Andre Norton - Inne 13 - Twierdza na moczarach.rtf

(382 KB) Pobierz
Twierdza na moczarach

Andre Norton

 

 

 

Twierdza na moczarach

 

Przekład Jarosław Kolarski

Tytuł oryginału Quag Keep


Autorka chciałaby podziękować panu E. Gary’emu Gygaxowi z TSR za nieocenioną wręcz pomoc. Jest on doświadczonym graczem i twórcą systemu Dungeons and Dragons, w którego realiach osadzona jest niniejsza powieść. Podziękowania należą się także panu Donaldowi Wollheimowi, autorytetowi i kolekcjonerowi figurek wojskowych, którego pomoc była niezastąpiona.


1. Greyhawk

 

Eckstern zdjął wieczko z pudełka delikatnie i z taką rewerencją, jakby wewnątrz były co najmniej klejnoty koronne dawno zapomnianego królestwa. Osiągnął zamierzony efekt — pozostali gracze nie spuszczali zeń wzroku, a ponieważ został wybrany na Mistrza Gry w tej przygodzie, sprawiało mu to tym większą satysfakcję. Wyjął z pudełka niewielki kłębek waty, rozwinął go i postawił na stole metalową figurkę wysoką na sześćdziesiąt pięć milimetrów, znacznie większą niż zwyczajowo używane do gry. Nie był to co prawda klejnot koronny, ale jednak swoistego rodzaju skarb i to bez dwóch zdań. Była to doskonała, barwna figurka przedstawiająca wojownika zamarłego za wysuniętą tarczą z wzniesionym do ciosu mieczem. Na tarczy widniał heraldyczny symbol, a całość sprawiała wrażenie prawdziwej postaci zbrojnego.

Martin widział wiele doskonałych figurek (grając w role playing i war games, trudno zresztą było ich nie zauważyć), ale tak świetnej jeszcze nie spotkał.

 Gdzieś… gdzieś to znalazł? — Harry Conden zaciął się z wrażenia bardziej niż zwykle.

 Ładny, nie? — uśmiechnął się Eckstern zadowolony z efektu. — Nowa firma „OK Products” wchodzi na rynek. Przysłali mi ją za śmieszne pieniądze wraz z listem twierdzącym, iż chcą, by ich wyroby przetestowali znani gracze. Po naszej wygranej na dwóch ostatnich konwentach chyba jesteśmy na szczycie ich listy…

Martin nie słuchał dalszych wyjaśnień — ręka sama wyciągnęła się ku figurce. Opuszkami palców dotknął tarczy, by przekonać się, że to nie jest złudzenie. Nie było: figurka była jak najbardziej materialna. Dotknięcie uświadomiło mu wyraziście to, co kołatało mu w głowie, odkąd ujrzał miniaturkę — musi ją mieć. Nigdy dotąd nie odczuwał takiej potrzeby, mimo iż producenci prześcigali się w pomysłowości i wykonywaniu coraz to nowych postaci, które mogły brać udział w grach: od potworów, przez rycerzy, kapłanów, na krasnoludkach kończąc. Dotąd żadna nie wzbudziła w nim tylu i takich emocji.

Eckstern odwijał kolejne postacie, mówiąc przy tym bez przerwy, lecz uwaga Martina w całości skupiona była na tej pierwszej. Delikatnie i z uczuciem ujął wojownika.

 

Dziwna mieszanina zapachów walczyła o lepsze — miłe aromaty i stare smrody. Salę oświetlały jedynie kosze pełne ognistych os; na szczęście jeden wisiał tak blisko, że mógł dostrzec wszystkie stare zacieki na blacie stołu, przy którym siedział z okutym metalem rogiem w prawej dłoni. Odstawił naczynie i przyjrzał się uważnie obu pięściom. Czegoś nie pamiętał.

Naturalnie, był w oberży Harvel’s Axe, spelunce wątpliwej reputacji, leżącej na granicy Dzielnicy Złodziei w mieście Greyhawk. To nie ulegało wątpliwości, ale coś… coś ważnego, nie mógł sobie przypomnieć. Myśl przeminęła tak szybko, że nie mógł na niej skupić uwagi…

Nazywał się Milo Jagon, doświadczony wojownik biegle władający mieczem, obecnie bez zajęcia. To też nie ulegało wątpliwości. Dłonie wystające z rękawów delikatnej, ciemno szmelcowanej kolczugi były opalone i niewątpliwie jego własne, choć nie sądził, że są aż tak opalone. Na każdym kciuku miał szeroki pierścień — na prawym z owalnym, zielonym kamieniem poznaczonym czerwonymi żyłkami i plamkami, na lewym z takimż owalnym szarym kryształem. Kryształ był jednak matowy, jakby pochłaniał światło, zamiast je odbijać.

Na prawym przegubie było jeszcze coś (znów ten trudny do rozpoznania błysk w pamięci); pod rękawem połyskiwała świeżą barwą miedzi szeroka bransoleta: dwie szerokie obręcze, pomiędzy którymi osadzono cztery różne kości: trójścienną, czworościenną, ośmiościenną i sześciościenną. Każda zamocowana była w ledwie widocznym gnieździe i zamiast oczek miała mikroskopijne klejnoty. Zadziwiająca dokładność jak na wyrób z miedzi. Dotknął bransolety — metal był ciepły. Nie ulegało wątpliwości, że była ważna, ale dlaczego…?

Zmarszczył brwi, usiłując to sobie przypomnieć, ale bezskutecznie. W dodatku nie pamiętał też, jak tu trafił. Nadto był pewien, że ktoś go obserwuje, a mimo wprawy nie potrafił dostrzec natręta. Najbliższy stół zajmował także tylko jeden klient i to, sądząc po rozmiarach barów i karku, nie byle jaki. Wysłużona, acz nie uszkodzona kolczuga wskazywała na doświadczonego wojownika, a leżący na ławie obok płaszcz podbity był skórą z dzika. Podobnie jak Milo obcy był w hełmie, zdobionym podobizną szarżującego dzika. I podobnie jak Milo wpatrywał się we własne leżące na blacie stołu dłonie, pomiędzy którymi przykucnął turkusowy niby–smok, od czasu do czasu poruszający skrzydłami i wysuwający ostro zakończony języczek, by zbadać otoczenie. Tak, doświadczenie uczyło, że w kimś takim zdecydowanie lepiej mieć sprzymierzeńca niż wroga…

Siedzący poruszył się nagle i uwagę Milo przykuł rozbłysk światła na jego prawym nadgarstku — obcy nosił dokładnie taką samą bransoletę jak on, przynajmniej tak się zdawało z tej odległości. Hełm, płaszcz… niespodziewanie ujawniły się wspomnienia i wiedza: ten, którego obserwował, był berserkerem i to z rodzaju were — w razie potrzeby mógł zmienić się w dzika. Tacy jak on zawsze byli z natury gwałtowni i groźni, nic więc dziwnego, że inni klienci oberży woleli się trzymać z dala i obsiedli stoły położone w przeciwległym końcu sali. Nic też dziwnego, że berserker miał jako maskotkę czy współtowarzysza niby–smoka. Podobnie jak elfy mógł się bez problemów porozumiewać ze zwierzętami.

Milo uważnie rozejrzał się po sali, dokładnie przypatrując się pozostałym gościom karczmy. Było wśród nich kilku złodziei, paru obcokrajowców — zbyt pewnych siebie lub zbyt głupich, by obawiać się, co ich może spotkać w takim przybytku jak ten — i otulony w płaszcz z kapturem druid, pałaszujący polewkę, aż mu się uszy trzęsły, a łyżka migała. Żaden nie nosił takiej bransolety (albo też nie można było się przyjrzeć ich nadgarstkom). Zarazem wrażenie Milo, że jest obserwowany, stawało się coraz intensywniejsze i coraz mniej przyjemne.

Wolno opuścił dłoń na rękojeść miecza i dopiero wówczas zauważył opartą o stół tarczę, która, choć pogięta, ozdobiona była wcale zręcznie wymalowanym herbem, dziwnie mu skądś znajomym…

Zmarszczył czoło i uśmiechnął się posępnie — pewnie, że znajomym: to przecież była jego własna tarcza.

Na szczęście odruchowo siadł przy stole pod ścianą i plecami do niej — w razie potrzeby wystarczy przewrócić kopniakiem stół, a stworzy on barierę wystarczającą do powstrzymania impetu pierwszego ataku. Zaraz, a gdzie tu są drzwi!? Były, nawet dwoje: jedne prowadziły do wewnętrznej części karczmy, drugie przesłaniała ciężka, skórzana zasłona i w dodatku znajdowały się po przeciwnej stronie sali. By dostać się do nich, musiałby minąć grupę pięciu siedzących blisko siebie i co chwila coś szepczących mężczyzn, których od dłuższej chwili ukradkiem obserwował. Zdawali się nie zwracać na niego żadnej uwagi, ale Milo Jagon nie dożył swoich lat dzięki zaufaniu do bliźnich. Raczej przeciwnie…

Odwieczna wojna między Prawem i Chaosem wybuchała okresowo, także w mieście zwanym „wolnym”, ponieważ nie należało ono do niczyich posiadłości. Z tego też powodu było miejscem doskonałym do rekrutowania najemników lub rozpoczynania różnorakich prywatnych przedsięwzięć, jak wyprawa po starożytny skarb albo zapomnianą wiedzę. Z jednej z nich Milo właśnie wrócił (prawdopodobnie tak samo siedzący obok berserker). Tyle że w Greyhawk ochotników szukali nie tylko opowiadający się po stronie Prawa. Robili to także zwolennicy Chaosu oraz neutralni, przyłączający się do którejś ze stron, w zależności od zapłaty. Milo wolał nie mieć ich za towarzyszy, gdyż nierzadko zmieniali sprzymierzeńców zwabieni lepszą zapłatą.

Jako wojownik Milo związany był z Prawem przysięgą. Berserkerzy mieli jednak możliwość .wyboru. Przeważnie także opowiadali się za Prawem, ale ta karczma cuchnęła Chaosem i to było najbardziej niepokojące (naturalnie nie licząc drobiazgu: jak się tu znalazł?). Czyżby ktoś rzucił na niego czar? Nie była to miła perspektywa — jedynie adepci wyższego rzędu mogli tego dokonać. A adept posiadający taką wiedzę nie był już w pełni człowiekiem… Wiedział jedynie, że na kogoś lub na coś czeka i na wszelki wypadek sprawdził, czy miecz gładko wychodzi z pochwy. Drugą rękę trzymał w pobliżu blatu, by w razie potrzeby użyć go jako osłony. Dzięki temu też dostrzegł nagły ruch w bransolecie — kości wirowały. Coś w pamięci, do której nie mógł dotrzeć, ostrzegło go, że to oznacza niebezpieczeństwo.

Podejrzane towarzystwo w kącie pozostało na miejscu, za to berserker wstał. Niby–smok wylądował mu na ramieniu, dotykając języczkiem osłony hełmu. Mężczyzna wziął płaszcz, lecz zamiast skierować się ku drzwiom, zrobił dwa długie kroki i stanął przy stole Milo. Przypatrując mu się uważnie oczyma, w których jarzyły się czerwone ogniki niczym u szarżującego dzika, wysunął ozdobioną bransoletą z wirującymi kośćmi prawicę i przedstawił się niskim, przypominającym warkot głosem:

 Jestem Naile Fangtooth. — Ruch warg odsłonił dwa zęby w dolnej szczęce, przypominające szable odyńca.

Milo wiedział, że musi odpowiedzieć, bo inaczej wyczuwane niebezpieczeństwo stanie się jeszcze groźniejsze; ale to nie stojący przed nim był źródłem tego niebezpieczeństwa.

 Milo Jagon. Siądź, wojowniku — odparł, odsuwając tarczę, by zrobić miejsce obok siebie.

 Nie wiem dlaczego, ale muszę do ciebie dołączyć. — Spróbował bezskutecznie zdjąć bransoletę. — Takie zachowanie nakazuje mi ta rzecz, z jakichś sobie tylko znanych powodów.

 Ktoś musiał rzucić na nas czar. — Milo odpłacił szczerością za szczerość.

Bersekerzy rzadko sprzymierzali się z innymi, za to ich braterstwo broni trwało aż do śmierci, a czasem i dłużej, bo ten, który przeżył, miał tylko jeden cel w życiu: zemstę za zabitego kompana.

 Czary — parsknął Naile — zawsze śmierdzą… czuję czasami smród, a Afreeta już go tu wyczuła. I nie jest to smród Chaosu.

Afreeta czyli niby–smok poruszyła się, słysząc swoje imię, ale nie opuściła ramienia towarzysza, który ani na moment nie przestał nieznacznie rozglądać się po karczmie. Podobnie jak Milo główną uwagę poświęcił szepczącej kompanii.

Druid wyskrobał miskę, oblizał łyżkę i czknął z zadowoleniem. Siedzący opodal niego dwaj zbrojni ze znakami kupieckiej eskorty na ramionach nadal spokojnie i miarowo pili, jakby nade wszystko chcieli sprawdzić, który pierwszy zwali się na wysypaną trocinami i zaśmieconą posadzkę.

 Żaden z nich nie ma tego. — Milo wskazał na bransoletę. Kości znieruchomiały, a gdy spróbował obrócić jedną z nich paznokciem, omal go nie złamał, zaś kostka ani drgnęła.

 Nie — przyznał Naile, starając się mówić cicho, co przychodziło mu z widocznym wysiłkiem. — Coś mi nie daje spokoju… Coś powinienem wiedzieć i nie wiem… A ty?

Spojrzał oskarżycielsko na siedzącego, jakby był przekonany, że on zna sekret kryjący się za tym dziwnym spotkaniem i specjalnie nie chce go zdradzić.

 Ze mną jest tak samo. Czuję, że powinienem coś pamiętać, a za nic w świecie nie mogę sobie tego przypomnieć.

 Jestem Naile Fangtooth — zabrzmiało to, jakby mówiący sam siebie upewnił, kim jest. — Byłem z Brethern, gdy zdobyli Zwierciadło Loice i Sztandar Króla Everona. Wtedy padalce zabiły mego kamrata Engula Widehanda i wtedy uwolniłem Afreetę, która się do mnie przyłączyła. Pamiętam to doskonale, ale resztę…

Zadziwiająco delikatnie pogładził niby–smoka pomiędzy bezustannie drgającymi skrzydłami.

 Zwierciadło Loice… — Milo przycisnął pięści do skroni: znał te słowa… tylko skąd?

 To była piękna walka — w głosie Naile’a zabrzmiała duma. — Orki, nawet Upiór Loice byli przeciwko nam, ale mieliśmy za sobą tej nocy szczęście rzutu. Szczęście rzutu…!

Przerwał, wpatrując się w bransoletę.

 Rzutu…! To znaczy, że…! — Rąbnął pięścią w stół, aż deski jęknęły. — Jakiego rzutu?

 Pojęcia nie mam! — przyznał Milo, zastanawiając się, czy tamten przypadkiem nie próbuje wprawić się w bitewny szał, dzięki któremu berserkerzy byli tak groźni w walce i odporni na niektóre czary.

Ponownie spróbował poruszyć kości, ale wciąż bez rezultatu. Najdziwniejsze było to, że znał je, wiedział, że do czegoś służą, tylko nie miał pojęcia do czego. Czuł się jak ktoś, kto ma odczytać napis w nieznanym mu języku i wie, że od treści tego napisu zależy jego życie.

 Obracały się, zanim ty podszedłeś — powiedział wolno. — To kości do gry, ale nie do normalnej tylko jakiejś takiej… innej…

 Prawda. I nie raz nimi rzucałem, ale po co, tego nie wiem. Myślę, że ktoś chce sobie z nami zagrać, a jeśli tak, to chcę spotkać tego, który używa ludzi jak rzeczy: ręczę ci, że dla niego nie będzie to miłe spotkanie!

 Jeżeli ktoś rzucił na nas czar… — Milo nie miał zamiaru dopuścić, by tamtego ogarnęła furia, bardzo użyteczna podczas bitwy, ale niedorzeczna tu i teraz, zwłaszcza że nie znali przeciwnika.

 To prędzej czy później powinniśmy spotkać tego, kto go na nas rzucił. — Naile najwidoczniej umiał kontrolować bitewny obłęd i wywołaną nim przemianę. — Chyba zresztą na to czekamy.

Druid wstał, rzucił na stół monetę i wziął spod ławy torbę zdobioną runami. Milo zauważył, że zamiast miejskich sandałów miał na nogach znoszone, ale jeszcze dobre skórzane buty. Nie rozglądając się, ruszył ku drzwiom, co obu wojownikom znacznie poprawiło humory — druidzi skłaniali się ku Chaosowi i choć ten był niskiej rangi, lepiej było nie znajdować się w jego pobliżu.

 Kurhan uroków! — Naile wyglądał jakby miał ochotę splunąć za odchodzącym.

 Ale nie tego, który nas trzyma.

 Prawda. Słuchaj no, czy przypadkiem nie masz gęsiej skórki albo włosy nie stają ci dęba? Cokolwiek nas trzyma, zbliża się, a przecież nie sposób walczyć z czymś, czego się nie widzi ani nie słyszy… Nie wiadomo, czy w ogóle jest żywe… — wyznanie było zaskakujące, gdyż berserkerzy uchodzili za doskonałe maszyny do zabijania, łatwo wpadające w szał, ale nieskłonne do wytężania umysłów. Łatwo zapomnieć, że mieli własne moce i kierowali się rozumem, a nie instynktem, nawet gdy przyjmowali zwierzęcą postać. Poza tym Fangtooth miał rację: to, na co czekali, było już bardzo blisko.

Pięciu szepczących wstało i kolejno wyszło. Wyglądało to tak, jakby ktoś lub coś oczyszczało miejsce starcia, a Milo nadal nie mógł wyczuć żadnych oznak zbliżania się Chaosu. Afreeta zagwizdała coś, ale również nie wyglądała na zaniepokojoną. Milo spojrzał na bransoletę — dwie z kostek zaczynały powoli się obracać.

 Teraz!

Naile błyskawicznie się zerwał, dzierżąc w lewej dłoni topór, który Milo, mimo wprawy w posługiwaniu się różnoraką bronią, ledwie by uniósł. Byli sami, bo nawet służba zniknęła, jakby wiedząc, że lepiej znaleźć się jak najdalej od długiej i pustej sali. Milo wstał, nie spuszczając wzroku z kostek, które zamarły właśnie w tej chwili, gdy ktoś odsunął skórzaną zasłonę, wpuszczając do środka jesienny chłód. W drzwiach stał mężczyzna tak starannie spowity w ciemny płaszcz, że przy swej szczupłej posturze przypominał cień oderwany od najbliższej ściany.


2. Pragnienia magów

 

Gość wszedł i skierował się prosto do ich stołu. Blada cera i szczelnie zapięty płaszcz wskazywały, iż nieczęsto przebywa na świeżym powietrzu. Rysy miał ludzkie, ale kształt nosa, warg i nieruchome mięśnie twarzy sprawiały niesamowite wrażenie. Oczy miał do połowy przymknięte — otworzył je szeroko dopiero, stając przy stole; wtedy Milo upewnił się, iż ma do czynienia z adeptem: na wpół człowiekiem, na wpół nie wiadomo czym. Oczy przybysza płonęły bowiem głęboką, przytłumioną czerwienią węgli w dogasającym ognisku.

Nie licząc oczu, jedyną barwną rzeczą w całej postaci była znajdująca się na ramieniu naszywka o tak skomplikowanym wzorze z wplecionymi weń magicznymi runami, iż nie sposób było odczytać jej znaczenia.

 Jesteście wezwani… — Głos był niski i monotonny, jakby powtarzał wyuczoną formułkę, nie przejawiając absolutnie żadnych uczuć.

 Przez kogo i po co? — warknął Naile, czerwieniejąc ze złości. — Nie nająłem się u nikogo…

 Ja też nie — przerwał mu Milo, czując, iż oczekiwanie przekształciło się w nakaz, nad którym nie był w stanie zapanować. — Ale zdaje mi się, że właśnie na to czekaliśmy.

Przez moment wydawało się, że berserker nie zgodzi się z nim, lecz wnet bez słowa zarzucił na ramiona płaszcz i spiął go pod szyją klamrą w kształcie łba dzika.

 Więc chodźmy — warknął głucho. — I skończmy te zabawy z urokami.

Niby–smok zaćwierkał coś i wymownie pokazał nowo przybyłemu języczek, dając wyraźnie do zrozumienia, co o nim sądzi. Milo poczuł mrowienie w nadgarstku, zwiastujące, że kości ponownie się obracają. Gdyby tylko mógł sobie przypomnieć, co to znaczy… Pozostało mu jedynie wpatrywać się bezsilnie w wirujące kształty.

 

Gdy znaleźli się na zewnątrz, otoczył ich mrok. Górna część miasta była nieźle oświetlona pochodniami, tu jednak rzadko się one pojawiały. Okoliczni uważali mrok i cień za sprzymierzeńców i doskonałą osłonę, toteż pochodnie znikały tak błyskawicznie, iż dawno temu straże przestały je umieszczać w uchwytach ściennych. Mimo to Milo miał nieodparte wrażenie, że śledzą ich czujne, choć niewidzialne oczy, gdy w ślad za przewodnikiem pogrążyli się w labiryncie wąskich uliczek, wiodących między starannie zabarykadowanymi na noc i z zasady ciemnymi domostwami.

Zanim dotarli do końca Dzielnicy Złodziei, z bramy wysunęła się otulona płaszczem postać i dołączyła do pochodu. Milo ścisnął rękojeść miecza, gdy w blasku księżyca dostrzegł, że to elf, a elfy i Chaos wyjątkowo nie zgadzały się z sobą. Sądząc z zielono–brązowego stroju, był to w dodatku Ranger, a takiego zawsze dobrze mieć koło siebie. Jego uzbrojenie stanowił kołczan pełen strzał, nie naciągnięty łuk, myśliwski kordelas i miecz, a co ważniejsze: na prawym nadgarstku połyskiwała znajoma bransoleta.

Przewodnik najmniejszym gestem nie zdradził, że zauważył powiększenie się grupy, a maszerował tak żywo, że Milo musiał dobrze wyciągać nogi, by za nim nadążyć. Elf także się nie odezwał i tylko Alfreeta pisnęła jakby na powitanie. Jeżeli elf jej odpowiedział, to w myślach, gdyż robił tyle hałasu co otaczające ich cienie. Elfy prócz wspólnej mowy i własnego języka, którego nie używają przy obcych, znają też sposoby porozumiewania się ze zwierzętami, tak głosem, jak i w myślach.

Weszli w szersze i mniej kręte ulice, mijając siedziby kupców oznaczone wiszącymi nad wejściami tarczami, na których wymalowano znaki takie same jak na wozach i tunikach zbrojnych. Gdy minęli siedzibę Blackmera z Urnst, reprezentującego Świętych Lordów z Faraz, znaleźli się w naprawdę szanowanej dzielnicy. Wąska alejka między dwoma murami doprowadziła ich do niezbyt imponującej wieży. Wyższych i szerszych budowli było w mieście więcej, a nie obrobiona powierzchnia ściany pożłobiona była znakami powtarzającymi się na drzwiach oraz — jak zauważył Milo — na płaszczu przewodnika, choć na nim wzór widoczny był jedynie w pewnym zestawieniu światła i cienia. Kamienie, z których zbudowano wieżę, nie były tutejsze, brązowoszare, lecz ciemnozielone z żółtymi, wijącymi się żyłkami, które skutecznie uniemożliwiały dokładniejsze przyjrzenie się reliefom.

Przewodnik dotknął dłonią drzwi, które otworzyły się bez najmniejszego choćby szczęku zamka czy stukotu antaby, jakby gospodarz w ogóle nie używał takich środków ostrożności. Z wnętrza wypłynęło ciepłe i jasne światło, jakiego Milo dotąd nie widział, a gdy weszli do wnętrza, przekonał się, że same ściany wydzielają żółtawy blask, w którym twarze wyglądają nieco upiornie niczym u widm służących Chaosowi. Nie podobało mu się to miejsce, lecz czar był zbyt silny — zmuszał mięśnie do dalszego marszu pomimo protestów umysłu.

Wąskim korytarzem doszli do krętych schodów, na które przewodnik w milczeniu zaczął się wspinać. Kątem oka Milo dostrzegł, jak kropelka potu spływa z nosa Naile’a na zarośnięty podbródek. Jego własne dłonie zwilgotniały nagle, toteż czym prędzej wytarł je w połę płaszcza.

Minęli dwa piętra i dopiero na trzecim przewodnik skierował się ku drzwiom. Znaleźli się w dużej sali ze sporym paleniskiem pośrodku. Płonął na nim ogień, a dym wydostawał się przez otwór w dachu, ale i tak w pomieszczeniu było nieznośnie gorąco. W sali stało sporo stołów, a na nich piętrzyły się księgi i zwoje pergaminów w metalowych pojemnikach pokrytych patyną. Niektóre woluminy były tak zniszczone, że z drewnianych, obciąganych skórą okładek pozostały jedynie metalowe klamry. Połowę posadzki zajmował pentagram opatrzony runicznymi napisami, a oświetlenie, dzięki płonącemu ognisku, było mniej upiorne. Pośrodku stał gruby mężczyzna średniego wzrostu i z zadowoleniem grzał się przy ogniu pomimo panującego upału. Był kompletnie łysy i nieco przygarbiony. Jego łysinę pokrywał wytatuowany czy też wymalowany ten sam wzór, jaki ozdabiał zewnętrzne ściany wieży i płaszcz przewodnika. Szarą tunikę przewiązywał żółtym sznurem i nie nosił żadnych ozdób. Nie sposób było odgadnąć jego wieku, jako że adepci potrafili kontrolować wpływ czasu na własne ciała. Jednak nie ulegało wątpliwości, że po raz pierwszy Milo przestał się czuć bacznie obserwowany, chociaż gospodarz oglądał ich krytycznie niczym niewolników na targu. Raptem dym z ogniska zaleciał go prosto w nos, toteż rozkaszlał się i przestał się gapić.

 Naile Fangtooth, Milo Jagon i Ingrge — oznajmił, gdy się uspokoił, i skinął im dłonią.

Brzmiało to, jakby przypominał ich sobie, a nie witał nowo przybyłych, zaś na jego znak z przeciwległego krańca sali wystąpiły cztery postacie i podeszły do ogniska.

 Ja jestem Hystaspes, a dlaczego Wielkie Moce uznały za stosowne wciągnąć mnie w to spotkanie… — przerwał, skrzywił się z niesmakiem i dodał: — Jak się ma do czynienia z Mocami, to jest to zawsze dwustronny interes, za który w końcu się płaci. Poznajcie swych towarzyszy! Batlemaid: Amazonka Yevele, Deav Dyne wierzący w bogów stworzonych przez ludzi, bard Wymarc i naturalnie Gulth.

Dziewczyna zsunęła z czoła hełm, odsłaniając kosmyk kasztanowych włosów. Jej twarz i postawa pozostały nieruchome, podobnie jak szaro odzianego kapłana trzeciego stopnia Landrona — od Wewnętrznego–Światła. Rudy bard z harfą w podróżnej torbie na plecach uśmiechnął się lekko, jakby całe przedsięwzięcie bawiło go i jako uczestnika, i jako widza. Ostatnim był Jaszczur — przedstawiciel inteligentnych gadów. Wszyscy nosili identyczne, miedziane bransolety zdobione kośćmi do gry.

 Co tu robi ten padalec? — burknął Naile. — Zmiataj stąd jaszczurko albo zrobię buty z twojej skóry.

Gulth nie odezwał się, choć znał wspólną mowę, za to bez zmrużenia powiek zmierzył uważnie berserkera, tak jakby brał miarę na jego trumnę. Jego rasa uznawana była za neutralną w konflikcie Prawa i Chaosu, co naturalnie nie zwiększało do niej ludzkiego zaufania: neutralni zawsze mogli zmienić się we wrogów czy zdrajców, zwłaszcza że motywy kierujące ich postępowaniem rzadko były dla ludzi zrozumiałe. Gulth dorównywał wzrostem berserkerowi i poza obosiecznym kościanym mieczem, którego ostrza zdobione były zębami jakiegoś potwora, miał naturalną broń, to znaczy kły i pazury, które czyniły zeń wyjątkowo groźnego przeciwnika.

Gospodarz odwrócił się twarzą do paleniska, wyciągnął dłoń i wypowiedział zaklęcie w języku, od którego aż zazgrzytało pozostałym w uszach. Ze środka ogniska wypłynął słup białego dymu, przesunął się na podobieństwo węża wokół ognia, rozdzielił i — nim ktoś choćby drgnął — objął jednym ramieniem Milona, Naile’a i elfa, a drugim pozostałą czwórkę.

Milo zakrztusił się dymem przesłaniającym pomieszczenie i pozostałych…

 

 Dobra, zagrasz tę postać. Teraz słuchajcie: naszym zadaniem jest…

Pokój… niewyraźny, jakby spowity mgłą… Kartki papieru… Był…był…

 Kim jesteś? — z siłą spiżowego dzwonu rozległo się we mgle.

Co za kretyńskie pytanie — był naturalnie sobą, Martinem Jeffersonem, a kim miałby być?

 Kim jesteś? — powtórzył natarczywie głos.

 Nazywam się Martin Jefferson.

 Co robisz?

Kolejne głupie pytanie. Zgodnie z sugestią Ecksterna grał nowymi figurkami tej, jak jej tam, firmy… „OK” zdaje się.

 Nie ma żadnej gry! — sprzeciwił się niespodziewanie głos. — Kim jesteś?

Zanim Martin zdążył otworzyć usta, zamierzając tym razem zadać kilka pytań zamiast udzielać głupawych odpowiedzi, opar zgęstniał, przesłaniając stół; usłyszał inny głos:

 Nelson Langley.

To faktycznie był Nels, ale on dziś nie przyszedł… Nie było go w mieście, a ostatni raz słyszeli się w sobotę…

 Co robisz?

 Gram w grę… — głos był dziwnie stłumiony.

 To nie jest żadna gra! — tajemniczy głos ponownie był stanowczy.

Martin spróbował się poruszyć, ale niczym w sennym koszmarze nie mógł drgnąć. A koszmar ciągnął się dalej.

 Kim jesteś?

 James Ritchie.

Nigdy o takim nie słyszał. Co tu się, do diabła, wyprawiało?! Martin stwierdził ze zdumieniem, że nawet nie może wykrztusić słowa i zaczął się bać: jeśli to był senny koszmar, to najwyższa pora się obudzić.

 Co robisz?

 Gram…

 Nie grasz! — chwila przerwy. — Kim jesteś?

 Susan Spencer… — i tak w kółko, tyle że padły jeszcze trzy nazwiska: Lloyd Collins, Bill Ford i Max Stein.

Dym zaczął rzednąć i Martin poczuł, że boli go głowa. Co za kretyński sen! Rozejrzał się i zdębiał — nie był to pokój, w którym mieli grać — był w wieży tego tam Hystaspesa. Był wojownikiem i nazywał się Milo Jagon… ale był też Martinem Jeffersonem… przez chwilę natłok wirujących pod czaszką myśli groził szaleństwem.

 Rozumiecie teraz? — spytał gospodarz, przyglądając im się po kolei. — Czar prawie doskonały, zupełnie jak Dziewięćdziesiąt Dziewięć Grzechów Salzaka Mordercy Duchów.

Mag też wydawał się niezbyt pewny siebie — jakby nienawidził i bał się tego, czego mógłby się dzięki nim dowiedzieć, a zarazem nie mógł się oprzeć okazji wykorzystania Mocy, jaka dzięki nim wpadła mu w ręce.

 Jestem… Susan. — Dziewczyna zrobiła niepewny krok. — Wiem, że jestem… ale także jestem Yevele. Jak to możliwe?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin