9760.txt

(898 KB) Pobierz

Arturo Perez  Reverte


KRÓLOWA POŁUDNIA
      
      
      
      
      
      
      
      
      
      
      
      
      
      
      
      
      
      
      Zadzwonił telefon i zrozumiała, że jš zabijš. I przez tę nagłš pewnoć znieruchomiała, zastygła z maszynkš do golenia w ręce, z mokrymi włosami przylepionymi do twarzy, poród goršcej pary, skraplajšcej się na kafelkach. Bip-bip. Siedzšc bez ruchu w wannie, wstrzymywała oddech, jakby bezruch i cisza mogły zmienić to, co już się stało. Bip-bip. Depilowała prawš nogę, zanurzona w pianie, i nagle jej całe ciało pokryło się gęsiš skórkš, jakby z kranu trysnęła włanie zimna woda. Bip-bip. Tigres del Norte z płyty grajšcej w sypialni piewali o losach Teksańskiej Kamelii. Zdrada i przemyt, piewali, nigdy nie chodzš w parze. Zawsze się bała, że takie piosenki mogš być złš wróżbš, i naraz stały się ponurš rzeczywistociš i  grobš. Blondyn kpił sobie z tego, ale to dzwonienie oznaczało, że ona miała rację, a nie Blondyn. wiadczyło o tym, że mylił się on w wielu innych sprawach. Bip-bip. Odłożyła maszynkę, powoli wyszła z wanny i skierowała się do sypialni, zostawiajšc mokre lady na podłodze. Telefon leżał na narzucie  mały, czarny i złowrogi. Przyglšdała mu się, nie dotykajšc go. Bip-bip. Przerażenie. Bip-bip. Sygnał wplótł się w tekst piosenki, jakby stanowił jej częć. Przemytnicy, piewali Tigres, nigdy nie wybaczajš. Blondyn mówił to samo, miejšc się jak zwykle, kiedy gładził jej kark, upuszczajšc przy tym telefon na jej spódnicę. Jeli kiedy zadzwoni, to będzie znaczyć, że już nie żyję. A wtedy uciekaj. Ile siły, maleńka. Uciekaj i nie zatrzymuj się, bo mnie już nie będzie, żeby ci pomóc. Jeli jednak znajdziesz jakš przystań, wypij kieliszek tequili za mojš pamięć. Za wszystkie dobre chwile, maleńka. Za dobre chwile. Taki włanie  twardy i nieodpowiedzialny  był Blondyn Davila. Wirtuoz cessny. Król krótkiego pasa, jak nazywali go przyjaciele i nawet don Epifanio Vargas, bo potrafił podnieć na trzystu metrach samolot naładowany trawš i prochami i latać tuż nad wodš w najczarniejsze noce, z jednej strony granicy na drugš, omijajšc ekrany radarów meksykańskiej policji federalnej i sępy z DEA (Agencji Antynarkotykowej). Potrafił igrać z ogniem, prowadzšc własnš grę za plecami szefów. Potrafił też przegrać.
      Woda spływała jej po skórze, tworzyła kałużę pod stopami. Telefon cišgle dzwonił, a ona i bez odbierania wiedziała, że Blondynowi przestało dopisywać szczęcie. Trzeba go posłuchać i uciekać, jednak niełatwo przyjšć do wiadomoci, że zwyczajny dzwonek w jednej chwili zmienia twoje życie. W końcu chwyciła telefon, wcisnęła guzik i usłyszała:
       Wykończyli Blondyna, Tereso.
      Nie rozpoznała głosu. Blondyn miał wielu przyjaciół, kilku nawet wiernych, bo uważali to za swój obowišzek, na mocy kodeksu obowišzujšcego od czasu, kiedy przemycali trawę i pakunki z heroinš w kołach samochodowych przez El Paso do Stanów. Mógł to być każdy z nich  może Neto Rosas albo Ramiro Vazquez. Nie poznała, kto dzwoni, i do niczego nie było jej to potrzebne, bo wiadomoć była jasna. Wykończyli Blondyna, powtórzył głos. Zabili też jego kuzyna. Teraz kolej na rodzinę kuzyna i na ciebie. Uciekaj, jak możesz najszybciej. Uciekaj i nie zatrzymuj się. Potem połšczenie się urwało, a ona spojrzała w dół na swoje mokre stopy na podłodze i poczuła, jak drży z zimna i ze strachu, i pomylała, że ktokolwiek dzwonił, powtórzył to samo, co zawsze mówił Blondyn. Wyobraziła sobie tę scenę w podłym barze, jak ten facet uważnie kiwa głowš, poród kłębów dymu z cygar i przy brzęku kieliszków. Blondyn naprzeciwko niego, ze skrętem w palcach, nogi skrzyżowane pod stołem, jak miał w zwyczaju, kowbojskie buty w szpic z wężowej skóry, chustka pod rozpiętym kołnierzykiem koszuli, kurtka pilota zawieszona na oparciu krzesła, jasne włosy obcięte na jeża, na ustach umiech cyniczny i pewny. Zrobisz to dla mnie, jeli mnie rozwalš. Powiesz jej, żeby uciekała i nie przystawała, bo inaczej pierdolnš jš tak samo jak mnie.
      Nagle dopadła jš panika, zupełnie inna niż zimny strach, który czuła wczeniej. Była to eksplozja chaosu i szaleństwa. Krzyknęła krótko i sucho, podnoszšc ręce do głowy. Nogi nie były w stanie jej utrzymać, usiadła więc na łóżku. Rozejrzała się wokół: biel i złocenia zagłówka, na cianach obrazy przedstawiajšce liczne pejzaże i pary przechadzajšce się o zachodzie słońca, porcelanowe figurki, które zbierała i ustawiała na gzymsie, bo chciała, żeby ich dom był ładny i wygodny. Zrozumiała, że to już nie jest dom, że za parę minut to miejsce stanie się pułapkš. Zobaczyła siebie w wielkim lustrze na drzwiach szafy  była naga i mokra, ciemne włosy lepiły jej się do twarzy, a spomiędzy kosmyków patrzyły czarne oczy, szeroko otwarte, wytrzeszczone ze strachu. Uciekaj i nie zatrzymuj się, mówili Blondyn i ten głos, który powtarzał słowa Blondyna. No to rzuciła się do ucieczki.
      
     l.  Spadłem z obłoków, w których bujałem 
      
      Zawsze mylałem, że meksykańskie narcocorridos to tylko piosenki, a Hrabia Monte Christo to tylko powieć. Powiedziałem to Teresie Mendozie tego dnia  bo w końcu zgodziła się na rozmowę ze mnš  kiedy w asycie ochroniarzy i policjantów przyjęła mnie w domu, gdzie mieszkała, w dzielnicy Chapultepec w Culiacan, w stanie Sinaloa. Wspomniałem Edmunda Dantesa, pytajšc, czy czytała Hrabiego Monte Christo, a ona, milczšc, zwróciła na mnie spojrzenie tak przecišgłe, że już się zaczšłem obawiać, czy aby nasza rozmowa nie skończyła się w tym momencie. Potem przeniosła wzrok na deszcz, który uderzał w szyby, i czy to odblask szarego wiatła zza okna, czy też zamylony umiech spowodował, że jej usta wykrzywiły się w dziwnym i okrutnym grymasie.
       Nie czytam ksišżek  powiedziała.
      Wiedziałem, że kłamie, tak jak to robiła nieskończenie wiele razy w cišgu tych ostatnich dwunastu lat. Ale nie chciałem sprawiać wrażenia natręta, zmieniłem więc temat. Jej długa droga na szczyt i z powrotem pełna była epizodów, interesujšcych mnie o wiele bardziej niż lektury  tej kobiety, którš wreszcie miałem przed sobš, po omiu miesišcach tropienia jej ladów na trzech kontynentach. Gdybym powiedział, że byłem rozczarowany, nie nazwałbym dokładnie moich odczuć. Rzeczywistoć zazwyczaj jest marniejsza od legendy, ale w moim zawodzie rozczarowanie jest zawsze pojęciem względnym: rzeczywistoć i legenda sš zwykłym tworzywem pracy. Problem polega na tym, że obsesyjnie zajmujšc się całymi tygodniami i miesišcami jakš osobš, człowiek stwarza sobie własne wyobrażenie tej postaci, dokładne i  co oczywiste  nieprawdziwe. Jest to wizja, która zagnieżdża się w głowie z takš siłš, że wprowadzenie jakiejkolwiek zmiany, choćby najdrobniejszej, okazuje się bardzo trudne, wręcz niepotrzebne. Poza tym my, pisarze, potrafimy sprawić, że czytelnicy z zaskakujšcš łatwociš przyjmujš nasz punkt widzenia. Dlatego owego deszczowego poranka w Culiacan miałem tę wiadomoć, że kobieta siedzšca przede mnš nigdy nie będzie prawdziwš Teresš Mendozš, że jest kim innym, kim, kto w częci wypiera Teresę Mendozę stworzonš przeze mnie, tę, której losy  niekompletne i pełne sprzecznoci  odtworzyłem, wydzierajšc kawałek po kawałku tym, którzy jš znali, nienawidzili albo kochali.
       Dlaczego pan tu przyjechał?  zapytała.
       Brakuje mi informacji na temat pewnego epizodu z pani życia. Tego najważniejszego.
       Co takiego! Mówi pan: pewnego epizodu?
       Włanie.
      Wzięła ze stołu paczkę farosów i zapaliła papierosa płomieniem taniej plastikowej zapalniczki, wczeniej powstrzymujšc ruchem dłoni człowieka siedzšcego w przeciwnym kšcie pokoju, który usłużnie podnosił się z krzesła, trzymajšc lewš rękę w kieszeni marynarki; był to mężczyzna  już dojrzały, korpulentny czy wręcz gruby, o zupełnie czarnych włosach i gęstych meksykańskich wšsach.
       Tego najważniejszego?
      Odłożyła papierosy i zapalniczkę na stół, rozmieszczajšc je w doskonałej symetrii, nie częstujšc mnie, co zresztš nie miało znaczenia, bo ja nie palę. Leżały tam jeszcze dwie paczki farosów, popielniczka i pistolet.
       Musi panu na tym rzeczywicie zależeć  dodała  jeli teraz odważył się pan tu przyjechać.
      Spojrzałem na pistolet. Sig sauer, szwajcarski. Parabellum. Dziewištka. Szesnacie naboi w magazynku, ułożonych w szachownicę. I trzy pełne magazynki. Złote końcówki naboi były grube jak żołędzie.
       Tak  odezwałem się łagodnie.  Wydarzyło się to dwanacie lat temu. W stanie Sinaloa.
      Kolejne milczšce spojrzenie. Dużo o mnie wiedziała  w jej wiecie można wszystko dostać za pienišdze. Poza tym trzy tygodnie wczeniej posłałem jej egzemplarz niedokończonego tekstu. Na przynętę. Niby list polecajšcy, uzupełniajšcy całoć moich starań.
       Dlaczego miałabym panu o tym opowiedzieć?
       Bo powięciłem pani wiele pracy.
      Patrzyła na mnie przez dym papierosa, mrużšc oczy, przypominała tym indiańskie maski w Templo Mayor. Potem wstała i podeszła do barku, wróciła z butelkš tešuili Herradura Reposado i dwoma kieliszkami, wysokimi i wšskimi, które w Meksyku nazywajš caballitos. Miała na sobie ciemne, wygodne lniane spodnie, czarnš bluzkę i sandały. Żadnej biżuterii, nawet łańcuszka czy zegarka, oprócz siedmiu cienkich srebrnych bransoletek na prawej ręce. Dwa lata wczeniej  wycinki prasowe leżały w moim pokoju w hotelu San Marcos  tygodnik Hola" zaliczył jš do dwudziestu najlepiej ubranych kobiet w Hiszpanii, było to  mniej więcej w tym samym czasie, kiedy dziennik El Mundo" informował o ostatnim ledztwie dotyczšcym jej interesów na Costa del Soi i powišzaniach z przemytem narkotyków. Na zdjęciu na pierwszej stronie gazety można byto dostrzec jej postać przez szybę samochodu oraz kilku ochroniarzy w ciemnych okularach, którzy jej s...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin