południowej, lecz klasztor w Lindisfarne, w sąsiadującej z Northumbrią Bernicji, na

pograniczu ze Szkocją! Irlandia przechowała najmniej dotknięte najazdami Anglów i Sasów tradycje antyku, tam rodziły się najtęższe do owej pory umysły zachodniej Europy: Beda z

przydomkiem Venerabilis (Czcigodny), mądry benedyktyn z przełomu VII i VIII wieku, a później, w IX wieku, wyklinany już za życia świetny filozof, Johannes Scotus, czyli Jan Szkot Eriugena (a rue "z Eriugeny", jak stoi u Minois). Oba tegoż drugiego przydomki świadczą notabene, jak mało wiemy o tamtym świecie, oba znaczą bowiem to samo. Irlandię, która mówiła narzeczem celtyckim, tak samo jak Szkoci, zwano Scotia Maior, Szkocją Większą; "Eriugena" zaś ma w źródłosłowie rdzenną, celtycką nazwę Irlandii, Erin, czyli że sam filozof wskazywał swe pochodzenie i nie ma sensu toczyć na ten temat sporów. Pojawił się na kontynencieo czym się nie wspomina, nie kojarząc faktów - prawdopodobnie jako. . . uciekinier: w latach trzydziestych IX wieku Normanowie z

dzisiejszej Norwegii regularnie zaczęli najeżdżać Irlandię, rabować i porywać niewolnika, w roku zaś 845, kiedy Eriugena ponoć objął posadę nauczyciela na frankijskim dworze, złapali akurat i uprowadzili Forannana, opata z Armagh, najważniejszego zgromadzenia. We Włoszech cywilizacja, kultura i dobrobyt zaczynały się na południe od Rzymu, tam gdzie rozciągały się formalnie domeny Bizancjum, w miastach kupców i żeglarzy, jak Amalfi czy SaIerno ze swą sławną szkołą medyczną, dalej zaś kwitła arabska Sycylia Fatymidów, czyli wszystko, od czego chcą się dzisiaj uwolnić egoistyczne Włochy północne. Cesarz Otton II potrafił jakoś bić Słowian połabskich, Czechów (choć to już z trudem), I)uńczyków, ludzi króla Francji, ale kiedy wyprawi się na podbój południowej Italii, wtedy pod Crotone, pod starą pogrecką ICrotoną (we wszystkich dosłownie pracach historycznych dotyczących tej epoki figuruje ona, pewnie za jakimś skrybą średniowiecznym, jako "Cotrone"!) dadzą mu łupnia połączone siły muzułmańskie i chrześcijańskie, i to tak, że mało sam nie trafi do niewoli. . . Tak samo przekorne jest miejsce pochodzenia naszego bohatera - Aurillac. To Owernia. W naszych czasach, czyli przez całe wieki nowożytne, uważano ją za krainę zapóźnioną w rozwoju, było to biedne półodludzie na Masywie Centralnym, z wulkanicznym krajobrazem, z ubogimi glebami, gdzie udawało się tylko żyto i jęczmień, gdzie w dodatku - jak dziś wiemy -

naturalne promieniowanie tła obdarza ludzi taką dawką

radioaktywności, że wszyscy tam powinni umierać, i to młodo. Nie można było powiedzieć o Owernii, że cieszyła się ogólnym

podziwem. Dziś wprawdzie Michelin produkuje na jej terenie większość francuskich opon, ale nie wiem, czy ktoś tam dzisiaj przejmuje się faktem, że właśnie z Aurillac, do niedawna sławnego raczej produkcją. . . parasoli, z tamtejszego klasztoru

benedyktynów, z opactwa SaintGeraud, wyszedł Gerbert, przyszły Sylwester II. Biedniejszy w czasach nowożytnych od Owernii, a równie słabo zaludniony, był tylko północnozachodni skraj Masywu Centralnego, ziemia Limuzyńczyków, no i Burgundia. Wszystko to przed tysiącem lat rozkwitało bujnie i chędogo; z żywotów świętych męczenników, które cytuje Charles Lelong w swym "Życiu codziennym w Galii Merowingów", wiemy, że w Limousin "wody płyną tysiącami rowków z lubą obfitością, mieszkańcy bowiem czynią sobie zabawę z doprowadzania wszędzie wody. O Akwitanii i Novempopulanu (rejon Carcasonne) "każdemu wiadomo, że (. . . ) cały kraj pełen jest winnic, zdobią go roześmiane łąki, pokrywają uprawne pola, zarastają drzewa owocowe, ocieniają gaje, zwilżają źródła, pokrywają plony (tłum. E. Bąkowska). To znowu niemal obraz raju. Dawna Burgundia została zaś samodzielnym państwem, przez długie wieki uprawiała politykę niezależną od Paryża, a nawet wrogą. to Burgundczycy pod władzą swoich Kapetyngów sprzedadzą kiedyś Anglikom Joannę d'Arc. Kulturę zachowało -południe dzisiejszej Francji, z silnymi pozostałościami wpływów rzymskich, z ówczesną Akwitanią na czele, zamożną, w pojęciu tych prostaków z północy, z ówczesnej Francji - bogatą aż do

dziwactwa. Tę przewagę południa zniszczą dopiero pełne

okrucieństwa i niszczycielskie krucjaty przeciw katarom,

motywowane tyleż wiarą, co niepohamowaną chciwością. Bo tu i handlować umiano o klasę lepiej. I wcześniej. Tak czy inaczej, nie było przypadkiem, że wielki człowiek X wieku uformował się w Aurillac.


Część II

Jak wybiera się cywilizacje.

 

Idee polityczne Gerberta z Aurillac, przy całej mojej czci dla niego, nie narodziły się w jego umyśle z czystych spekulacji na temat politycznego zastosowania chrześcijańskiej dobroci. Zeszły wprawdzie na wieki z porządku dziennego, kiedy zeszli ze świata Gerbert i jego najważniejszy uczeń, na wieki zostały zapomniane, pewnie nawet zapomniane zaraz i bardzo pospiesznie, ale tak samo zapomniano wszystkich, którzy tworzyli tamtą epokę. Ba, w naszych czasach nie zauważył Gerberta z Aurillac ani Christopher Dawson w swych szkicach o kulturze średniowiecznej, ani nasz autor znakomitej "Historii Francji", Jan Baszkiewicz, w swym tomie o myśli politycznej wieków średnich. . . Tylko Walerian Meysztowicz w przyczynkarskim szkicu o pierwszym "Żywocie" świętego Wojciecha uzna w naszym bohaterze "jednego z twórców Europy". Na szczęście, uczeni naszej epoki zaczęli stopniowo w tamtej lekceważonej, "ciemnej" epoce odkrywać cyrkulację idei dokładnie, czy prawie dokładnie taką, jaką widział Teodor Parnicki. Z czego się to wzięło? Właśnie. . . Z dobrobytu? Współcześni nam historycy mówią o "wzroście gospodarczym" w wieku X, ale, cóż, dość mało się mówi o jego mechaniźmie. I nie znalazłem żadnych podstaw, by

stwierdzić, że gdziekolwiek jakieś nowe techniki czy postępy w uprawach poważnie zwiększyły sumę wartości produktów do wymiany Przeciwnie, mamy raczej dowody zastoju. Oto XIwieczny świadek -kronikarz, Raul, wtedy jeszcze po prostu frankijski Rodulf, o przydomku Glaber (czyli Łysy, a nie Bezbrody, brody za jego czasów golono dość powszechnie i nie byłoby to żadnym

wyróżnikiem). Mówi Rodulf o 48 latach głodów pomiędzy rokiem 970 a 1040. Co więcej, ciągnął się ten cykl śmierci aż po koniec wieku XI. Powracały w takich latach sceny apokaliptyczne: nieszczęśni, wynędzniali chłopi pożerali ziemię, żeby oszukać żołądek, a tych, co zmarli wcześniej, rozszarpywano w kawałki i zjadano. Oczywiście, były to głównie klęski lokalne, w danej dzielnicy kraju, tylko niektóre dotykały "cały świat", czyli również ziemie Franków wschodnich tudzież Italię. Brały się z nieurodzajów, wtedy głównie podobno po latach z niekończącymi się, ulewnymi deszczami. Ale z badań dendrologicznych, z grubości słojów przekroju drzew, wynika np., że w południowych Niemczech w latach 931 950 i 977 - 998 panowały akurat susze. I

niewykluczone, że większość nieurodzajów, wedle mego skromnego domysłu, wynikała po prostu z jałowienia gruntów. Bo niby dlaczegóż natura miałaby tak szczególnie znęcać się nad ludźmi tego właśnie okresu historii? Pisze się, że lasy obejmowały wówczas "aż" dwie trzecie powierzchni przyszłej Francji czy też Anglii. Należałoby napisać inaczej - człowiek przejął pod swą gospodarkę aż jedną trzecią terytorium tych krajów. I widać miał już za daleko do lasu w razie głodu, by ratować się myślistwem, mąką z żołędzi i miodem z barci leśnych. A już na pewno nie głód pędził Normanów ze Skandynawii na południe: morze karmiło ich mięsem ryb i - wielorybów. Wielorybów? Ależ tak, potrafili, wedle własnych relacji, w ciągu dwóch dni upolować w sprzyjających okolicznościach i 60 wielorybów, a nie przechwalali się zbytnio, kości wielorybów trafiają się w znaleziskach prehistorycznych nawet nad Zalewem Wiślanym. Jakie rolnictwo uprawiała ta Europa? Trójpolówkę poświadczają źródła już dla krajów państwa Karola Wielkiego, ale z tego niewiele, moim zdaniem, wynika. Trójpolówka była systemem uprawy dla, powiedziałbym naszym językiem,

"zawodowców", ludzi pracy metodycznej, przemyślanej. Że znali trójpolówkę Normanowie? Możliwe. Ale z tego też nic nie wynika. Myślę, że na Zachodzie była nie tyle "normańska", co

benedyktyńska, oparta na wiedzy, czym obsiać odłogi, by je użyźnić, jak nawozić je mierzwą spod hodowanego bydła. Większość rolników gospodarowała ziemią, byle coś zebrać, popędzana przez bezwględnych, a bezmyślnych i niefachowych panów. Wiemy od fachowców rolniczych, że po sześciu, siedmiu latach uprawy bez nawożenia trudno uzyskać zbiór nawet dwóch ziaren z jednego wysianego, żeby zaś grunt wrócił do pierwotnej żyzności, leżąc tylko odłogiem, trzeba od piętnastu do dwudziestu lat! Stosowane powszechnie jednoroczne ugorowanie pola po dwóch latach upraw rozkładało tylko proces jałowienia na dłuższy czas. Nie udało się do tej pory zrekonstruować historii pługa. Radło tylko rozcinało ziemię, pług odkładał skiby na bok, co czyniło orkę znacznie wydajniejszą. Nie wiemy, kto pługa najwcześniej używał; na pewno nie Normanowie, bo zabraliby go ze sobą na Ruś. A już wcześniej montowano przy radle odkładnice i żelazne, asymetryczne płużyce (tak to dziś nazywamy). Wygląda więc na to, że postęp zależał raczej od. . . wytopu żelaza. Tam gdzie były rudy błotne czy danuowe, tam rodziła się broń, jak u Normanów czy też Polan, ale także i żelazne lemiesze. Z tej też racji daleko było X wiekowi do powszechnego użytkowania pługa. Zmieniła się siekiera. Ale zmieniła się jako topór, i to przede wszystkim bojowy Jego ostrze wydłużyło się, co wprawdzie zwiększyło ciężar, ale zwiększało zasięg cięcia. Xwieczny Norman, Eryk Krwawy Topór (a nie "Krwawa Siekiera"), sygnalizuje swym przydomkiem sprawność w walce toporem. To zaś dłuższe ostrze dawało wyższą wydajność nie tylko w zabijaniu, ale i w karczunku lasów. Czy tak w wieku X ten karczunek przyspieszyło? Nic na to nie wskazuje. Mnisi w

trzebieniu lasów znowu przodowali, ale to dopiero wiek XI. W wieku X przede wszystkim buduje się mocne klasztory i - zamki. I raczej nie z miłości Boga, a ze strachu. W tymże X wieku wynaleziono chomąto dla konia. Też postęp: koń bardzo źle chodził w jarzmie, które dobrze pasowało wołu. Nawet zresztą jarzmo w postaci rzemienia opasującego szyję zaciskało pętlę i konia dusiło. Ale też końmi się roli nie obrabiało! Któżby do tego zaprzęgał konia, mając do dyspozycji znacznie mocniejsze i wytrzymalsze, a trzykroć tańsze woły? Kamienie na budowy

kościołów, klasztorów i zamków też zwożono wołami! Koń to było zwierzę rycerskie i kupieckie. Konia w chomącie potrzebował handel; wyściełane, nie kaleczące skóry chomąto, dopasowane do nasady szyi końskiej, czterokrotnie zwiększyło siłę pociągową konia. Jednakże do handlu, do ładowania na kupieckie wozy, na grzbiety osłów, pozostawało mniej więcej to, co było, i tyle, ile było; rozwijał się za to sam handel, rósł wolumen obrotów. Oczywiście - handel z Południem. To handel świata arabskiego przede wszystkim i jego popyt - do niedawna jeszcze przez historyków wręcz niedoceniany Północ tego czasu zna tylko targi i jarmarki. I długo jeszcze nie wyjdzie poza nie. Pieniądz arabski, czyli solidny srebrny dirhem, jak strawestowali Arabowie starą grecką drachmę (dinar u nich był monetą złotą), będzie długo jeszcze kursował w Europie Zachodniej; ba, tu i tam będzie go się kopiowało i wypuszczało do obrotu jako swoisty pieniądz gwarantowany! Są oczywiście w tej epoce inne jeszcze poza handlem szlaki krążenia idei - kontakty między klasztorami. Nie

zaniedbamy ich tutaj, broń Boże. Bez nich nie byłoby samego Gerberta z Aurillac. Jednakże ani benedyktyńskimi więziami, ani nawet samym handlem nie da się wyjaśnić rozszerzania się pewnych koncepcji wśród władców takich jak Mieszko, władca Polan, jak ruska Normanka, Olga, i jej wnuk, Włodzimierz, kolejny przybyły z Nowogrodu zdobywca i władca Kijowa, jak władca Duńczyków, Harald Dobry, zwany Sinozębym, jak władca Madziarów Gejza i wodzowie niezależnych odeń plemion węgierskich. Nie da się, ponieważ tych koncepcji nie mogli przynieść ze sobą i krzewić arabscy kupcy żydowscy z kalifatu Kordowy, kalifatu bagdadzkiego i miast Chorezmu. A to oni głównie przybywali na ziemie, gdzie można było tanio kupić - niewolników. Niewolników i - bursztyn. Owszem, skóry też. Ale przede wszystkim - na co pierwszy zwrócił uwagę nasz znakomity historyk kultury i. . . monety, Ryszard Kiersnowski - kupowano tu niewolników. Potęga państwa Polan, o czym nie lubimy wspominać, rosła na bardzo paskudnym gruncie. Archeologia ją zdemaskowała: ślady ekspansji Polan na ziemie sąsiadów znaczą zgliszcza osad czasem i dwutysięcznych jak Chodlik, z których Polanie brali niewolnika by sprzedawać ich owym arabskim kupcom żydowskim. Skąd wiemy, że ich sprzedawali? Nigdzie w Polsce nie znaleziono na terenie Wielkopolski, "skarbów dirhemów arabskich - obok żelaznych kajdanków i dybów. Bo żelaza tu nie brakowało, Polanie go nie kupowali; sami je wytapiali ze swoich bogatych rud darniowych, stąd chyba głównie ich przewaga nad sąsiadami; słynna późniejsza anegdota z owym "idź złoto do złota, my, Polacy, kochamy się w żelazie" nie była bez kozery. Temu żelazu zawdzięczamy państwo polskie. Większość z owych trzydziestu tysięcy dirhemów pochodziła z mennic kalifatu Bagdadu; największy ze skarbów, znalezionych w Wielkopolsce, to równowartość kilkudziesięciu sprzedanych niewolników. Ich cena tutaj wynosiła wedle mojej kalkulacji nieco mniej niż wedle szacunków profesora Kiersnowskiego, co najwyżej od kilkunastu do dwudziestu paru, a nie koło pięćdziesięciu dirhemów. Ze źródeł skandynawskich wiadomo, że za najpiękniejszą ze swych niewolnic handlarz skandynawski wziął od swego pobratymca równowartość dziewięciu owiec, czyli jakieś dwadzieścia parę dirhemów. Dodajmy, że "transport" na zachód musiał opłacać po drodze różne kolejne cła - Koblencja brała 4 denary od niewolnika, biskup z Churu 2 denary - w sumie pewnie z kilkanaście denarów, bo trzeba dodać do tego "opłaty, jakie pobierali wszyscy miejscowi

feudałowie za udzielenie kupcom zbrojnej ochrony na swym

terytorium, albo wprost za to, że ich sami nie obrabują, czyli za tzw. "martwy konwój". Nawet jeśli tymi denarami nie były porządne dirhemy, tylko srebrne monety europejskie, gorsze na ogół, to kilkadziesiąt dirhemów za niewolnika u "źródła" nie bardzo by się opłacało, zwłaszcza że dla kupców był to interes mocno ryzykowny. Dopiero u celu uzyskiwali tak olbrzymie

"przebicie': za piękną białą niewolnicę (bez wykształcenia, jak zaznacza Adam Mez, wielki szwajcarski znawca "renesansu

muzułmańskiego") można było dostać w Bagdadzie tysiąc dirhemów i więcej, a wedle Luce Boulnois - za młodziutką białą dziewicę w Basrze dwanaście razy więcej, bo tysiąc złotych dinarów, albo i dziesięć tysięcy; nawet jeśli te ostatnie liczby to arabska przesada, nie ma co dziwić się namiętności do tych obrzydliwych interesów. . . Szacuję, że w ciągu kilkudziesięciu lat swych zdobywczych wojen sprzedali Polanie Arabom kilkadziesiąt tysięcy swoich "jeńców", od małych chłopców i dziewczynek po dorosłych, silnych mężczyzn i zdrowe kobiety, średnio tysiąc rocznie. W znalezionych "skarbach" mógł uchować się tylko pewien procent należności, bo trudno sobie wyobrazić, by większość właścicieli zginęła lub zmarła, nie wydając pieniędzy i nie przekazawszy tajemnicy krewnym. Konsekwencje zaś tego wyludniającego kraj procederu ponosiła Polska być może przez całe wieki, przez całe wieki niedoludniona. Bo przecież łowili tu ludzi także wikingowie z Gotlandii, zapuszczający się na swoich łodziach w górę rzek kraju; dirhemów na Gotlandii znajduje się z górą trzy razy więcej, niż w Wielkopolsce, bo tam proceder kontynuowano przez dalsze prawie dwa stulecia, porywając ludzi nawet i z Danii, by sprzedawać ich m. in. do. . . Meklemburgii, w XII wieku już od dawna chrześcijańskiej. Wieziono tych nieszczęśników (raczej wieziono niż pędzo no, bo kupcy dbali o stan swego żywego towaru) ku południu przez wschodnią Europę, przez Kijów i chazarski Itil nad Wołgą, albo przez Europę Zachodnią, z Pragi przez Ratyzbonę i Verdun, kolejne wielkie, chrześcijańskie już ośrodki handlu niewolnikami, gdzie kastrowano chłopców (Koran zakazywał

muzułmanom dokonywania takich operacji, wyręczali ich w tym chrześcijanie i żydzi). Niech nas nie myli bagdadzki rodowód monet - w tej sieci handlowej kupcy ciągnęli z jednego końca muzułmańskiego świata na drugi, ci ze wschodu często kupowali niewolnika w Hiszpanii, a monetę bito przede wszystkim na wschodzie. . . Niewolnicy owi szli jako Sakaliba, co utożsamione ze Sklawini PseudoMaurycego miało oznaczać dla historyków aż po dzień dzisiejszy, że w ten sposób owa epoka utożsamiała " Słowian" z niewolnikami. Nazbyt chyba to proste. Po pierw sze, per analogiam, Germanie wcale się sami nie nazwali ani Germanami ani Teutonami, lecz tak najpierw ich nazwał Tacyt, bądź Teutonami - mieszkańcy Italii; poczucie swoich związków językowych mieli co najwyżej Germanie zachodni, mówiący dialektem dolnohankońskim (wywodzili siebie od trzech synów Mannusa, byli - "włóczniami", ger, tegoż Mannusa). Jest więc dla mnie wątpliwe, by setki odrębnych plemion słowiańskich, rozlokowanych o tysiące

kilometrów od siebie, miały takie poczucie wspólnoty, by się określać łącznie jako Słowianie. Słowianami, Słoweńcami,

Słowińcami, Słowienami, były raczej określone, znane nam zresztą plemiona, zaś od nich świat zewnętrzny, a i to niecały (dla niemieckich sąsiadów Słowianie połabscy byli Wendami), urobił miano łączne; mówiący podobnymi językami "Słowianie"

skontaminowali się w pojęciu otoczenia ze Sklawinami. To naprawdę kontaminacja. Bo w terminie Sakalabija, Sakalaba, Sklawini (we francuskim później esclave) występuje uparcie, czego nikt nie raczy zauważać, rdzeń skl, a nie sl. I zgoła nie od slavus. To skl ma swoją rację rzeczową za sobą: nazwę. . . bursztynu. Jeszcze Pliniusz podawał, że u Scytów bursztyn to sacrium, od czego być może poszło i germańskie sakari; natomiast w arabskim Egipcie bursztyn zwał się po arabsku sakal, my zaś mamy z tegoż właśnie rdzenia - nasze polskie szkło. Innymi słowy, ci

niewolnicy wiedli się po prostu z krain bursztynu, który

znajdowano nad Bałtykiem, a i w głębi dzisiejszych terenów Polski - XIwieczny wielki uczony Arab z Chorezmu, alBiruni, odnotuje, że najlepszy jest bursztyn z kraju Sakalatów. Znów ten rdzeń. . . Ci niewolnicy w ogóle nie musieli należeć do plemion

słowiańskich. Skarby dirhemów, znajdowane na Gotlandii, są parokrotnie większe od naszych, a tamtejsi wikingowie łowili niewolników w całej zlewni Bałtyku. Później zresztą na Półwyspie Iberyjskim zwano Sakalabija wszelkich niewolników z Północy Z kolei wikingowie ruscy i Bułgarzy kamscy polowali na Czudź, Mordwinów, Merów i Czeremisów, czyli zamieszkujących wtedy dzisiejszą północną Rosję blondprzodków i krewnych Finów. Polowali dokładnie tak, jak poprzednicy Mieszka na swoich pobratymców. Kto mógł, zdobywał i sprzedawał niewolników; obok bursztynu to był główny, nie ukrywajmy, przedmiot popytu ze strony handlu Południa, więc i największe obroty Wedle Arona Guriewicza, wielkiego znawcy świata wikingów skandynawskich, znajdowane w Skandynawii wielkie skarby dirhemów brały się stąd, że wikingowie nie wiedzieli, do czego służą pieniądze; tezy tej nie da się jednak niczym obronić. Nikt wtedy nie rabował monet, ani też nie sprzedawał niewolników bądź bursztynu po to, by chować te srebrne błyskotki dla samej satysfakcji. Wikingowie doskonale wiedzieli, jakie można za te bogactwa "ruchome" kupić luksusy Południa - miękkie tkaniny, dywany, wonnościa,

artystyczne wyroby Gallowy opis przyjęcia Ottona III w Gnieźnie doskonale ilustruje, co wtedy uważano za luksus, a najpełniejsze studium luksusu tamtego czasu zawiera książka Luce Boulnois "Szlakiem jedwabiu" - nie rozszyfrowaliśmy do dzisiaj nazw niektórych tkanin, niektórych producenci z miast Południa w ogóle nie eksportowali, zaś o jedwabiach chińskich snuto wręcz legendy Nawet za te "błyskotki" nie wszystko można było dostać i

wikingowie doskonale wiedzieli, po co je gromadzili. . . Tak samo wiedzieli wojowie Mieszka. Najlepszy dowód, że wraz z przyjęciem chrześcijaństwa przez Mieszka i jego państwo napływ dirhemów arabskich na ziemie Wielkopolski w latach 960 - 980 ustaje. Późniejszych dirhemów prawie tam już nie znajdujemy Polanie Mieszka zaprzestali zniszczeń i grabieży w najbliższym

sąsiedztwie, przenieśli ambicje zdobywcze dalej od domu. Ale za to całkowicie - no, prawie całkowicie - zrezygnowali z niewolenia pobratymców, ze sprzedawania ich w niewolę. Zrezygnowali, zostając chrześcijanami. Co więcej, już Mieszko bił własną monetę - z napisem "MISECO" (co wskazuje, że to imię brzmiało najpierw "Myszko" albo i "Miśko", po prostu od niedźwiedzia). Nie bił jej dla samej satysfakcji; wiedział, po co, tak samo, jak wikingowie doskonale będą wiedzieli, po co ściągną fachowych mincerzy z Anglii na teren Danii i duńskiej południowej Szwecji. To, że zachowało się tych monet mało, nic nie mówi o skali ich emisji; większość ich potem przetapiano. . . Prz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin