16518.txt

(201 KB) Pobierz
  EMISSARJUSZ
   
   
  Wspomnienie z roku 1838.
   
   przez
   
  B. Bolesławitę.
   
   Lwów.
   Nakładem F. H. Richtera.
   1869.
   

Jednym z najsmutniejszych widoków na wiecie jest małe a brudne miasteczko, dodawszy 
jeszcze dzień słotny i niebo pochmurne, a naostatek okolicznoć nie przyczyniajšcš się do 
upięknienia  moskiewskš administracyę, która z najuboższej i najbrzydszej mieciny jak 
pracowita pszczółka umie tylko dla siebie wycišgać soki pożywne... a wynędzniać 
nieszczęliwš ofiarę  będziemy mieli obraz brzydoty idealnej.
   Niestety  jestemy zmuszeni wprowadzić włanie czytelnika do takiej mieciny w 
pochmurny wieczór jesienny, bo pierwsza scena dramatu w niej sie odegrywa. Do 
niewysłowionego smutku, jaki przedstawiała ta ruina, przyczyniała się jej wietna niegdy 
przeszłoć jeszcze wród wycieńczenia, wród nędzy i brudów  widoczna. Po nad 
resztkami lichych domów drewnianych i chatek na pół w ziemię zapadłych, na wzgórzu na tle 
niebios mglistem wznosiły się wspaniałe niegdy mury zamku odwiecznego, sterczšce 
dlatego tylko tak długo, że ich rozbić nie miano siły  wspaniała wieża katedralnego 
kocioła, i opalone ciany kilkunastu wištyń i opustoszonych klasztorów. Z tej dawnej 
wietnoci nie pozostało nic oprócz walšcych się murów... kopuł, odartych z dachów wieżyc i 
czarnych kominów... Mówiono, że Car Mikołaj przed laty dziesištkiem, gdy jeszcze 
miasteczko było całe i żywe... przejeżdżajšc przez nie spojrzał na to mnóstwo kociołów 
katolickich, i w przystępie nienawici dla wszystkiego, co mu Polskę przypominało, odezwał 
się był głono: Nie mogę cierpieć tej mieciny!
   W parę lat z niewiadomych przyczyn powstał pożar gwałtowny i zniszczył znacznš częć 
najpiękniejszych gmachów... a to co ocalało od pierwszego ognia, wkrótce spłonęło w 
powtórnych płomieniach nanieconych rękš niewidzialnš. Miasto poszło w zgliszcza i 
perzynę, paliło się co roku w porze, gdy ogień mógł je najłatwiej ujšć, i rozpadło się w te 
gruzy. Ze zniszczonych kilku klasztorów porobiono magazyny wojskowe, inne porozbierano, 
w innych połatawszy je umieszczono więniów, potworzono turmy, parę niniejszych 
kociołków sprzedano żydom i przeistoiczono na kamieniczki, inne powoli jadła słota i 
obalały wichry. Z dawnej wielkoci pozostały olbrzymie zgliszcza. W kilka lat miasto, 
niegdy stolica księstwa, ziemi, siedlisko głównych sšdów, grod biskupi  przedstawiało 
obraz najsmutniejszych w wiecie rozwalin... Nie było uliczki, którejby obok drewnianych 
nędznych klatek nowych, nie osmucała ogromna ruina... stosy gruzów, sterczšce kominy, 
kupy węgla i rumowisk... Życie dawne przestraszone uciekło z tych miejsc skazanych na 
powolne konanie. Z cegieł porozbieranych wištyń wznosiły się cerkwie nowe, turmy i 
kaznaczejstwa... zwykłe moskiewskiej cywilizacyi godła... równie poczwarnie wyglšdajšce 
jak ona.
   Wypędzono biskupa, rozegnano księży, powynoszono sšdy, a reszcie starców ledwie 
dozwolono kšta, w którymby umrzeć mogli pod strażš karabinów moskiewskich. Miasteczko 
przedstawiało niby cmentarz pełen pamištek, na którego grobowiskach policmajster i 
sprawnik ssali resztkę pozostałej ludnoci, którš nałóg i nędza przykuwały do miejsca.
   Proszęż sobie wystawić ten gród niegdy możny, dzi ledwie dyszšcy pod 
błogosławionemi rzšdy łupieżców  w pochmurny dzień a raczej wieczór jesienny, w deszcz 
i wicher, z uliczkami pełnemi błota niby wymoszczonemi tarcicami i dylami, które przejazd 
utrudniały i tworzyły gdzieniegdzie rodzaj barykad wród przepaci. W ulicach żywej duszy, 
gdzie niegdzie żyd przesuwajšcy się okrywszy głowę podniesionemi na niš połami 
szarafana... wóz nędznemi szkapami cišgniony i grzęznšcy w rynku... wychudły pies lub 
odarty żebrak...
   Na progu tych murowanych budek strażniczych, które majš niby strzedz porzšdku... 
widać było tylko przypartš do ciany halebardę budnika... on sam na barłogu odpoczywał 
gdzie po wódce, pewien że policmajster w takš szargę nie wyjedzie na ulicę.
   Wiatr wył w zaułkach i po ważkich pustych szyjach między murami... obryzganemi 
błotem wysoko.
   Gdzieniegdzie po nad dachy zajezdnych domostw z komina wyrywało się trochę dymu, 
którym wiatr miótł po ziemi. Niewysłowiona tęsknota... nieopisane wyziewy błota, atmosfera 
gęsta i smrodliwa opasywały nieszczęliwš ruinę.
    
   * * *
     W jednej z uliczek szerszych nieco, w drewnianym domku podniesionym 
podmurowaniem nad poziom grzęzawicy ulicznej, nad którego drzwiami przybitš była deska 
z namalowanym energicznie orłem moskiewskim  w pierwszej izdebce siedział wcale nie 
ciekawy człowieczek. Poznać w nim było łatwo moskiewskiego czynownika nietylko po 
mundurze, ale i po fizjognomii, którš kancelaryjnš nazwać byłoby najwłaciwiej. Izbę tę  
której rodek zajmował stolik, zielonem suknem wyszarzanem okryty i po podłodze 
plamkami czarnemi atramentu obwiedziony, przystrajała litografia cesarza, dwa pomniejsze 
stoły z kałamarzami, i kilka krzesełek, z których jedno wycielała mizerna wysiedziana 
poduszeczka. Oczywicie zużytkował jš w tej chwili skazany na samotnš medytację urzędnik, 
oparty na stole i poglšdajšcy smętnie w zabrukane i od wieków nie myte okno. Nizkie czoło, 
czerwony nos, szerokie usta, wygolona twarz i brodawka około warg, odznaczały sekretarza 
policmajstra. Nie byłto bowiem kto inny nad samego sekretarza... Drzwi od kancelaryi, po za 
któremi słychać było dosyć głonš, przerywanš miechami rozmowę, łšczyły to biuro puste z 
prywatnem mieszkaniem pułkownika Pramina, naówczas pełnišcego obowišzki naczelnika 
grodu w miasteczku...
   Zapomnielimy dodać, iż przede drzwiami domku stała jednokonna, straszliwie obłocona 
dorożka, skórš pokryta, której wonica odwrócony plecami do deszczu, drzemał oczekujšc na 
swego pana.
   Sekretarz policmajstra ziewał i przeklinał koniecznoć siedzenia w pustej kancelaryi  
zaczynało powoli zmierzchać.
   W tem zwolna i ostrożnie otwarły się drzwi, ukazała głowa, i ocierajšc nogi w progu 
wszedł kapišcy deszczem żydek. Byłto faktor z domu zajezdnego Nysonowiczów, który 
jarmułkš ukłonił się sekretarzowi i za sukniš poczšł szukać papieru. Sekretarz przybrał minę i 
postawę gronš, urzędniczš, powagi pełnš. 
    Czego chcesz?...
    Proszę jasnego pana... paszport... Podróżny przejeżdża, to się melduje.
   Sekretarz wzišł naprzód marszczšc brwi papier i spojrzał na ręce żydkowi, który złotych 
dwa na stoliku po cichu położył... Czytał paszport z rodzajem wzgardy i wyrazem siły 
własnej.
   Dwuzłotówka, którš już był schował do kieszeni w kamizelce, nie zdawała się wcale 
skutkować.
   Raz i drugi paszport obrócił w ręku, szukajšc niby na nim, czego nie znajdował, i kręcšc 
głowš:
    Co to jest?  zawołał narecie kładnšc papier na stoliku  co to za maniera? he? 
Podróżny, a jeszcze cudzoziemiec, z daleka, djabli go tam wiedzš, osoba może podejrzana... 
przysyła sobie papier do podpisania, a nie jawi mi się osobicie? Cóżto ty Icku nie wiesz 
przepisów? hę? Czyto ja jeszcze sam mam ić do was, ażeby sprawdzić, że rysopis wierny, i 
spojrzeć w oczy jegomoci temu? Cóżto nie wiesz jakie czasy? hę? kiedy nam najsrożej 
przepisano zwracać jak najbaczniejszš uwagę na każdego podróżujšcego a zwłaszcza 
cudzoziemca? Ale co to jest? ale to wy sobie ze mnie i z pułkownika żarty stroicie? hę? 
chcecie może pod sšd oddać? he? Trzydzieci kopijek należy się za pieczštkę... ot co! a 
podróżny niechaj się sam pofatyguje do kancelaryi.
   Icek spojrzał na zabłocone nogi.
    Janie sekretarzu  rzekł  to jest chory człowiek.
    A poco jedzi kiedy chory?  Jemu zębów okrutnie bolš...
    Niech go boli co chce, a on tu mi powinien być sam... Hę? niechno ja mu w oczy 
spojrzę.. Tak prawo chce... a ja nie mogę wizować nie widzšc... Teraz taki czas... diabeł go 
wie jakiej nacji... paszport niezrozumiały.
    Nacyi?  odparł żydek  co ma być nacji! Kiedy to jest zegarmistrz... 
    Mnie wszystko jedno... czy on zegarmistrz, czy graf, czy ktobykolwiek był, a dosyć że 
on przez uszanowanie władzy powinien się stawić do kancelaryi.
   Icek ruszył ramionami i dobył jeszcze dwuzłotówkę, cofajšc się po dokonaniu w 
milczeniu tego miałego czynu znowu do progu.
   W milczeniu także sekretarz naprzód schował dwuzłotówkę do kieszeni, ale zaraz stuknšł 
rękš o stół.
    Żeby mi dał rubla! słysz? z tego nic nie będzie  człowiek cudzoziemski, 
zagraniczny człowiek... Zegarmistrz, albo ty wiesz czy prawdziwy zegarmistrz, czy udaje! 
Możesz ty wiedzieć ? Znasz ty najsroższe przepisy policyjne? hę! Icek! Icek! nie igraj z 
władzš! nie próbuj cierpliwoci mojej... Ostatnie słowo: id precz, a przyszlij tu tego 
człowieka.  Ale on nie gada żadnego języka  zawołał Icek... a no po niemiecku...
    Ja go wyegzaminuję... der, die, das!  krzyknšł sekretarz  daj mi go tu... inaczej nie 
będzie... Czy ty wiesz jakie to czasy!
    Co ja mam wiedzieć  rzekł żydek ruszajšc ramionami.
   Sekretarz podniósł rękę do góry.
    Czy ty wiesz jaka odpowiedzialnoć! Co to jest przepucić cudzoziemca... 
zagranicznego cudzoziemca... nie skonfrontowawszy rysopisu?...
   Stuknšł o stół:  Id mi zaraz po niego. Żyd się poskrobał, nie miał już mówić, ale 
błagajšco kiwał głowš.
    Ja się z tem znam, co wy faktory umiecie. Cudzoziemiec, przypuszczam człowiek 
porzšdny, który zna dobrze, iż na wiecie nic się darmo nie robi... daje rubla albo dwa za 
paszport... a faktor przynosi mi nędzne dwie dwuzłotówki.
   Żyd się w piersi uderzył.
    Niech się sam stawi  dodał sekretarz  id natychmiast... precz...
   Icek postał chwilę, zawrócił się niechętny, stuknšł drzwiami i zniknšł.
   Sekretarz umiechnšł się do siebie... ujšł paszport w ręce i poczšł mu się przypatrywać ze 
wszech str...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin