Dean R. Koontz - Zwiadowca Piekieł - Część II - Bestia o północy.doc

(212 KB) Pobierz
Część II

Część II
BESTIA O PÓŁNOCY

16

Zjeżdżając ruchomymi schodami w dół długiego rękawa wyładowczego „Poogai” do największego terminalu ojczystej planety masenów, Tesserax nagle powiedział:

- A niech to! - Zapomniałem ostrzec was przed Protektorem.

- Przed kim? - zdziwił się Jessie.

Tesserax klepnął się po swej pozbawionej owłosienia bulwiastej głowie.

- Niech to piorun strzeli i szlag trafi! - zawołał - zupełnie nie wiem jak mogłem o tym zapomnieć. To naprawdę dość wstrząsające przeżycie, jeśli się nie jest uprzedzonym,               a prawdę mówiąc, nawet wtedy gdy się jest. - Popatrzył z niepokojem na szybko zbliżające się drzwi wejściowe do terminala i dodał - W każdym razie proszę spróbować się nie niepokoić, kiedy zaatakuje państwa tymi wszystkimi kłami i pazurami.

- Kłami i pazurami? - powtórzyła pytająco Helena.

- Kłami i pazurami? - powtórzył jak drugie echo Jessie, chwytając Helenę za ramię             i zastanawiając się gorączkowo, czy nie powinni przypadkiem zrobić w tył zwrot i ruszyć pod prąd, w górę ruchomych schodów.

- Protektor? - warknął Brutus. - A cóż to za uzębiony skurwysyn.

- Protektor to jedna z naszych najbarwniejszych postaci mitycznych - odparł masen. ­Każdy port kosmiczny ma u siebie przynajmniej jednego z nich. Widzicie państwo, w samych początkach ery podróży kosmicznych...

Ale w tym momencie schody się skończyły i napierający tłum pozostałych pasażerów „Poogai” wepchnął ich w drzwi wejściowe terminalu. Zanim Tesserax zdążył cokolwiek dodać, znaleźli się w hali przylotów.

Hala przylotów była arcydziełem estetycznej inżynierii, miała pięćset stóp długości,       a jej boczne ściany przecinały rzędy olbrzymich okien, przypominających kształtem okna średniowiecznych katedr i bijących w górę od podłogi do samego sufitu na wysokość niemal całych stu stóp. Grube, przeźroczyste kolumny podtrzymywały opalizujące łuki, na których wspierało się kopułowe sklepienie. Wszystko to były elementy nie tylko czysto konstrukcyjne. Okna, podobnie jak okna katedr, zrobione były z tysięcy kawałków kolorowego szkła, zespolonych w abstrakcyjne wzory, które rzucały na białą podłogę feerię barwnych plam. Przeźroczyste kolumny i wiszące setkę stóp w górze białe, opalizujące łuki pokrywały płaskorzeźby setek i tysięcy małych postaci, zarówno masenów z krwi i kości jak   i mieszkańców maseńskich zaświatów; tworzyły jeden ogromny, panoramiczny relief, tak przedziwnie splątany i przesycony filtrowanym przez witraże światłem, że patrząc na niego zatykało dech w piersiach, odnosiło się bowiem wrażenie, iż kolumny poruszają się nieustannie, a wraz z nimi wyginają się i falują łuki sklepienia, jakby pod wpływem zmagań tysięcy maleńkich stworzeń...

- Co to jest ten „Protektor” - dopytywał się Jessie, któremu całe to piękno zaparło co prawda dech w piersiach, ale nie do tego stopnia, by zapomniał wzmiankę Tesseraxa o kłach   i szponach.

Niestety nim Tesserax zdążył otworzyć usta, jakieś ogromne monstrum                           o ciemnobrunatnych skrzydłach usadowione do tej pory na jednym z łuków sklepienia oderwało się od jego opalizującej bieli i runęło w dół jak kamień, prosto na nich, wydając przeraźliwie wysoki i przenikliwy dźwięk, do złudzenia przypominający odgłos nurkującego samolotu odrzutowego...

- Dobry Boże! - zawołał Jessie, zapomniawszy zupełnie, że Robot Pritchard niezbicie udowodnił, że Bóg wcale nie jest dobry. Cofnął się o krok w tłum pasażerów napierających na niego z tyłu.

- Proszę się nie obawiać - uspokajał ich Tesserax, - To rzeczywiście dość przerażający widok, ale to stworzenie nie wyrządzi wam żadnej krzywdy.

Potwór dorównywał wielkością słoniowi, lecz jego wygląd był znacznie bardziej przerażający. Skórę miał grubszą i twardszą niż najbardziej gruboskórne ze zwierząt, łeb przywodzący na myśl rozwścieczonego lwa, o wielkości sporego koła, a w nim paszczę... Właściwie cały łeb stanowił jedną paszczę, tak wielką, że jednym kłapnięciem potwornych szczęk mógł pożreć całą trójkę i jeszcze nie bardzo co miałoby mu nawchodzić między zęby wielkości płyt nagrobkowych. Oczy niby dwa stołowe półmiski płonęły ognistą czerwienią      i choć pozbawione były jakichkolwiek źrenic, zdawały się być wlepione prosto w Jessiego       i Helenę. Skrzydła bestii otwarły się z ogłuszającym łopotem, by przyhamować nieco tempo jej pikowania, lecz i tak tempo to było o wiele za szybkie, by rokowało nadzieję na jakąkolwiek ucieczkę. Na sekundę przed dopadnięciem swych ofiar potwór wyrzucił przed siebie nogi wielkości słupów telegraficznych zakończone szponami dłuższymi niż zęby wideł i grubszymi niż dorodne lodowe sople. I wtedy...

              ...wtedy bestia nadziała się na niewidzialną barierę, ciągnącą się pięć stóp powyżej głowy Jessiego, i zatrzepotała rozpaczliwie skrzydłami jak w przedśmiertelnych drgawkach.

- To właśnie jest Protektor - oznajmił Tesserax.

Znajdowali się dokładnie pod monstrum; już w następnej chwili otrząsnęło się ono         z oszołomienia wywołanego impetem zderzenia i wbiło wzrok rozjarzonych na czerwono oczu prosto w Helenę, z tej odległości wyglądało nawet jeszcze bardziej upiornie. Zaczęło drapać i szarpać szponami niewidzialną barierę, sycząc i prychając na swe niedoszłe ofiary przez niewiarygodną ilość rzędów ostrych jak brzytwa zębów, zza których ukazywał się od czasu do czasu język koloru i kształtu stalowej sztaby.

Pozostali pasażerowie „Poogai” minęli trójkę Ziemian bez zwracania najmniejszej uwagi, na przerażającą bestię, która zdawała się leżeć na cieniutkiej warstewce powietrza ledwie kilka stóp nad ich głowami.

- W samych początkach maseńskich lotów kosmicznych - ciągnął Tesserax, spoglądając w pałające żądzą mordu, czerwone oczy bestii - napotkaliśmy pewną rasę nieco wyżej rozwiniętą niż my, lecz bardzo nieprzyjaźnie do nas nastawioną. Wynikła z tego galaktyczna wojna, w której zostaliśmy niemal pokonani, Wrogowie, rasa przypominająca waszych mitologicznych centaurów, tyle że znacznie bardziej wojownicza i krwiożercza, zepchnęli nas na naszą ojczystą planetę, a następnie nawet wylądowali na niej, by w ten sposób ukoronować swoje zwycięstwo i wymordować wszystkich masenów. I wtedy wydarzyła się rzecz niezwykle dziwna. Otóż żaden z najeźdźców nie mógł pozostawać na powierzchni naszej planety dłużej niż kilka minut; natychmiast potem umierali w straszliwych męczarniach.         Z początku uważano, że to jakaś bakteria lub śladowy gaz naszej atmosfery jest tak niezwykle toksyczny dla naszych wrogów. Ale po zastosowaniu kosmicznych skafandrów i butli             z powietrzem ze swej rodzinnej planety najeźdźcy nadal umierali w kilka minut po postawieniu stopy na naszej ziemi, i tylko jeden z nich przetrwał nieco dłużej, pełnych osiem godzin, lecz niemal przez cały ten czas pozostawał w głębokiej malignie, majacząc o potwornych stalowych szponach, które szarpią mu wnętrzności, o ogromnych, rozjuszonych, czerwonych oczach wpatrzonych w niego bezlitośnie, o ciemnych skrzydłach, o nieprzebranej ilości ostrych jak brzytwa kłów... Jednym słowem było to zwykłe bredzenie stworzenia, które ból przywiódł do obłędu. A jednak dało ono początek mitowi o Protektorach, który na przestrzeni tysięcy lat przybrał konkretne kształty, rozrósł się i żyje nadal, zwłaszcza wśród mniej wykształconych warstw naszego społeczeństwa. I w taki oto sposób pojawiły się Protektory.

Protektor ryknął na najwyższych rejestrach odbieranych przez ludzkie ucho i zaczął szarpać niewidzialną barierę ze zdwojoną furią.

- A jaka była prawdziwa przyczyna śmierci waszych wrogów? - zainteresował się Jessie.

Nigdy się tego nie dowiedzieliśmy - odparł Tesserax. - Obecnie najpowszechniej przyjmuje się teorię, że pola słoneczne i grawitacyjne naszej planety były w jakiś dziwny sposób zabójcze dla tej jednej, konkretnej rasy. Jak sami państwo widzieli zjawiają się tu        u nas przedstawiciele wielu innych ras i nikomu z nich niewidzialny zabójca nie wyrządza żadnej szkody. Zapewne coś w fizjologii tamtych centaurów sprawiało, że nie byli w stanie znieść środowiska naszej planety.

- To znaczy, że w końcu oni przegrali wojnę? - dopytywał się Brutus.

- Oczywiście - rzekł Tesserax. - Poddaliśmy ich całkowitej eksterminacji.

Protektor stanął na swych wszystkich czterech potężnych nogach i zaczął skakać po niewidzialnej barierze, wydając przeraźliwe dźwięki, plując i bijąc powietrze ciemnymi. skrzydłami.

- Czy on atakuje każdego, kto przybywa na waszą planetę? - zdziwił się detektyw, przeszukując uważnie wzrokiem kopułę pola, by sprawdzić, czy nie ma w niej przypadkiem jakiejś szczeliny, której wcześniej nie dostrzegł.

- No cóż, nie ma zbytniego wyboru - mruknął Tesserax. - Musi wypełniać swą mitologiczną rolę. Musi podejmować próbę zniszczenia każdego przybysza z obcej planety, który postawi stopę na naszej ziemi, bo mit nie precyzuje, że powinien atakować tylko tych, którzy mają wrogie zamiary. Istnieje trzysta Protektorów, po jednym w każdym porcie kosmicznym naszej planety, i wszystkie one bezustannie rozbijają sobie łby o pola sitowe, które musieliśmy zainstalować, by uchronić naszych gości.

- Czy nigdy do nich nie dotrze, że to bez sensu? Czy nie potrafią zrozumieć, że ta bariera jest zainstalowana na stałe? - spytała Helena.

- Och, przypuszczam, że dotarło to do nich już bardzo dawno, ale nic na to nie mogą poradzić. Mit powiada: atakować, więc atakują.

- Biedactwa - mruknęła Helena.

- Durne skurwysyny - warknął Brutus.

- Och, nie litowałbym się nad nimi - stwierdził Tesserax. - Mit nie mówi ani słowa na temat inteligencji Protektorów. Obdarza ich wyłącznie zdolnością nieomylnego rozpoznawania przybyszów z obcych planet i ich niszczenia. One chyba nie potrafią w ogóle myśleć, są raczej stworami zupełnie bezrozumnymi. Nie trzeba więc się nad nimi litować. ­Odwrócił wzrok od zawieszonego nad jego głową potwora i dodał: - Może przejdziemy już do odprawy celnej, żeby Protektor mógł wrócić na swoją grzędę? Co prawda jest zupełnie niegroźny, ale wydaje przeraźliwe dźwięki, które działają na nerwy pracownikom portu.

Pięć minut później, przeszedłszy odprawę celną bez otwierania bagaży, wsiedli do wspaniałej limuzyny oczekującej na nich przed głównym wejściem hali przylotów. Część pasażerska pojazdu mieściła dwie, niezwykle wygodne ławy do siedzenia, ustawione naprzeciwko siebie w odległości co najmniej dwóch jardów, co pozwalało na zupełnie swobodne wyciągnięcie nóg. Tesserax i Brutus usiedli jak najdalej od siebie na ławie zwróconej w kierunku jazdy, a Jessie i Helena zajęli miejsca twarzą do nich, jak najbliżej jedno drugiego.

Maseński robot, bardzo sprawny i świetnie utrzymany, załadował walizki do pojemnego bagażnika i wsunął się do niszy dla kierowcy, umieszczonej tam, gdzie w ręcznie kierowanym pojeździe znajdowałoby się przednie siedzenie, po czym podłączył się do przewodów, zwisających z deski rozdzielczej, sterujących przyśpieszeniem, hamulcami, układem kierowniczym, sygnalizacją i wszelkimi wszystkimi przyrządami. Limuzyna ruszyła, włączyła się w szeroki strumień stłoczonych pojazdów i szybko przyspieszyła do ponad dwustu mil na godzinę.

- Jest nam ogromnie miło, że zdecydowaliście się z nami współdziałać, przyjaciele ­odezwał się masen. - Uważamy, że wasze świeże spojrzenie, przybyszów z obcej planety, może znakomicie dopomóc w rozwikłaniu tej sprawy.

- Dokąd jedziemy? - zainteresował się Jessie. - W tamte góry? - Wskazał palcem ciąg ośnieżonych szczytów, które zaczynały otaczać samochód z obu stron, kłując ołowiane niebo daleko na wschód i zachód, za rozległymi trawiastymi równinami przez które właśnie przejeżdżali.

- Zgadza się, drogi przyjacielu - potwierdził Tesserax, Mówił teraz we własnym języku      i wszędzie tam, gdzie po angielsku używa się zwrotu „proszę pana”, wstawiał „drogi przyjacielu”. Jessie, Brutus i Helena poddani zostali, po drodze z Ziemi, przyśpieszonemu hipnopedycznemu kursowi języka maseńskiego i w ciągu zaledwie dwóch dni nauczyli się tyle, by dość swobodnie nim się posługiwać. - Te góry należą do najwyższych na naszej planecie i nazywają się Gilorelamans, co w dawnej mowie oznacza „Dom Bogów”.

- Czy to tam właśnie grasuje ta bestia? - upewniała się Helena. Pochyliła się do okna samochodu, wpatrując w poszarpane zbocza, które według niej stanowiły idealną scenerię dla jakiegoś niewidzialnego olbrzyma, lubiącego siać spustoszenie wśród niespodziewającej się niczego ludności. Góry wyglądały niegościnnie i groźnie, sprawiały wrażenie bardziej niedostępnych i obcych niż wszystko co do tej pory widziała na tej planecie, choć prawdę mówiąc, nie różniły się wcale tak bardzo od skalistych szczytów Ziemi.

- Owszem, właśnie tam, droga przyjaciółko - odparł Tesserax, - Wymordowała prawie pięciuset realnych masenów i ponad czterystu naszych zaświatowców. Wszystko to byli stali mieszkańcy Gilorelamans.

Mechaniczny szofer skręcił kilka razy, wprowadzając samochód na boczne autostrady, które po jakimś czasie doprowadziły ich między łagodne wzgórza leżące u podnóży łańcucha górskiego. Zaczęli wspinać się dwupasmową drogą gęsto obrośniętą rzędami drzew                 o czarnych pniach i białych liściach, które chwiały się na wietrze jak kruche tancerki, pochylając od czasu do czasu ku sobie, by przykryć drogę baldachimem pierzastej koronki śnieżnobiałych liści.

Mniej więcej po godzinie jazdy przez wzgórza wyprzedził ich jakiś samochód, pędzący z szybkością znacznie przekraczającą stateczne sto mil na godzinę, które wyciągała ich limuzyna. Rykiem klaksonu zmusił ich do zjechania na pobocze, po czym śmignął obok nich    i zniknął im z oczu.

- Widzę, że wy też macie piratów drogowych - zauważył Jessie.

Kiedy dotarli na szczyt wzniesienia, za którym zniknął samochód, stwierdzili, że niewiele dalej jego kierowca zawrócił i teraz pędził z powrotem, wprost na nich, po niewłaściwej stronie drogi.

Robot zjechał natychmiast na przeciwne pasmo szosy.

Niezidentyfikowany kierowca wziął poprawkę, wrócił na właściwą dla siebie jezdnię      i z pełną szybkością ruszył prosto na nich.

- On nas wszystkich pozabija! = zawołała Helena.

W ostatniej chwili robot rzucił limuzyną w bok, wrócił na odpowiednią stronę szosy        i dosłownie o włos uniknął zderzenia.

Kiedy pędzący z naprzeciwka samochód śmigał obok nich, Jessiemu wydało się, że dostrzega w nim łysego mężczyznę w średnim wieku o nalanej twarzy zwróconej w ich stronę i wykrzywionej w uśmiechu.

- Czy to był człowiek? - zwrócił się do Galiotora Tesseraxa.

- Wydaje mi się... - zaczął masen.

Mężczyzna o nalanej, czerwonej twarzy przemknął ponownie obok nich, zawróciwszy widocznie na drodze za nimi; i zniknął za następnym grzbietem wzniesienia.

- To na pewno był człowiek - zawołała Helena. - Czy to tak właśnie zachowują się nasi naukowcy, gdy przyjeżdżają tutaj badać maseńskie społeczeństwo?

Kiedy dotarli do wierzchołka następnego wzgórza, stwierdzili, że nieznajomy jeszcze raz zawrócił i dokładnie tak samo jak przedtem, pędzi wprost na nich, rycząc klaksonem           i zajmując sam środek wąskiej jezdni.

- Nie mogę na to patrzeć - jęknęła Helena.

- Królestwo za miskę bourbona - zawtórował jej brytan.

Obcy samochód minął ich o włos, nie wiadomo właściwie w jaki sposób unikając kolizji, i zniknął w tyle z cichnącym rykiem klaksonu; aż wreszcie zupełnie przestało być go słychać.

- Wydaje mi się, że to nie był żywy człowiek - powiedział Tesserax. - Mam wrażenie, że to postać z jednego z naszych najnowszych mitów.

- Wy, masenowie, macie postać mityczną, która do złudzenia przypomina człowieka? - spytał z niedowierzaniem Jessie, nie spuszczając wzroku z kamiennie szarych powiek masena opadających i unoszących się nad głęboko osadzonymi żółtymi oczami.

- Owszem, drogi przyjacielu - odparł Tesserax. Poprawił ułożenie swych pomarańczowych szat. - Jak wam zapewne wiadomo, my, masenowie, nie jesteśmy w stanie ulec działaniu alkoholu. Nawiasem mówiąc, wśród wszystkich napotkanych przez nas do tej pory cywilizacji nasza rasa stanowi pod tym względem zupełny wyjątek. Rzecz jasna mamy pewne substancje, które wprowadzają nas w stan czegoś w rodzaju upojenia. Ale zawsze zachowujemy pełną kontrolę zmysłów, racjonalną ocenę sytuacji i zdolności do podejmowania równie trafnych i obiektywnych decyzji, jak przed przyjęciem tych substancji. Moi rodacy są zupełnie zafascynowani tym, że można się upić do utraty przytomności. Wiadomość o tym, że na waszych autostradach pijani kierowcy są przyczyną śmierci dziesiątków tysięcy ludzi rocznie pobudza wyobraźnię masenów. Pijany kierowca jest dla nas istotą zupełnie tajemniczą i niewytłumaczalną. Dlatego właśnie, w ciągu ostatnich kilku lat, powstał nowy mit, mający tłumaczyć przyczyny wypadków na naszych własnych drogach.

- Mit o Pijanym Kierowcy? - dziwił się Jessie, nie bardzo mogąc się pogodzić z tym co usłyszał.

- Tak - potwierdził Tesserax. - w istnienie Pijanego Kierowcy uwierzyła wystarczająca ilość przesądnych masenów, by stał się on rzeczywistością i naprawdę zaczął istnieć - Choć mit powiada, że to właśnie on jest przyczyną wszystkich wypadków na naszych drogach, to na szczęście jest to młoda istota nadprzyrodzona i zdążono już ustanowić prawa, zakazujące jej wyrządzania komukolwiek szkody. Wolno mu tylko szaleć na drogach i straszyć ich użytkowników, tak jak to właśnie widzieliście, drodzy przyjaciele.

Przez chwilę nikt się nie odzywał rozmyślając nad słowami Tesseraxa. W końcu detektyw powiedział:

- Nie przyszło mi do głowy, że dyplomatyczne i kulturowe stosunki między naszymi rasami mogą zaowocować powstaniem nowych przesądów i wierzeń.

- O tak, drogi przyjacielu, oczywiście, że mogą. Prawdę mówiąc, to nawet dziwne, że      u was na Ziemi nie ma jeszcze nowych mitów wywołanych wpływami naszej kultury.

- A może ten potwór grasujący w górach - zastanawiał się Jessie. - jest właśnie istotą z jednego z takich nowych mitów?

Tesserax pokręcił ze smutkiem swoją wielką głową.

- To dość mało prawdopodobne - rzekł, - Przeprowadziliśmy dogłębne, komputerowe badania wszystkich nowych trendów i zjawisk występujących w naszym społeczeństwie i nie znaleźliśmy niczego, co mogłoby wyjaśnić pojawienie się tego krwiożerczego, górskiego olbrzyma.

- Ale...

- Nie chciałbym w żaden sposób wpływać na wasze świeże spojrzenie - przerwał mu masen. - Ale według mnie rozważanie tej możliwości to naprawdę czysta strata czasu. Rosnące po obu stronach drogi drzewa o czarnych pniach i śnieżnobiałych liściach zagęściły się, wzgórza stały się znacznie bardziej strome, a ołowiane chmury zasnuły stopniowo całe niebo, zawisając nisko nad ziemią i opatulając wszystko szczelnie jak gruby śpiwór. Zajechali przed starożytny hotel. Gilorelamans Inn, położony na zboczach jednego z wyższych szczytów, który miał im służyć za bazę operacyjną aż do momentu zakończenia sprawy.

 

koniec rozdziału szesnastego, cdn.

 

 

17

Gilorelamans położona była wśród bujnej zieleni porastającej niższe zbocza najwyższego szczytu całego łańcucha, Piotimkina. Była najdalszym punktem, do którego mogli dotrzeć bez zapuszczania się między same skaliste góry, lecz i tak widok z okien hotelu był zupełnie fantastyczny, bez względu na to, na którą stronę wychodziły. Z tyłu ciągnęły się śnieżne lasy, za nimi nagie granitowe skały i urwiska i w końcu lodowce i połacie wiecznych śniegów. Z pozostałych trzech stron otwierała się rozległa panorama niższych terenów: wzgórz, parków, lasów, równin i uprawianych przez roboty pól.

Sam hotel także był budynkiem bardzo przyjemnym dla oka. Zbudowano go z drewna drzew iglastych, które wraz ze wzrostem wysokości i spadkiem temperatury zastępowały, powszechne niżej, drzewa o czarnych pniach, Jego dach miał trzy szczyty, między którymi tworzyły się dwie strome doliny, a kryjące go deszczułki gontów były niemal czarne od zacieków żywicy i smoły. W osadzonych głęboko i okolonych okiennicami oknach odbijały się pędzące przez niebo ławice chmur i ostatnie, nasycone barwą, promienie zachodzącego słońca. Naturalnego piękna hotelu nie szpeciła nawet jedna plama farby.

Dwupasmowa droga prowadziła prosto do hotelowego pojazdu. Mechaniczny szofer objechał wkoło tryskającą wysoko w górę fontannę i zatrzymał limuzynę dokładnie na wprost frontowego wejścia, które miało pełne dziesięć stóp wysokości i co najmniej sześć szerokości i pyszniło się błyszczącą, miedzianą klamką i taką sam kołatką, tak wielkimi, iż wydawało się, że trzeba co najmniej dwóch rąk, by je poruszyć.

- Cóż za przepiękny hotel - zachwyciła się Helena. Musi być bardzo stary.

- Cały budynek pochodzi z naszej mitologii wyjaśnił Tesserax. - Jego wiek szacuje się na wiele setek lat. A ponieważ jest tworem mitycznym nie ulega żadnym zmianom, działaniu czasu, pogody, opiera się wszelkiemu zniszczeniu.

Kiedy wysiedli ze swego pojazdu, ogromne, frontowe drzwi rustykalnego hotelu rozwarły się na boki z odpowiednim do swego wyglądu hałasem, a ich zgrzyt z powodzeniem ściągnął na nie uwagę całej czwórki. Na powitanie wyszedł im masen w długich, czarnych szatach. Pochylił się do przodu, składając czułki obu dłoni i przyciskając je do piersi w taki sposób, że przywodził na myśl mandaryna z pewnego ziemskiego cesarstwa, z zupełnie innej epoki. Skłonił się przed każdym z osobna - przed Heleną dwukrotnie - po czym powiedział:

- Witajcie w Gilorelamans.

- Dzień dobry - pozdrowiła go Helena.

- Nazywam się Tooner Hogar - oznajmił mandaryn - i miło mi będzie państwu służyć. Czy macie państwo swego własnego mechanicznego służącego, czy też mam wezwać kogoś do pomocy w przeniesieniu państwa bagaży?

- Mamy własnego robota - odrzekł Tesserax.

- Doskonale - powiedział Hogar, - Kiedy będą państwo gotowi proszę zgłosić się w recepcji. Będę tam czekał.

Skłonił się ponownie i zniknął wewnątrz.

- Nie podoba mi się ten facet - mruknął Brutus.

- Och, jest zupełnie uroczy - zaprotestowali Helena.

- Po prostu szczwany - warknął Brutus.

- Otóż to, szczwany - pokiwał głową Tesserax. - W maseńskiej mitologii Tooner Hogar znany jest także pod przezwiskiem Hogar Truciciel.

- Truciciel? - zdziwił się Jessie.

- Truciciel Bogów - wyjaśnił Tesserax.

- Wydawał mi się jakiś taki gładki, że aż obślizgły - stwierdził Brutus.

- Proszę nam powiedzieć coś więcej - poprosiła Helena, gdy robot zabrał się za wyjmowanie waliz z bagażnika pojazdu.

- Według jednego z najdawniejszych mitów te góry są siedzibą naszych wszystkich bogów. A ten zajazd, Gilorelamans Inn, zarządzany przez Toonera Hogara - Hogara Truciciela - jest głównym miejscem ich spotkań. Tutaj nasi wielcy mogą zbierać się, by zawierać umowy, dobijać targów lub po prostu obchodzić jakieś swoje boskie święto. Teren gospody czy też zajazdu, dziś pełniącego funkcje hotelu, jest neutralny, to znaczy żaden bóg nie może tutaj podnieść ręki na żadnego innego.

- Ale Hogara ten zakaz nie dotyczy? - zapytał Jessie.

- Szybko pan chwyta - zauważył Tesserax.

- W swoim życiu miałem do czynienia z tyloma świrami - rzekł Jessie - że zwykle od razu potrafię ich przejrzeć na wylot.

- Jak powiadają stare mity - ciągnął Tesserax - choć bogowie nie mogli szkodzić sobie nawzajem, kiedy znajdowali się w gospodzie, to często do wykonywania brudnej roboty wynajmowali Hogara. Hogar gustował w zabijaniu jedną z setek egzotycznych trucizn. Wielu bogów zmarło z ręki Hogara, inni, bardziej wytrzymali, umierali tylko na pewien czas, po czym wracali do życia.

Robot wyjął z bagażnika składany, samobieżny wózek bagażowy i załadował nań wszystkie walizki.

- Teraz zajmiemy pokoje - powiedział Tesserax. - Ale zapamiętajcie moje ostrzeżenie: nie jedzcie i nie pijcie niczego, co przygotował Tooner Hogar.

- Ale przecież prawo na pewno nie zezwala mu już nikogo truć - zauważyła Helena.

- To prawda - przytaknął Tesserax. - Wolno mu truć tylko tych bogów, którzy władają               dostateczną mocą, by wrócić do życia. Lecz zgodnie z prawem, wolno mu podawać także               wszystkim innym pewne substancje drażniące, w miejsce stosowanych niegdyś trucizn.               Mógłby na przykład podać państwu jabłko, które choć nie zatrute, naszpikowane byłoby               jakimś silnym środkiem wymiotnym lub przeczyszczającym. Prawo hamuje jego zapędy,               ale oczywiście nie odmawia mu całkowicie prawa do zaspakajania swych żądz.

- Ale w takim razie co będziemy jedli? - zaniepokoił się Jessie.

- Nasz robot zabrał przyrządy do gotowania i odpowiednią ilość zapasów - uspokoił go Tesserax. - Przez cały czas pobytu będziemy jedli wyłącznie to, co on dla nas przygotuje. - Wyciągnął rękę w kierunku otwartych drzwi hotelu i powiedział: - Może wejdziemy do środka, drodzy przyjaciele?

Główny hall Gilorelamans Inn był niezwykle obszerny, jak niemal wszystkie pomieszczenia wykorzystywane przez masenów, miał co najmniej dwieście stóp długości       i sto pięćdziesiąt szerokości, lecz mimo to sprawiał przytulne wrażenie. Osiągnięto to głównie

przez zastosowanie surowego, naturalnie ściemniałego drewna, którym wyłożone były sufit     i posadzka. Podłogę pokrywał dodatkowo puszysty kasztanowy dywan, a szerokie, miękkie sofy i fotele, które dla wygody gości rozstawiono wszędzie dookoła, obite były materiałem w odpowiednim odcieniu koloru starego wina. Kolumny z surowego drewna podtrzymywały, zawieszony na wysokości trzydziestu stóp, belkowany strop, a kryształowe kandelabry dostarczały tylko tyle światła, by można było czytać, nie zalewając sali oślepiającym blaskiem tak typowym dla nowoczesnych, ziemskich hoteli.

Budując w swoich mitach zajazd dla bogów, masenowie wykazywali, mnóstwo dobrego smaku.

Przeszli na drugą stronę hallu, do recepcji, gdzie czekał na nich Tooner Hogar ze swym nieodłącznym uśmiechem i uniżonym pochyleniem głowy, z rękami w dalszym ciągu złożonymi na piersi, z czułkami splecionymi nabożnie ze sobą.

- To dla nas wielki zaszczyt móc gościć w Gilorelamans Inn tych wybitnych Ziemian - oświadczył Hogar, podsuwając im księgę gości hotelowych i miseczkę z miętusami. - Zechcą państwo złożyć tu podpisy i poczęstować się okolicznościowymi cukierkami.

Jessie wpisał się do księgi, nie wziął jednak żadnego cukierka.

- Nie lubi pan słodyczy? - dziwił się Hogar, uśmiechając się przymilnie i spoglądając na detektywa bursztynowymi oczami, w których zapaliły się jakieś niezwykłe iskierki.

- No cóż, prawdę mówiąc, nie bardzo - odparł Jessie.

- Może pani - zaproponował Hogar, podsuwając miseczkę Helenie.

Dziewczyna odmówiła, wzięła do ręki pióro i wpisała do rejestru siebie i Brutusa. Kiedy podniosła wzrok, ujrzała, że najwyraźniej poczuł się dotknięty jej odmową, więc będąc sobą powiedziała: - Proszę się nie gniewać, ale właśnie zjadłam obiad i w tej chwili nie mam już zupełnie ochoty na jakiekolwiek słodycze.

Hogar zmarszczył czoło i spojrzał uważniej na miętusy.

- Chyba nie są zakurzone - mruknął. - W mitycznych budowlach takich jak ta osadza się czasami tu i ówdzie trochę kurzu. Gdy zapomnę rano zmienić cukierki na świeże, zaraz zaczynają się lepić od brudu.

- Och, nie - zawołała Helena - cukierki są zupełnie w porządku. Tyle tylko, że jak mówię, właśnie jadłam...

- W takim razie proszę - namawiał Tooner Hogar, podając jej miseczkę z cukierkami. - proszę wziąć i zjeść później, w swoim pokoju. W imieniu firmy życzę pani smacznego.

- Och, nie mogę przecież...

- Będę nalegał - powiedziała postać z maseńskiej mitologii uśmiechając się służalczo.

- No cóż, dziękuję - odparła Helena, biorąc do ręki miseczkę w taki sposób, jakby to               była bomba zegarowa.

Tesserax wpisał się do księgi i odebrał klucze od pokojów.

- Proszę nie przysyłać nam boya - zwrócił się do Hogara. - Nasz robot zajmie się wszystkimi bagażami, a pokoje odnajdziemy sami.

Ruszyli za robotem, który skierował wózek bagażowy do windy, jednego z doczesnych dodatków do mitycznej budowli, ponieważ - jak wyjaśnił Galiotor Tesserax - w czasach tworzenia mitu o Gilorelamans Inn wind jeszcze nie było.

Wystrój pierwszego piętra przypominał swą atmosferą parter, choć dywany miały tutaj kolor głębokiej, zimnej zieleni. Jessie, Helena i Brutus otrzymali apartament z dwiema sypialniami przy samym końcu długiego, głównego korytarza, a jednoosobowy pokój Tesseraxa znajdował się tuż obok. Salonik apartamentu był niezwykle elegancki, ściany miał obite złotą tkaniną, okna przysłonięte kotarami z materiału podobnego do aksamitu, a całość dopełniały solidne, bardzo wygodne meble i niewielka fontanna w kształcie trzech maseńskich, mitologicznych postaci, chlustających sobie wodą na głowy. Jak wszystkie pomieszczenia masenów pokój był bardzo obszerny, znacznie większy niż tego potrzebowali, miał co najmniej czternaście stóp wysokości, a zdawał się jeszcze wyższy, dzięki sufitowi ozdobionemu, budzącą zachwyt, szachownicą kasetonów z ciemnego i jasnego drewna. Sypialnie były identyczne, równie przestronne i zbytkownie urządzone. - Muszę przyznać, że mi się tu podoba! - zawołała Helena, rzucając się na łóżko, które miało pewnie z dziesięć stóp długości i siedem szerokości.

Tesserax pokazał im łazienki.

- To także są dodatki - wyjaśnił - wtręty rzeczywistości w świat istniejącej iluzji, bo po co komu mity, z których nie ma żadnego pożytku?

A jakiż byłby pożytek z hotelu bez łazienek? W naszych czasach?

- Fakt - przyznał Jessie.

Kiedy opuścili trzecią łazienkę i wrócili do saloniku, rozległo się pukanie do drzwi.

- Proszę - zawołał Tesserax.

Do pokoju wkroczył Tooner Hogar z wielkim wiklinowym koszykiem owoców popakowanych w plastykowe torebki.

- Z pozdrowieniami od dyrekcji - oświadczył, uśmiechając się oślizgle i podając koszyk Jessiemu.

- Ach, hm, cóż... dziękuję - wydukał detektyw.

- Proszę koniecznie spróbować tych - polecił Hogar, wskazując na owoc wyglądający jak połączenie ziemskiego jabłka z ziemską truskawką, duży, ciemnoczerwony i z gruzełkowatą powierzchnią.

- Może za chwilę - powiedział Jessie.

- A może pani ma na coś ochotę - zwrócił się Hogar do Heleny, która wyszła właśnie z łazienki zobaczyć o co chodzi.

- A na co miałabym mieć ochotę? - spytała Helena, podchodząc bliżej.

Hogar sięgnął ręką, rozdarł jedną z plastykowych torebek i skłoniwszy lekko głową przed Heleną powiedział:

- To niektóre z naszych, maseńskich owoców, droga...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin