!Józef Mackiewicz - Lewa wolna.rtf

(1131 KB) Pobierz
MACKIEWICZ JÓZEF

MACKIEWICZ JÓZEF

 

- LEWA WOLNA –

 

 

Pożegnanie z Audolą

 

I

 

Stary Mamert Krotowski urodził się w roku 1820. To znaczy, że w roku 1915 liczył sobie równo 95 lat. Kto o tym nie wiedział, mógł nie uwierzyć. Gdyż Krotowski trzymał się świetnie i wyglądał na nie więcej niż lat siedemdziesiąt.

Idąc przez park i opierając się na lasce, mówił do czternastoletniego wnuka ze swego trzeciego małżeństwa:

- No więc tak. Jutro wyjeżdżamy z połową koni i krów. Ty zostajesz z mamą, ciotkami i z kim tam jeszcze trzeba. Pamiętaj jedno, bo może się już nie zobaczymy: Nie ma cudów na świecie. I pamiętaj jeszcze: nie ma litości na świecie. Jest tylko gra na łzawych gruczołach ludzkiego organizmu. Gdy będziesz stary i niedołężny, to znaczy najbardziej litości godzien, nikt się nad tobą nie będzie litował. A niech cię Bóg chroni przed okazywaniem własnej niemocy. Żadna kobieta z najmiększym sercem, nad tobą się nie ulituje. Nigdy nie płacz, bo to sprawia złe wrażenie. A jeżeli zawołasz: "Ratunku, umieram!", wzruszą nad tobą ramionami i powiedzą: "Cóż robić, każdemu pora w swoim czasie". Więc to jedno. Drugie: że nie ma wiernych mężczyzn, dowiesz się prędko, bo każdy o tym wie i rozpowiada z uśmiechem. A wierne kobiety, trzeba tobie wiedzieć, wymyślili literaci. Przeważnie na własny użytek własnych złudzeń. Bo naturalnie chcieliby, żeby... A Rynkiewicz co powie? - Zwrócił się do ogrodnika stojącego z czapką w ręku u drzwi oranżerii.

- Że życie nie jest romansem, jaśnie panie. He he he...

- Nie.

- A "Myszaty" pod siodło, też pójdzie jutro? - Zapytał Karol.

- Naturalnie. Najlepszy koń. A pamiętaj jeszcze, że od Pana Boga również za wiele spodziewać się nie masz prawa. Pan Bóg nie może nikomu darowywać win. - Pochylił głowę wchodząc do oranżerii, skąd buchnęło roślinno tropikalnym powietrzem. - Nie może dlatego, że powiedziane jest: "I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom". Czyli pod niejakim warunkiem. A jakiż człowiek swoim winowajcom odpuszcza winy! Gadanie. No to i Pan Bóg postępuje: "jako i my". Jasno?

- Proszę dziadunia, ażeby zamiast "Myszatego" wziąć parę bułanych. One przecież więcej pociągną.

- Nie zawracaj głowy. Szkoda mnie tych roślinek westchnął Mamert, zatrzymując się w ciasnym przejściu między glinianymi piecami i wskazując laską na rzędy wazonów. - Nie dopatrzy ich Rynkiewicz.

- Dopatrzę, jaśnie panie.

Rynkiewicz nie odczuwał zbytniego respektu dla pana i właściciela majątku Dorszany, u którego służył od lat czterech. Sam bywały po wielu dworach tej rozległej ziemi, od Dniepru do Bałtyku, znał się na wartościowaniu ludzi. Przede wszystkim nie imponowało mu 800 dziesięcin razem z lasem tych Dorszan, położonych w północnej części gubernii kowieńskiej, niedaleko Kurlandii. A dlaczego nie miał respektu, opowiadał chętnie: "Pan Czestuchowicz, w Pojoślu na ten przykład, o, to pan. W niedzielę parobcy stoją na moście i patrzą w wodę, popluwając w nią. A Czestuchowicz (wielki był wzrostem!) podejdzie z cicha z tyłu, złapie za dupę, i machnie przez poręcz do stawu! A później do szarachtającego się w wodzie, mówi: To, nic, Józiuk; idź do dworu niech wydadzą tobie z moich ubrań ubranie, i jeszcze trzy ruble na rozgrzewkę. O, to pan. Rozumiem. Z rozmachem był. A nasz, tylko psi-psi-psi biega jak ta kura na nogach, i nosem w każdą doniczkę." - Zadowolony był, że wyjeżdża, i że w domu zostanie gospodynią córka, stara już panna, chodząca o kulach, ciotka Wiktoria. Nie ukrywał też tego przed Karolem. A gdy ten raz zapytał: "I co z tego ogrodnikowi przyjdzie?", odpowiedział: "Swobodniej będzie. Panicz młody, nie rozumie."

Gdy wyszli drugim końcem oranżerii, daleki, jak podryw wiatru, nierozerwalny z nim prawie, doszedł huk armat.

- Kierunek, jakby od Janowa... - ogrodnik zmarszczył czoło, daszek czapki nasunął na zmrużone oczy, udając jakoby ustalał kierunek. - Czego dobrego, żeb nie przecieli drogi.

Decyzja wyjazdu zapadła niedawno. Na zjeździe sąsiedzkim w Poderwiszkach, pod Nowym Miastem. Trzej bracia Karasiowie z trzech oddalonych majątków, stara Flora Neuwaldowa, Bykowski, mianujący się czemuś hrabią, z Rejgoły. Przyjechał też baron Sztabler, baron Waden, Hryncewicz z Wisieliszek, jeszcze kilku. A też młodzik zupełny, Wacław Ruczetta, ze Starych Dębów. Chudopachołek w porównaniu do tamtych, właściciel 250 dziesięcin. Jednych stangretów ze służbą przyjezdną nawaliło do dwóch tuzinów. Podrzucono siana w stajni, podsypano gościnnego owsa. Przybyło nawozu. W czeladnej gwaru i śmiechu dziewek. W salonach poważnych min nad bliskim i dalszym losem rodzin, majątków, inwentarza.

Rozmawiano po polsku, po niemiecku ze względu na Wadena, po francusku ze względu na ciotkę Neuwaldową, która udawała że tym językiem najlepiej włada, po rosyjsku ze względu na żonę jednego z Karasiów, - i uchwalono wyjazd z częścią inwentarza i ruchomego dobra przed zbliżającą się wojną. Nie ze względu na rozkaz głównej kwatery rosyjskiej, która niby to zamierzała stosować przeciwnapoleońską taktykę "spalonej ziemi". Nikt w to, naturalnie, nie wierzył i rzecz była zresztą niewykonalna. Nikt też nie wierzył propagandzie sojuszniczej o okrucieństwach niemieckich w Belgii i Francji. Ludzie byli światli, obyci za granicą. Związani międzynarodówką szlachecką z resztą Europy. Ale przywiązani do tradycji. A tradycja mówiła, że podczas wojen uchodzi się z dobytkiem. W gruncie, większości się nudziło, a w tym było coś nowego, posmak przygody, oderwanie od powszedniości. Oczywiście, kogo nie stać, ten musiał siedzieć. Ruczetta nie ośmielał się, ale, gdyby mógł, głosowałby za pozostaniem.

Naturalnie, Karasie! - Zenio Karaś, który kiedyś z nudów wykupił był wszystkie bilety na przedstawienie teatralne w Mitawie, żeby aktorzy grali przy pustej widowni. Gabryś Karaś doradził mu jednak, by wykupił jednocześnie wszystkich dorożkarzy na ten dzień, i kazał im pójść do teatru: "Ale koniecznie z batami". - "Z batami, mówisz?" zamyślił się Zenio. Tak i zrobili. Nikt w mieście nie mógł tego wieczoru pójść do teatru, nikt wynająć dorożki. "Cóż" mówił później portier w hotelu, na którego zdali rozliczenie się z dorożkarzami, "pieniądze nie po to, żeby leżały w kieszeni". - Otóż to, a rodowych majątków tak czy owak, nikt nie zdejmie z ziemi. Podstarzali teraz już nieco Karasie agitowali za wyjazdem. Bykowskiemu żal było pałacu, który ukończył w roku zeszłym, na wzór królewskiego pałacu w warszawskich Łazienkach. Żali się, że mogą łabędzie wyzdychać.

- Teraz nie o łabędziach trzeba myśleć - powiedział surowo Hryncewicz.

Jeden z baronów Radenów, dawno spolszczony, nie znosił Niemców. Błażewicz z Jeremiszek kombinował, że bydło się sprzeda w Rosji, a od rządu jeszcze odszkodowanie dostanie przy odpowiedniej protekcji.

- Ja mam lat 95, i wyjeżdżam, - oświadczył Mamert Krotowski.

- Ruczetta udawał, że się waha, że raczej też chyba pojedzie. Ale wracając do domu kipiał z zazdrości pod ciepłą burką, bo wiedział, że zostanie. Był młody i nie miał pieniędzy. 250 dziesięcin, stara matka i siostra, trochę przygłupia. Wstyd powiedzieć. Pocieszał się zaszczytem, że go do tego towarzystwa zaproszono.

W taki to sposób wiele kurzu pociągnęło nad drogami wiodącymi na wschód. Po trochu z całego kraju uciekali ludzie przed wojną. Prawie że nie zdążył opaść, gdy szedł już za nim kurz drugi, cofającej się armii. Liście olszyny przydrożnej, trawa w rowach wyglądały potem jak przysypane rdzawą mąką. Ale już szedł kurz trzeci, armii zwycięskiej. Dopiero jesienne deszcze zmyły go wreszcie z roślin, a rozjeżdżone koleiny dróg wypełniły drobnymi potoczkami.

 

II

 

Nic się nie zmieniło. Było jak było, tylko trochę inaczej. Lampa karbidowa zamiast naftowej, miód zamiast cukru do herbaty. Zamiast 300 koni zostało 150. Zamiast 600 sztuk bydła, tylko 400. W pewnych częściach kraju gorzej, w innych lepiej. Najgorzej w miastach. Zwyczajnie, jak podczas wojny: wyjątkowe rozporządzenia, przymusowe dostawy produktów rolnych... Śnieg tej zimy długo nie chciał pokrywać skutej na grudę ziemi.

Matka Karola, Alicja, była wdową po synie Mamerta, spłaconym swojego czasu gotówką. Umarł on w Petersburgu przed wybuchem wojny. Na wsi znalazła się przypadkowo; chciała spędzić krótkie tylko wakacje, a odcięła ją okupacja niemiecka; wyjechać zaś nie mogła, gdyż właśnie zachorowała na anginę. Karol uczył się dlaczegoś nie przy matce, w Petersburgu, a w gimnazjum wileńskim. Też przyjechał na wakacje. I teraz bez końca wałkowano, czy ma powracać do nowootwartych pod Niemcami szkół polskich w Wilnie, uczyć się sam na wsi, czy kogoś z sąsiedztwa wziąć mu na korepetytora?... Do rozstrzygnięcia nie doszło wskutek skrajnego roztrzepania pani Alicji. O której zresztą w tej wielkiej rodzinie zwykło się mówić: "Ta trochę zwariowana Alisia..." Albo wprost: "Ta zwariowana Alisia"...

Gospodarstwo spoczęło teraz całkowicie na głowie kalekiej siostry, dosyć rezolutnej ciotki Wikci. Po wszystkich dworach pozostały w większości osamotnione kobiety. Gdy skończyła się zwózka z pola, przeleciały ostatnie klucze żurawi, woda w rowach przydrożnych zaczęła od zmroku ścinać się w lód, ciotka Wikcia siadywała przed kominkiem. Do pół-ochmistrzyni, pół-kompanionki i pomocnicy swojej, mówiła trochę rozpieszczonym głosem:

- Wsiowa, podrap mnie między łopatkami.

Gorzej było z mamą Karola. Zakochała się w niej zboczoną miłością bliska nawet jej kuzynka, ciotka Waryńska, osiadła w sąsiedztwie na swym małym Pohoście, het aż pod Laudą. Kobieta wysoka, chuda, sucha, pięćdziesięcioletnia, o niezwykle małej głowie, twarzy osypanej piegami, wiecznie z papierosem w ustach. Na tym tle zaczęło między nimi dochodzić czasami do dąsów, a raz do awantury, gdy Waryńska chciała się kąpać w tej samej wannie, do której dziewczęta służebne musiały znosić wodę gorącą w wiadrach. Rozpluskaną na podłodze wodę wycierały ze złym grymasem. Później następowała znowu kolejna zgoda. Gdy śnieg wreszcie spadł, obydwie panie wyjechały na czas jakiś w małych sankach bez stangreta, do Pohościa.

Zimą jeździło się tylko w pojedynczego konia, bo drogi rozszorowane w śniegu wyłącznie przez chłopskie zaprzęgi, nie dawały miejsca na parę. Kto chciał, mógł jeździć nawet trójką, ale zaprzęgając koń-przed-koń, co nie było wygodne i wymagało dużej umiejętności w powożeniu. Noc pod 56 stopniem szerokości geograficznej przychodziła po trzeciej po południu i ciągnęła się do ósmej rano. Zaraz za parkiem szła po płaszczyźnie w ciemność olbrzymia cisza, z rzadka przerywana bardzo dalekim poszczekiwaniem psów. Gdy front stanął na Dźwinie i zastygł, nie dochodził stamtąd odgłos armat. Było za daleko. Mimo bezmiernej ciszy. Po raz pierwszy zdarzyło się przy śniadaniu, gdy wpadła zdyszana Ewunia, pokojówka:

- Dzisiaj w nocy, mówio, napadli na dwór w Pojulu!

- Kto napadł?

- Mówio plennicy.

- Kto taki?!!

- Chwała Bogu, tego tylko brakowało - odezwała się ciocia Wikcia.

- W imię Ojca i Syna - przeżegnała się Wasiowa, której było w gruncie dosyć obojętne, czy kto napadnie na dwór, czy nie.

- Ewusia niech nie plecie - wtrąciła pani Alicja.

- Słowo najświętsze pani daje. Co tylko przyszedł człowiek i mówi.

Od tego czasu się zaczęło, i później już co dzień i co dzień. Napady to bliżej to dalej. "Plennicy", od rosyjskiego słowa: "plennyj", jeniec wojenny. Ta nazwa obejmowała wszelako nie tylko jeńców rosyjskich zbiegłych z niewoli niemieckiej, ale również maruderów, którzy odstali od cofającej się w 1915 armii.

Wielkie zmiany nigdy nie przychodzą raptownie. Zapoczątkowała je epoka "obrezu", czyli karabinu z obciętą lufą, który dawał sięukryć pod chłopską siermięgą, kapotą czy starym szynelem.

Wiosenną kurzawą leciał śnieg po zlodowaciałej na polu skorupie. Dnie stały się dłuższe. Przyleciały gawrony. Mówiono (jak zawsze pod wiosnę), o nowej projektowanej ofensywie, która nie nastąpiła. Pod koniec lutego, w sam dzień Wiktora pustelnika, zerwała się ostatnia tej zimy zawierucha śnieżna. Miotała się przez trzy dni jak w białej gorączce. Zaraz potem nastąpiła odwilż. Skądkolwiek wiał wiatr, wszędy pachniało mokrym drzewem i śniegową wodą. W taki to dzień Karol, który wyszedł na werandę na ujadanie psów, ujrzał stojącego u stopni człowieka z workiem przerzuconym przez ramię. W tym czasie już dokładnie było wiadomo, że "plennicy" tworzą liczne bandy, że chodzą z obrezami, że mają swe kryjówki, i paserów wśród ludności, i kochanki wśród "sołdatek", czyli żon zabranych na wojnę mężów. Policji nie było. A rzadkie "stacje" żandarmerii niemieckiej same barykadowały się na noc. Zresztą "plennicy" starali się ich nie ruszać.

Karol przepędził psy.

- Chciałem prosić czegoś, kiedy łaska pańska, do zjedzenia - uśmiechnął się człowiek błysnąwszy zębami z osmaganej wiatrem twarzy. Nie wyglądał na głodnego. Było coś sympatycznego w zmrużeniu jego oczu, jakby utajona wesołość. - A może rubelka na machorkę?

Karol poszedł, ukrajał chleb w kredensie, trzy ruble wyprosił u Wasiowej "na biednego". Ruble drukowane przez Niemców na okupacyjny obszar tzw. Ober-Ost, nie miały dużej wartości. Gdy wrócił, nie zastał już człowieka w tym samym miejscu. Obszedł on wolnym krokiem dom, i teraz jakby mierzył wzrokiem odległość do zabudowań gospodarczych. Kiwnął głową w kierunku Karola, jakby na powitanie znajomego, chleb wrzucił obojętnie do torby, za pieniądze podziękował grzecznie i wdał się w rozmowę. Nie ukrywał, że "plennyj", pytał czy żandarmi tu zajeżdżają? Jak przejść bezpiecznie na lasy Sujetów? A jak żyje się teraz? Tylko ciocia w domu? A mama-tata? - Przytakiwał ruchem głowy.

- Znaczy żyje się jakoś?

Karol nie zrozumiał. Bo wiadomo, że się żyje. Wyprowadził go z parku i wskazał drogę. Przyjemnie rozmawiało mu się z człowiekiem.

- Tak ot, co tobie powiem teraz, paniczok. Za te trzy ruble na machorkę nie napadniemy my na was, a za nic na świecie nie! - I roześmiał się wesoło. - Tak i wiedz. Bo to rzecz mała, trzy ruble, nie? Kłaniaj się cioci pani. A sam trzymaj się, mówię - i na pożegnanie klepnął go koleżeńskim gestem po ramieniu.

- Dowidzenia - powiedział Karol.

- A ot wisz, niepotrzebne słowo wymawiasz, znowu. Feech! - Poszedł i zaciągnął śpiewkę:

"Trzy wioseczki i dwa sioła,

Osiem dziewek, jeden ja,

Rozmawiaaaamy!"

Do najbardziej przykrych rozczarowań należy poderwanie zaufania do człowieka. I Karol zły był na siebie, że spotkawszy ekonoma (przez grzeczność zwanego "gospodarzem") wypaplał mu zaraz z pierwszego podniecenia o ciekawej wizycie.

- Jakżesz tak można! Jak dziecko! Bieda. Jak wysłali na przeszpiegi to znaczy najdalej w tych nocach i napadną. I żeby jeszcze trzy ruble dawać! Tfu! Hołoblą po czaszce jemu, i zakopać by w śniegu do wiosny. Żandarmom trzeba by dać znać, a jak przejedziesz w ta pora. Brzezinka, mówio, puściła, wody do pach, ani sannią ani konno...

Karol spochmurniały wrócił do domu.

- Proszę Karola wycierać dobrze nogi! - Spotkała go Wasiowa. - Podłoga co tylko na glanc wyglansowana!

Wszyscy byli w salonie. Przyjechał Ruczetta ze skrzypcami. Pani Alicja przy fortepianie akompaniowała. Ciocia Wikcia w fotelu, otulając się szalem, zasłuchana.

- Co? cicho - syknęła na Karola, gdy zbliżył się aby opowiedzieć. - Nie nudź teraz. Później opowiesz.

Grali "Pathetique" Beethovena.

 

Wacław Ruczetta miał zaledwie 23 lata. Nigdy, w największą nawet słotę, nie wciągał długich butów, a chodził w pończochach i spodniach sportowych. Twierdził, że ród jego pochodzi z markizów hiszpańskich. Wasiowa twierdziła po cichu, że dziad nazywał się po prostu Ruczetis, i był pańszczyźnianym chłopem. A zresztą i ojciec jeszcze, jak podobno miał opowiadać Gażeński z Jurkiszek, rzekomo całował jego ojca w rękę. Ojca Ruczetty nikt nie znał, i zresztą nikt się nim nie interesował. Młodego Wacława zaczęto przyjmować w "towarzystwie" od czasu jak wrócił z Petersburga, gdzie nie ukończył konserwatorium muzycznego, ale poszła fama, że bardzo ładnie gra na skrzypcach. W istocie grał miernie. Szalę przeważyła Flora Neuwaldowa, pani na Powołokach, dama starsza i dlaczegoś wpływowa, z której zdaniem liczono się na ogół, nie wchodząc w szczegóły. Gdzieś usłyszała grę Ruczetty, a gdy jej później zwrócono uwagę, iż nie bardzo wiadomo kim był jego ojciec, odpowiedziała:

- Si, cela n`est pas clair, mais, on gra tres-bien, można powiedzieć parfaitement. I w Powołokach jest personne bienvenue.

Ruczetta, gdy już raz zaczął bywać, przyjeżdżał często bez skrzypiec, umyślnie; nie chciał być bowiem traktowany jako "grajek". Przyjmowano te wizyty z pobłażliwą wyrozumiałością. Teraz stał się jednym z nielicznych mężczyzn, którzy pozostali we dworach okolicznych. Przybierał więc czasami ton co nieco protekcyjny w rozmowach i odpowiednio do tego układał uśmiech człowieka, który wie więcej od otoczenia. Zasadniczo we wszystkich sprawach miał zdanie wyrobione, choć, oczywiście, nie mógł o świecie wiedzieć dużo.

Opowiadanie Karola o jego spotkaniu z "plennikiem" roztrząsane było dopiero podczas kolacji. Ruczetta miał minę poważną i tym razem szczerze zatroskaną i nawet zaniepokojoną. Uważał zjawienie się tego człowieka za bardzo zły znak.

- Trudno coś doradzić... - powiedział.

Mrok już dawno zapadł. Zegar szafkowy, autentyczny gdański, z roku 1778 uwidocznionym na cyferblacie, zaczął wydzwaniać godzinę dziewiątą wieczorem. Gdy skończył, słychać było jak za oknami krople spadają z dachu, żłobiąc lodową rynienkę w roztajałym śniegu. I właśnie w tej celi zerwało się raptowne, wściekłe ujadanie psów... A jednocześnie trzasnęły drzwi kuchenne, i słychać było jak przez sionki i pokój kredensowy biegnie do stołowego co tchu Ewusia... Wszyscy zbledli.

- Przyszedł furman pana Ruczetty, i pyta czy już zakładać do sanek?

Ruczetta wciągnął powietrze nosem, i marszcząc brew odpowiedział poważnie:

- Proszę powiedzieć, żeby już zakładał.

- Ewusia niech nie wpada do pokoju zawsze jak bomba! - odezwała się z rozdrażnieniem pani Alicja.

Nie mogła też rozdrażnienia pohamować ciocia Wikcia; aż rumieńce wystąpiły jej na pobladłą przed chwilą twarz, gdy zwróciła się do Ruczetty:

- To teraz... W pojedyncze sanki, pan musi koniecznie jeździć jeszcze z furmanem?...

 

Do napadu na dwór jednak nie doszło. Ani w najbliższe noce, ani później. Front na Dźwinie, unieruchomiony w stałych okopach, zwalniał masy kawalerii nie do użytku w tym rodzaju wojny. Dowództwo niemieckie wpadło więc na pomysł, aby dla łatwiejszego wyżywienia koni porozrzucać drobne sekcje kawaleryjskie w większych majątkach ziemskich, zwłaszcza w tych gdzie dawał się odczuć brak koni, wzamian za wyżywienie miały być użyte do pomocy w gospodarstwie. Do Dorszan przydzielono sześciu dragonów bawarskich z kapralem Schreinerem na czele.

Od wczesnej wiosny począwszy, rok wypadł mokry. Ciągłe deszcze rozwilgotniły i ziemię i powietrze bardzo znacznie. A ziemia w tej części kraju była ciężka, żyzna, czarnoziemna z gliną. Kapral Schreiner, sam syn chłopa spod Eichstatt nad Altmuhl w Bawarii, gdy konie kawaleryjskie, nie wdrożone do orki, wyrywały wciąż z bruzdy, ocierał rękawem pot z czoła i klął przez zęby: "Herrgott! Sakrrrament! Genagelter Jesus! Alllleluja!"

- Nieładnie klnie - zauważył gospodarz Piotrowski, choć z dragonami żył w dużej zgodzie.

Pomagali oni mało, konie żywili dobrze, grali w "skata" i zalecali się do młodej żony ogrodnika, która ich stołowała. Ogrodnik prawie codziennie bił żonę, a później jeszcze długo złorzeczył i groźnie wymachiwał pięściami z ganku swego na biało tynkowanego domku.

Karol po stracie "Myszatego" miał teraz do wyboru wierzchowce dragońskie. Rano przyprowadzał dragon osiodłanego konia pod werandę i czekał służbiście, w sercu rad, że się tym zwolni sam od innej pracy. Błoto bryzgało spod kopyt, z młodych liści pokapywało, pachło świeżością, wilgocią i zdrowiem tlenu. Mgiełki poranne tuliły się jeszcze w zagłębieniach łąk, trawy słały się w paciorkach kropel. Słońce ciągle daremnie próbowało się przepchać przez zasłonę chmur. I ciągle się zdawało, że deszczu już więcej nie będzie. Ale za chwilę jaśniejsze kawałki nieba zakrywała postrzępiona szarzyzną powłoka, i znów zacinało z ukosa.

Karol poddał cugle, pochylił się w siodle, przeskoczył rów, a wydostawszy się na bardziej suche pastwisko, nacisnął gwiazdkowe ostrogi i poleciał na spotkanie lasu! Las wyrastał jak z wody, do tego stopnia nasiąkłe i rozlane były rojsty na skraju. Mienił się wielozielonymi odcieniami, gdyż lasy były prawie wyłącznie liściaste. Z wiosną każde drzewo po swojemu zaczyna ubierać się w liście: olcha, brzoza, jesion, dąb, a skotłowane pod nimi jarzębiny, czeremchy, dzikie bzy, kaliny. Wszystko tchnęło taką pełnią zapachu, że aż koń dzwoniąc munsztukiem zaprychał kilka razy.

Nie chciało się wracać. A po powrocie trudno było odpowiedzieć na zadane pytanie:

- Gdzieś tak latał, cały zabłocony?

Po radość dnia powszedniego? Po szczęście przyszłości? - Karol był dobrze wychowany i wiedział o tym, że patosu nie należy stosować do siebie. Pozatem, że patos dawno wyszedł z mody i bywa raczej przedmiotem drwin. A modny jest sceptycyzm, w granicach zakreślonych przez środowisko.

Nie odpowiedział więc nic. Wstrząsnął tylko mokrą od deszczu czupryną. Wtedy, bodaj po raz pierwszy przyjrzała mu się - z niedostrzegalnym prawie ruchem warg, który nie stanowił jeszcze uśmiechu - druga, starsza o wiele od Ewusi, pokojówka: ciemna i postawna, ładna i niezalotna. Nie była stąd; rodzice jej pochodzili z głębi Białorusi. Miała niezwyczajne w okolicy imię: Audocja. Stąd nazywano ją w zdrobnieniu: Audola.

 

III

 

Wlókł się czas i wlokła się wojna. Leniwie zakwitał sad; wyłaziły z ziemi narcyzy, tulipany, irysy, wokół których jak dawniej chodził ogrodnik: deszcze przechodziły tak samo chyba częste, jedynie czepiał się ich teraz grzmot burz.

Zaraz za skrajem, w głąb lasu, na pagórkowatym wyrębie, po którym poszły gęste krzewy, spodem zryte norami borsuków, zagnieździła się masa słowików. Ludzie na ogół nieskłonni do przesady, którzy bynajmniej nie twierdzili, ani że "tak dżystego lata...", ani że "takiej wojny najstarsi nie pamiętają"... (Stelmach dworski upierał się, że jakoby słyszał, iż wojna napoleońska była większa) teraz raptem przyznawali, że i najstarsi ludzie w okolicy takiej masy słowików nie pamiętali nigdy. Ewunia (ta przesadzała zawsze) twierdziła, że "szyby drżą od śpiewu". Istotnie, wyjść czasem w gwiezdną noc, w taką z dalekim pobłyskiwaniem tylko na horyzoncie, pachnącą bzem i już po trochu jaśminem, zasłuchać się było można a nie nadziwić potędze tej masy współzawodniczących solistów, których głosy biegły po śpiącym, płaskim kraju.

Podeszło Lato. Słowiki zaczęły milknąć; poprzez otwarte okna ciągnęło zawsze trochę aptecznym zapachem rozkwitłych lip i brzękiem pszczół. Ale chmury szły ciągle, tyle że raz wyżej raz niżej. Wypogadzało się naprawdę przeważnie w nocy. A wtedy nad domem rozwierała się przepastna pustynia nieba, czasem z rzuconym sierpem księżyca, czasem z pełną jak dynia jego twarzą, i nic nie zapowiadało końca.

Jakoś pod jesień już, zajechał z dalekiej drogi czwórką koni książę Rozyna z szesnastoletnią wnuczką, Zosią. Był bliskim krewnym Krotowskich, a należał do tych nielicznych, którzy nie wyjechali do Rosji. Teraz, wskutek zarezerwowania kolei na wyłączne potrzeby wojska, ludność cywilna mogła z nich korzystać jedynie na podstawie wyjątkowo uzyskanych przepustek. Zosia, która była sierotą i wychowywała się u dziadków (choć miała dom w Wilnie, którym zarządzała zaufana jej matki, pani Stasia) miała się udać do szkoły żeńskiej prowadzonej przez ss. Nazaretanki w Wilnie. Dziadek nie chciał jednak narażać jej na podróż w przepełnionym "żołdakami" pociągu. Postanowił odwieźć ją osobiście końmi, zatrzymując się po drodze u krewnych i znajomych. Była szczupła i zgrabna; miała wyraźnie zarysowane kości policzkowe, trochę skośne śmiejące się oczy nieokreślonego koloru; nosiła warkocz związany wstążką, potrafiła dyskretnie dygać, i zresztą znać było po niej nieskazitelne wychowanie, tak cenione przez wszystkie stare ciotki.

Przedpokój napełnił się głosami powitania. Książę Rozyna, który Karola widział przed laty małym dzieckiem, przyjrzał mu się jowialnie, ale uważnie i postawił obok niego rówieśniczkę Zosię:

- To  będzie dobra para - zawyrokował. - Ich trzeba połączyć.

- Zobaczymy co w tym kierunku da się zrobić - odpowiedziała z lekkim sarkazmem ciocia Wikcia. - Rozbierajcie się. Ewusia! Audola!

Zosia tylko się trochę wyprostowała, zezem przemknęła po twarzy Karola, który dlaczegoś poczerwieniał, i uśmiechnęła się kanciasto z odcieniem tej pobłażliwości, jaką niekiedy dzieci okazują nieco zdzieciniałym starcom.

Audoli, rozwijającej Zosię z szala, którym była owinięta pod futerkiem, drgnęły wargi w kącikach ust, co jeszcze nie stanowiło uśmiechu. Stary książę, przekraczając próg do pokojów, przebiegł po niej wzrokiem:

- Cóż to za Giocondę macie u siebie w domu? - powiedział do cioci Wikci.

- Ach, już tam, Gioconda zaraz - machnęła ręką.

Po południu przyjechał Ruczetta. Była też ciotka Waryńska. Koncert, kolacja, gra w karty. Wieczór się przedłużał.

Karol znał Zosię może nawet lepiej od innych kuzynek, gdyż stykał się z nią często dawniej. Ale, że dziewczynki prędzej dorastają, i trzymała się ona raczej ze starszymi od niego, za taką ją też przywykł uważać.

- Ty nie boisz się śmierci? - Zapytała go, gdy wałęsając się po pokojach przeszli do bibliotecznego.

- Nic ani nic. A ty?

- Ja czasem chciałabym umrzeć, a czasem nie. Co ty robisz całymi dniami?

- Jeżdżę konno... Czytam. Ty lubisz jechać końmi tak długo, jak teraz?

- Lubię. Choć nie zawsze. - Usiadła na kanapie, podciągając nogi w czarnych pończochach. - Ja mam pewną ideję, ale nie mogę jej rozwiązać.

- Jaką ideję?

- Ach, ty na pewno też nie rozwiążesz. To jest rzecz skomplikowana. Nie mogę zresztą powiedzieć. Nikomu nie mogę powiedzieć.

Cicho stąpając, weszła Audola, uklękła przed piecem kaflowym i zaczęła go rozpalać.

- Na dworze robi się bardzo zimno - powiedziała tonem wyjaśnienia.

Siedzieli obok siebie na kanapie w ciemnym pokoju i patrzyli w rozdmuchiwany przez Audolę ogień.

Z powodu złej pogody i spóźnionej pory zaproponowano Ruczetcie, żeby przenocował. A wobec przyjazdu gości, ulokowano go w pokoju Karola. Karol przyjaźnił się z nim od pewnego czasu, i mimo znacznej różnicy wieku byli teraz ze sobą "na ty". Przed rozebraniem się Ruczetta chodził jeszcze jakiś czas po pokoju, zapalał papierosa. Powoli ściągał z pleców marynarkę. Z okazji przyjazdu starego Rozyny rozmowa zeszła na starych ludzi. Karol opowiedział o "przestrogach życiowych" dziadka Mamerta. Ruczetta przystanął przed oknem i wpatrywał się w szybę, jakby chciał przeniknąć leżące za nią mroki.

- Jednej rzeczy - powiedział, odrywając się nagle od okna - nie należy słuchać w życiu. To tak zwanych "rad życiowych". Żeby nawet pochodziły od najstarszych pierdołów. Absolutne zero. Po pierwsze każdy człowiek skrojony jest na własny fason, a nie na modłę innego. Co jednemu wychodzi na dobre, drugiemu na złe. Po drugie ludzie, zwłaszcza starzy, znają życie z przeszłości, nigdy z przyszłości.

- Dobrze, ale dlaczego ty mówisz tak autorytatywnie?

- Ja tobie coś powiem pod sekretem. Wcale nie jestem takim, za jakiego się podaję. Nawet nie wiem czasami po co to robię. Nam się źle powodziło. Ojciec zabrał mnie z gimnazjum w Szawlach, oddał do sklepu w Mitawie. Byłem niby subiektem, a prawnie posługaczem... Później byłem ekspedientem w pewnym Domu Towarowym w Rydze. Później uciekłem i zaciągnąłem się na statek żaglowy. Pływałem do Londynu. Nie, kariery kapitana nie zrobiłem. Później poprawiło się trochę u nas. Pojechałem do Petersburga, do konserwatorium. Oho, Petersburg. Oho, życie. Na nic wszelkie rady, powiadam ci.

- To twoja rada?

- Moja.

- Dobranoc.

Układając się do łóżka, i gasząc papierosa o podstawkę lichtarza, Ruczetta jeszcze zapytał:

- A tobie która się więcej podoba? Ta smarkatka Ewusia, czy ta czarna, uroczysta Audela? Co?

Karol zasypiając, pomyślał: "O Zosię nawet nie spytał?" I nic nie odpowiedział, udając, że zasnął.

Minęła jesień, tnąca oczy wyrazistością horyzontów. Na poszarzałą trawę, na zrudziałe rżyska, na tężejące nocami wyboje dróg, zaczął padać drobny śnieżek.

Dom w Dorszanach nie był stary. Zbudowany na miejsce spalonego w r. 1882, miał w sobie łączyć nowoczesność z tradycyjną obszernością. W rezultacie wypadł nieco "z miejska". Ale pokój biblioteczny, z uratowanym całkowicie z pożaru księgozbiorem, zachował piętno lat dawno minionych. Stały tam, oprawione w skóry, płótna i tektury, miliony słów wypowiedziane jeszcze w XVIII i w ciągu całego XIX wieku. "Nowości" należały już do czasów, które zrodziły toczącą się wielką wojnę.

I ta wojna przeszkadzała w czytaniu. Nie było nafty, karbit śmierdział, a świece kosztowały drogo. Szkoda, wielka szkoda. Nie każdemu wchodzącemu w świat danem jest rękę tylko wyciągnąć, by zapoznać się z wielką teorią życia. Bo jeżeli chodzi o praktykę, cóż można było z tej perspektywy rozpoznać?

Młoda jeszcze praczka, Aniela, znana z rozpustnego życia, gdy ją czasem Audola upominała, dobierając ważkie argumenty, odpowiadała wzruszając ramion...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin