Zbych_Andrzej_-_Bardzo_dużo_pajacyków.rtf

(356 KB) Pobierz

Andrzej Zbych

Iskry . Warszawa . 1968

Bardzo dużo pajacyków

Okładkę projektował

MIECZYSŁAW KOWALCZYK

PRINTED IN POLAND

Państwowe Wydawnictwo “Iskry” Warszaw» 1968 r.

Wydanie l. Nakład 50 000+3S7 egz.

Ark, wyd. 7,8. Ark, druk, 11,25.

Papier druk, mat, kl. VII, 60 g, 75 cm2 z fabryki w Myszkowie.

Oddano do drukarni w lutym 1968 r.

Druk ukończono w czerwcu 1968 r.

Zakłady Grsfînne „Dom Słowa Polskiego” w Warszawie.

Zam, nr 1084,58. N-27. Cena zł 16.—

1

Usiadł ostrożnie na krześle. Miał na sobie brązowe polo, rozdarte na ramieniu, i brudne dżinsy. Gruba warstwa bandaża osłaniała czoło i podbródek; gdy wszedł i powiedział „dzień dobry”, głos wydał się inspektorowi znajomy. Oczy także, nieco przekrwione i podpuchnięte. Olszak musiał je już kiedyś widzieć.

— Podobno chcieliście ze mną rozmawiać? — zapytał. — Kazałem więc przynieść tutaj wasze dokumenty. Słucham...

Na biurku leżały te dokumenty: dowód osobisty, książeczka wojskowa, karta pływacka i parę pogniecionych banknotów. Olszak odsunął wszystko na bok, pozostała tylko ta kartka, jedyne, co interesowało inspektora naprawdę. Strzęp papierowej serwetki i parę ołówkowych bazgrołów, trudno czytelnych, ale dostatecznie wyraźnych. „Żołnierska 22, ósme piętro”. Dziwaczny zbieg okoliczności. Czy zresztą naprawdę zbieg okoliczności? Właśnie na ósmym piętrze domu przy ulicy Żołnierskiej mieszkał Konrad Sielczyk. Olszak najchętniej zapytałby wprost, czyj to adres, ale najpierw musiał wysłuchać, co tamten miał do powiedzenia.

— Nazywam się Wojciech Kozłowski — powiedział chłopak.

Spojrzał na strzęp serwetki. Ruch ręki, jakby chciał ją przyciągnąć do siebie; dłoń zastygła na biurku.

              Palicie? — Inspektor podawał mu ostrożnie ogień. Kozłowski zaciągnął się łapczywie.

              Cudem uniknęliście śmierci — Olszak powtórzył słowa porucznika Małka. „Zobaczysz faceta urodzonego w czepku — powiedział Małek. — Dzwonili z pogotowia, że chce koniecznie z tobą gadać. Już przyszedł do siebie. Jego dokumenty i to, co było w marynarce, przynieśli z radiowozu”. Rzucił na stół papiery. Inspektor już chciał powiedzieć, że nie ma czasu, że niech sam Małek przesłucha faceta, ale zobaczył ten strzęp serwetki z adresem. Według relacji Małka było tak:

Tłum walił właśnie w dół tymi szerokimi schodami na drugi peron, gdzie stają elektryczne, gdy nadjechał ekspres warszawski. Zrobiło się jak w maglu, bo z warszawskiego jest od razu przesiadka na szczeciński i ludzie lecą na złamanie karku; megafony ogłaszały, że szczeciński przyszedł punktualnie, gdy rozległ się krzyk faceta, to znaczy świadkowie opowiadają, że krzyczał, choć trudno przypuścić, aby cokolwiek usłyszeli w tym harmiderze. Po sąsiednim torze przetaczano parowóz, ten chłopak spadł z peronu prosto pod koła, świadkowie myśleli, że krwawa miazga, ale gdy tylko dym opadł, zobaczyli, że facet leży między szynami z twarzą wciśniętą w ziemię. Albo miał cholerny refleks, albo po prostu szczęście. Przyjechało pogotowie i milicyjny radiowóz, milicjanci niewiele tam mieli do roboty, tyle że pozbierali jego papiery, bo sanitariusze nie zauważyli. Więc nieszczęśliwy wypadek, trochę niezwykły, notatka służbowa i koniec, ale zanim odjechał radiowóz, zgłosił się świadek z warszawskiego ekspresu,

nazwiskiem Stanisław Pielecki. Otóż Pielecki twierdził, że faceta zepchnął z peronu mężczyzna w szarym płaszczu gabardynowym. Pielecki nie może wykluczać nieszczęśliwego wypadku; Kozłowski szedł blisko toru, tłok, pośpiech, niektórzy mocniej niż trzeba pracują ramionami, ale postanowiono wszcząć sprawę. W pogotowiu przeleżał dwa dni, doznał potężnego szoku, bo drobne draśnięcia opatrzyli mu zaraz, i teraz chce koniecznie mówić z inspektorem Olszakiem.

I oto jest, wyciąga rękę po zmiętą kartkę i cofa ją znowu, jakby się obawiał, iż inspektor dostrzeże ten gest. Nic przecież mu nie grozi, nie jest podejrzany i sam się zgłosił do Olszaka. Skąd więc ten lęk, widoczny w spojrzeniu, okazywany z niemal aktorską precyzją?

              Dlaczego chcieliście rozmawiać właśnie ze mną? — powtórzył Olszak.

              Znam pana inspektora — rzekł Kozłowski. — Pan inspektor nie pamięta?

Ciągle nie mógł sobie przypomnieć, gdzie widział już te oczy. Musiało to być niezbyt dawno, ale chyba nie w związku ze sprawą Sielczyka. Nie lubił strzałów na oślep, ale tym razem jednak zdecydował, zanim Kozłowski zdążył cokolwiek powiedzieć.

              Znaliście Konrada Sielczyka?

Chwila wahania, zmieszanie zupełnie dostrzegalna, znowu strach. Ten człowiek musiał jednak słyszeć to nazwisko.

              Nie wiem, o kim pan mówi — powiedział. Miał długie, nerwowe palce. Jego dłonie leżały ciągle na biurku, inspektor widział, że drżą.

              To nazwisko nie jest mi zupełnie obce — poprawił się. — Gdzieś je słyszałem, proszę pana, ale nie pamiętam gdzie. Dlaczego pan pyta?

Bał się. Olszak umiał bezbłędnie dostrzec strach; było to szczególnie cenne podczas przesłuchań. Wiedział, kiedy nadchodzi kryzys.

              Jak to było na dworcu? — Zmienił temat, już teraz rozumiał, że na tamto ma jeszcze czas.

              Spadłem z peronu — powiedział Kozłowski. — Potem straciłem przytomność.

              Wiecie, kto was zepchnął?

Chwila wahania.

              Może kto i zepchnął, tłok był, panie inspektorze. — Nagle wybuchnął: — Ja przecież nie w tej sprawie. Ja chciałem się przyznać.

              Do czego?

              Chciałem zgłosić o popełnieniu przestępstwa.

Niemal milicyjna formułka.

              Sumienie was ruszyło?

              Chyba sumienie, panie inspektorze. Nie mogę inaczej. Trzeba będzie powędrować do kicia.

Olszak obserwował go uważnie. W ciągu dziesięciu lat nieraz się zdarzało, że ludzie przychodzili sami i wyznawali swoje winy. Wyglądali rozmaicie i rozmaicie się zachowywali. Rzadko jednak bywało, by po przyznanie sięgali jak po ratunek.

              Gadajcie.

Kozłowski uspokoił się natychmiast. Referował teraz sucho i oszczędnie. Widać było, że zdążył sobie przygotować to, co ma powiedzieć. Zeznał więc, że 10 maja, to znaczy przed czterema miesiącami, dokonał włamania — tak właśnie powiedział: „dokonałem włamania” — do prywatnego sklepu Antoniego Spawacza przy ulicy Warmińskiej cztery. Podał szczegóły: do sklepu prowadziły drzwi od podwórza zamykane na zasuwę i sztabę z kłódką. Podwórze było

przez całą noc otwarte i nie strzeżone Z zasuwą nie miał kłopotu, dobrał odpowiedni klucz a kłódkę po prostu wyłamał łomem. Wyniósł ze sklepi towar wartości — zawahał się — około dwudziestu pięciu tysięcy złotych, zagraniczne sweterki, trochę biżuterii sztucznej oczywiście, plastykowe drobiazgi, torebki damskie.

Inspektor wypełniał protokół przesłuchania, myślał Sprawę musiała chyba prowadzić komenda dzielnicowa bo on nie pamiętał takiego włamania, nie przypominaj sobie nawet meldunku, a chyba powinien.

              Co zrobiliście z towarem?

Znowu wahanie.

              Sprzedałem, panie inspektorze... takim różnym, no, na ciuchach...

              Gdzie pracujecie?

Znacznie bardziej interesował go sam Kozłowski niż szczegóły włamania sprzed czterech miesięcy.

              Dorywczo. Przed dwoma laty wyleli mnie z politechniki, robiłem trochę w prywatnym warsztacie u Machulewicza, potem u Bolengi... Produkujemy broszki.

              Mieszkacie przy rodzinie?

              Nie, mieszkam sam, u takiej jednej... To nie jest moja dziewczyna, panie inspektorze... Rozwódka, wynajmuję u niej pokój.

              Więc twierdzicie, że włamaliście się do sklepu Antoniego Spawacza? Czy popełnialiście również inne przestępstwa?

— Nie, panie inspektorze, jak Boga kocham, nic więcej nie mam na sumieniu.

              Zadaję wam po raz drugi pytanie — Olszak mówił teraz oficjalnie i sucho — dlaczego postanowiliście się przyznać? To ma znaczenie

w śledztwie i będzie miało wpływ na wymiar kary.

              Sumienie mnie ruszyło — powtórzył Kozłowski jak echo.

              A nie strach? — Olszak powiedział to tak cicho, że tamten mógł nie dosłyszeć, ale usłyszał. Uciekł wzrokiem gdzieś w bok. Olszak pochylił się nad papierami. — Podpiszcie.

Kozłowski z trudem wstał i umieścił swoje nazwisko na dole kartki.

              A teraz możecie iść — powiedział Olszak. — Jeśli oczywiście nic więcej nie macie mi do powiedzenia.

Spodziewał się takiej reakcji. Kozłowski opadł na fotel, twarz miał zupełnie białą.

              Co? — wyszeptał. — Ja mam iść? Dlaczego pan inspektor to powiedział?

              Możecie iść — povvtórzyl. — Znajdziemy was. Nie zamierzacie chyba uciekać.

              Ja... uciekać? — Kozłowski nie wstał z krzesła. Ręce leżały znowu na biurku.

              Weźcie swoje dokumenty. — Olszak położył dłoń na serwetce i odsunął ją na bok. Robił to ostentacyjnie, może nawet zbyt ostentacyjnie.

              Ja popełniłem przestępstwo — Kozłowski już niemal krzyczał. — Mnie trzeba zamknąć!

              O tym my decydujemy. Przyznanie nie jest jeszcze dowodem winy. Przeprowadzimy śledztwo.

              Jakie tu śledztwo?! Ukradłem — chcę ponieść karę. Czy pan nie rozumie? — wybuchnął. Twarz ukrył w dłoniach, bandaż, widać niezbyt starannie zawiązany, Zsunął się na oczy.

              Dość! — ryknął Olszak. — Uspokój się!

Kozłowski ostrożnie poprawił bandaż. Patrzył na inspektora wzrokiem skrzywdzonego dziecka. Olszak przypomniał sobie nagle, gdzie go widział, zobaczył teraz tę scenę i serce podjechało mu do gardła.

              Gadaj, czego się boisz?!

              Ja się nie boję — wyszeptał. — Niech pan mnie zamknie.

              Gadaj prawdę albo idź do domu.

              Powiedziałem prawdę — mówił. — Ukradłem. Czy pan nie rozumie ludzi, którzy sami się przyznają?

Za chwilę wybuchnie płaczem. Olszak podniósł dwoma palcami skrawek bibuły. Przeczytał głośno notatkę. Odczekał chwilę, a potem oświadczył:

              Milicja, człowieku, to taka instytucja, która dużo wie. Czy myślisz, że my o tobie nic nie wiemy? To twój adres?

              Nie — wyszeptał chłopak.

              Nie warto kłamać, prawda? A czyj to adres?

              Jakiejś dziewczyny, panie inspektorze. Siedziałem z jakąś dziewczyną w kawiarni i zanotowała mi, gdzie mieszka. Pan wie, jak to jest.

              Jak się nazywa ta dziewczyna?

Chłopak zawahał się. Wahanie trwało zbyt długo, by jakakolwiek odpowiedź mogła być wiarygodna.

              Gdzie poznałeś Konrada Sielczyka? — powtórzył Olszak.

              Ja tylko to nazwisko słyszałem. A może czytałem w gazecie. Tak, na pewno to ten facet, który popełnił samobójstwo.

              Na tej kartce — Olszak znów strzelał na ślepo — zanotowano adres Sielczyka. Dlaczego się do tego nie przyznajesz?

              Nie znałem go, panie inspektorze, jak Boga kocham, może kiedyś widziałem faceta, i to wszystko, może o nim słyszałem...

Olszak wstał i pochylił się nad Kozłowskim. Widział teraz bardzo blisko jego twarz.

              On wyskoczył oknem w noc poprzedzającą twój wypadek. A może ty także chciałeś popełnić samobójstwo? — powiedział. — Od początku kłamiesz. Za wprowadzenie w błąd milicji grozi kara. Zastanów się; lepiej powiedzieć prawdę, zanim ja ją tobie powiem.

Chłopak spojrzał na niego spode łba. Poprawił bandaż, petem znalazł w kieszeni chusteczkę i wytarł gwałtownie nos. Olszak wrócił do biurka.

              Jesteście zatrzymani na czterdzieści osiem godzin — oświadczył oficjalnie. — O waszych dalszych losach zadecyduje prokurator. — Schował skrawek serwetki do szuflady biurka. Potem kazał wyprowadzić zatrzymanego.

Czemu go zatrzymał? Często bywało z nim tak, że postępował „na niucha” i nie zawsze umiał to uzasadnić. Naczelnik wydziału kryminalnego, major Kercz, młodszy od Olszaka przynajmniej o dziesięć lat, zdecydowałby bez wahania: „Wypuścić, sprawdzić, przyjrzeć się...” Major Kercz powie oczywiście: „Znowu ta intuicja, kapitanie Olszak”. I zapewne pomyśli: Starzeje się facet. Rzeczywiście — jeżeli ktoś, mając pięćdziesiątkę na karku i dwadzieścia lat służby, jest tylko kapitanem... Kercz tak pomyśli i wróci do sprawy włamania do jubilera, która paskudzi się już drugi miesiąc bez widocznych rezultatów. A czym zajmuje się tymczasem grupa kapitana Olszaka, dobra, zgrana grupa, do której należą tacy zdolni ludzie, jak choćby porucznik Kulicz

albo wywiadowca starszy sierżant Marysia Kleja? Zajmuje się wyjaśnianiem motywów samobójstwa magistra ekonomii Konrada Sielczyka. Dlaczego Olszak nie zamyka tego śledztwa? Ciągle nowe komplikacje? Czy naprawdę nowe komplikacje? Człowiek wyskoczył z ósmego piętra domu przy ulicy Żołnierskiej i zostawił list. Grafolodzy nie mają wątpliwości. Sielczyk własnoręcznie napisał: „Proszę nikogo nie winić, umieram, bo to najlepsze rozwiązanie”. Ustalenie motywów samobójstwa jest sprawą istotną, ale...

              Czego się spodziewasz? — zapytał Kercz. Przeszli na ty przed paroma laty, gdy Olszak znalazł morderców taksówkarza Grzelaka. Był to jego największy sukces.

              Spodziewam się — powiedział Olszak i jak zwykle wiedział, że nie będzie umiał przekonać naczelnika wydziału kryminalnego... — Spodziewam się — powtórzył — wyjaśnienia paru istotnych szczegółów.

              Szantaż, przymus, a może jednak po prostu zawiedziona miłość?

Ciągle nie wiedział. Wierzył, jak zwykle w takich sprawach, że stanie się coś, co rzuci światło... Wyjął z kieszeni brudny strzępek serwetki znaleziony u Kozłowskiego i rozpostarł go na biurku. Czy naprawdę nie myli go intuicja?

Siedział na fotelu naprzeciwko majora Kercza. Kercz czytał dokumenty, raporty ze śledztwa w sprawie włamania u jubilera, a Olszak starał się przez ten czas jeszcze raz uporządkować fakty i dziwaczne

szczegóły — tak to nazywał — dziwaczne szczegóły związane ze śmiercią Konrada Sielczyka. Za chwilę przedstawi je naczelnikowi i potem będzie musiał odpowiedzieć na pytania, które Kercz notował zwykle na świstkach papieru i rzucał swoim podwładnym już po ukończeniu raportu, bo nigdy nie przerywał i choć miał skłonności do działań pochopnych, słuchać umiał uważnie.

Otóż czwartego września, to znaczy przed trzema dniami, o godzinie 1.15 z okna nowego domu przy ulicy Żołnierskiej 22, na nowym osiedlu za torami, wyskoczył magister ekonomii, Konrad Sielczyk, lat trzydzieści trzy, kawaler. Radiowóz, wezwany telefonicznie przez dozorcę, przybył po dwunastu minutach. Przy zwłokach zastano już narzeczoną Sielczyka, Jolantę Kasztel. Dziewczyna była półprzytomna, musieli ją siłą odrywać od ciała. Gdy po paru minutach nadjechał wyrwany ze snu Olszak, paru mieszkańców osiedla wyszło na podwórze, nikt jednak nie podchodził bliżej, bo widok naprawdę nie należał do przyjemnych. Bywają rozmaite śmierci, niejedną się już widziało, ale ta... Osiedle oddano do użytku niedawno; nie rozebrano jeszcze baraków służących do magazynowania narzędzi i materiałów. Sielczyk, spadając z ósmego piętra, zawadził najpierw głową o ukośny dach baraku, by potem runąć na betonową płytę dziedzińca, niedaleko piaskownicy. Uderzenie musiało być silne — but, który spadł z nogi samobójcy, odskoczył ze dwadzieścia metrów. Ekipa radiowozu wykonała, co należało, wezwany lekarz pogotowia zajął się Jolantą Kasztel, a milicjanci weszli na ósme piętro. W windzie nie opuszczał Olszaka żałosny widok samobójcy leżącego z podwiniętymi pod siebie drobnymi stopami. Niemal płodowy układ ciała — pomyślał.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin