Moratorium.doc

(180 KB) Pobierz

MORATORIUM
Frey



Siedziałem na łóżku i wpatrywałem się w swoją białą ścianę. Nic do mnie nie docierało. Albo może chciałem, by do mnie nic nie docierało. Nie wiem. Byłem zdenerwowany. Nie, byłem wkurwiony! Jak bym mógł, to bym rozniósł całe moje mieszkanko!
    Jak do tego doszło?
    Mniejsza o detale, ale wisiało to w powietrzu. I zaczęło się. A może sam to zacząłem? A końcówka była taka: Tobi zniknął w mojej sypialni, trzasnąwszy drzwiami. Wszedłem tam za nim, odwróciłem go i wrzasnąłem:
    – O co ci, kurwa, znowu chodzi?!
    – Po prostu się przyznaj, że masz już dość. Że już tego nie chcesz!
    – No normalnie za włosy i o ścianę... Kiedy zrozumiesz, że... – i jak tu teraz dobrać słowa, żeby go nie urazić? A chuj, co będzie to będzie. – Wiedziałem, że nie będzie łatwo, ale nie uciekłem, prawda?
    – Ty myślisz, że jest mi łatwo? – uniósł ręce do głowy.
    – I znowu to samo...
    – Ty nie wiesz jak to jest!
    – Bzdura! – ryknąłem na niego. – Ta wymówka była dobra może na początku, ale nie teraz, po pół roku! Jesteś nor-mal-ny!
    – Nieprawda. Kiedyś tak, ale od kilku lat już nie! Nie tak, jak ty!
    – Pierdolisz jak potłuczony. Jestem z tobą, tylko ty jakoś nie potrafisz tego sobie w tej durnej głowie uzmysłowić. To, że chcę raz na jakiś czas spędzić trochę czasu sam ze sobą, już ci się w niej nie mieści! Zawsze musisz być moim cieniem! Na każdej imprezie zawsze musisz mi towarzyszyć! Jesteś jak kula u nogi! Zawsze! Za każdym razem! Masz tę durną fobię, że wszyscy mówią za twoimi plecami. Dam ci dobrą radę. Odwróć się w takim razie!... No troszkę za ostro...
    – Jak możesz tak mówić? –  dostrzegłem ten dziwny płomień w jego oczach.
    – Co...? Już zaczynasz ze swoimi fochem?
    – Nie chce mi się już z tobą gadać! – wyszedł z sypialni, ponownie trzaskając drzwiami.
    – I dobrze, wypierdalaj. Zawsze uciekasz, jak widzisz, że przegrywasz! – uśmiechnąłem się mówiąc te słowa. Bo niepotrzebnie.
    Wyszedłem za nim, ale on już wychodził z mieszkania. Gdy tylko znalazł się na klatce schodowej, odwrócił się z kurwikiem w oku i łzą spływającą po policzku i pokazał mi środkowy palec. Zniknął. Wróciłem do mieszkania i tym razem to ja trzasnąłem drzwiami. Zaśmiałem się, że to też było niepotrzebne.
    Wiem. Ja dobrze wiem, że trochę przesadziłem. Może nawet nie trochę. No zagotowałem się. Bo ile mam słuchać, że ktoś mi się tam podoba z towarzystwa, w którym przebywamy. I zawsze, kurwa, zawsze jest to o osobie, z którą wcześniej rozmawiałem. A tak rzadko mam możliwość pogadać z kimś. Bo on zawsze się na niego lub na nią patrzy. Co w sumie jest zrozumiałe. Ale oni nie wiedzą. Przynajmniej nie wiedzą na początku.
    Takie kłótnie powtarzają się niemal regularnie co dwa tygodnie. Ja wiem, że on ma rację, że ma prawo tak się zachowywać i że sam się na to zgodziłem, na taki związek. Mogłem uciec, jak inni, o których czasem opowiadał, ale stwierdziłem, że taki nie będę, bo Tobi jest po prostu zajebisty. Nie, nie, nie... Nie zrobiłem tego, żeby samego siebie podbudować, żeby poczuć się lepszym, dowartościowanym. Bo to nie tak.
    Tobi jest zajebisty. Dlaczego? Fizycznie: jest facetem średniego wzrostu z miedzianymi włosami. Gdy się uśmiecha, robią mu się dołeczki w piegowatych policzkach. Ma śliczne, zielone, takie trawiaste oczy, które cały czas się uśmiechają. No, chyba, że go zdenerwuję. Wtedy robią się trochę skośne, jak u Japończyka. Jest przeciętnie zbudowany, żadne tam sześciopaki, ale ręce ma umięśnione i tyłek ładnie okrągły, który pewnie nabrał kształtów, jak Tobi jeszcze grał w piłkę. Tak, nogi ma ładne, średnio owłosione. A pod względem charakteru biorąc: ma świetne poczucie humoru, realista, wytrwały i uparty jak cholera!, wojowniczy – i za to go najbardziej podziwiam. Powiedziałbym: samowystarczalny. Nie lubi prosić o pomoc, bo w jego rozumieniu to by było poniżeniem, ujmą na jego honorze. Jeżeli sam nie dasz sobie rady, to po co zaczynać. Jednak on i tak zacząłby, aby udowodnić, że... że nie jest gorszy. I jeśli w naszych czasach istnieje coś takiego jak honor, to Tobiasz na pewno go ma!

    Pamiętam doskonale noc, w którą go zobaczyłem. Jak zwykle, przyjaciele wyciągnęli mnie do klubu. Jak zawsze na początku była domówka, zwana przez nas biforką. Siedzieliśmy sobie w piątkę i rozmawialiśmy, co się wydarzyło przez ostatnie dni, jak u nas w pracy, jakie mamy problemy, kto kogo poznał, kto z kim zerwał, kogo teraz nie lubimy. Kiedyś trzech z nas pracowało razem, ale jak to w pracy bywa, jednego zwolnili, drugi sam się zwolnił, ja zostałem... Oczywiście wypiliśmy pierwszy toast za zdrowie wrogów, jak nas nasza była kierowniczka nauczyła, i jej imię zawsze pierwsze padało przy kolejnym toaście.
    No więc tak piliśmy do północy, by o tej porze zawitać do klubu. Stary Faraon. Zajęliśmy stolik na „pięterku”, rozgościliśmy się w sofach. Dwóch poszło po drinki, reszta została.
    Zawsze mi się to podobało. Wyszukiwarka, takie gejowskie google. Rząd gapiów stojący za barierką z piwem, drinkiem czy fajką patrzący i szukając tego jednego. Czy jednego na tę jedną noc, czy na zawsze, to już zależało od Wyszukiwacza. No i parkiet. Tańczący tłum – i tu był problem: część z tańczących nie chce być wyszukiwanym / znalezionym. Po prostu chce tańczyć, nawet czasem się powygłupiać. Druga część, dyspozycyjna, chwyta się barierek, klatek,  wchodzi na scenę i robi wszystko, by zostać zauważonym, Wybranym.
    Kiedy tak sobie tańcowaliśmy, moje oko zawiesiło się na takiej ładnej, białej koszuli. Teraz możecie uruchomić wyobraźnię, dodając trochę białego dymu wydobywającego się z korytarza, a w nim schowany on, w tej białej koszuli. A raczej to, co ona zakrywała, ładnie oddając kształt jego sylwetki. Do tego spodnie, które też elegancko na nim leżały. I twarz, która w kolorowych światłach stawała się... rozmyta? W każdym razie – nieostra. A może to ilość promili w mojej krwi już powodowała moje zaburzenia wzroku – lub brak okularów. Fakt jest taki, że słabo go widziałem, a przecież – widziałem. Wzrokiem porozumiewawczym wskazałem go przyjaciołom. Oni się uśmiechnęli i skinęli głową, bym działał. Ha-ha-ha-ha... Przecież nie podejdę ot tak, do niego i nie przedstawię się. To by było trochę desperackie. Nie przejdę też obok niego i nie chwycę go za tyłek. Bo to z kolei by było bardzo prostackie. Najlepiej podejść do baru, stanąć obok i poczekać, żeby spotkać się wzrokiem albo nawet celowo go trącić i przeprosić, i jakoś wystartować rozmową z tego miejsca. Albo tańcząc obok, lekko się z nim zderzyć i też go przeprosić, a potem, jeżeli zobaczysz jakąś akceptację w jego oczach, zacząć tańczyć razem z nim.
    Był w towarzystwie byłego chłopaka jednego z moich przyjaciół, z którym i ja tutaj bywałem, więc ewentualnie oni mogliby do nas podejść i tak byśmy się poznali. Jednak w tym momencie jedna z moich przyjaciółek poczuła się słabo, uwiesiła się mojego ramienia i błagalnym tonem wymamrotała, czy mogę jej pomóc dojść do WC. Więc pomogłem, schodząc z parkietu. Obserwowałem go, jak tańczy, cały uśmiechnięty.
    Porządnie się struła. Bełtała i bełtała. Pewnie nawet zobaczyła w sedesie śniadanie z dnia poprzedniego. Ale ja miałem znieczulicę. Moje myśli i wszystkie zmysły były pochłonięte nim, bym mógł swobodnie wyobrażać sobie jego postać. Chyba był ładny. Musiał być. Albo było w nim coś, co przykuło moje spojrzenie. Możemy nazwać to darem losu lub przystankiem na ścieżce przeznaczenia. Zwał, jak zwał. To był on – i był tam, a ja w damskim WC przy akompaniamencie basów i wymiotów. Miodzio...!
    Po półgodzinnym kiblowym koncercie wydostałem się stamtąd, wraz z flakiem mojej koleżanki przewieszonym przez moje ramię. Zobaczyli nas pozostali i bez słowa wiedzieliśmy, że to wszystko na dziś.
    Byliśmy tam w sumie dwie godziny, ale jakoś nie żałowałem, że tylko tyle. Przy wyjściu jeszcze raz się rozejrzałem i zobaczyłem go. Wtedy nasz wzrok się spotkał. Poczułem coś w sobie, ten dreszczyk emocjonalny, motylki, strach i panikę. Uśmiechnąłem się i widziałem, że on też odpowiedział mi uśmiechem, po czym spuścił głowę w zakłopotaniu. Znów uniósł wzrok, szukając potwierdzenia, że patrzę na niego, a ja – machnąłem mu ręką na do widzenia. Kiwnął mi głową i spojrzał na swoje towarzystwo, a ja zniknąłem za rogiem.
    W domu położyliśmy koleżankę spać, a sami dokończyliśmy alkohol i usnęliśmy koło piątej nad ranem. Pobudka była o jedenastej. Wystarczyło. Wstaliśmy wszyscy wypoczęci, wyspani, strzeliliśmy po piwku na kaca i zjedliśmy śniadanie. Potem znów się polał alkohol – i tak do samej dwudziestej. Czyli koniec tej pięknej niedzieli. Ale było dobrze. Żałowałem trochę, że tak się wszystko potoczyło, ale co zrobić, po prostu trzeba żyć dalej.
    Jednak on nie wychodził mi z głowy przez cały czas.
    I ponownie praca, szkoła, dom, nauka...
    Po kilku dniach zadzwonił do mnie znajomy, tak po prostu, by spytać, co słychać, co się ze mną dzieje i w ogóle. I to był odpowiedni znajomy. Bo to był właśnie ten „były” mojego przyjaciela, którego tam widziałem z moim obiektem westchnień. Szybko nakreśliłem sytuację, jak to się działo, potem: z kim był i ubłagałem, żeby zadzwonił do swojego ex i dowiedział się cokolwiek o moim „doskonałym” facecie. Cokolwiek, co spowodowałoby nasze kolejne spotkanie. Od razu usłyszałem, że będzie ciężko, bo on nie utrzymuje tak dobrych relacji ze swoim byłym.
    Po tych słowach trochę ochłonąłem, bo od soboty żyłem w takim dziwnym letargu gdybanego zachwytu nad czymś, co w ogóle nie istnieje. Jasne: nie spotkam się z nim. Możliwe, że nigdy więcej. Odpłynęły niepotrzebnie zalegające w mojej podświadomości wizje nas razem, w parku czy w restauracji przy dobrej pizzy, wizje wspólnych wyjazdów, oglądania filmów i nieprzespanych nocy wypełnionych genialnym seksem.
    I tu pojawia się ten moment, w którym go znienawidziłem. Jak głupi rozglądnąłem się po ulicach, chodziłem do centrów handlowych w nadziei, że go zobaczę. Każda fantazja, jaką miałem, była z jego udziałem. Wszędzie widziałem jego twarz, choć rozmytą, rozmazaną, ale wiedziałem, że to on... Umyśle!, daj mi spokój! Przestań mnie tak torturować!
    Tak mijały kolejne dni i tygodnie. Nie było okazji wychodzenia ze znajomymi, a sam nie lubię chodzić do klubu. Tułałem się jednak, a on nadal gdzieś tam zalegał mi w pamięci. Jego obraz najczęściej przychodził do mnie tuż przed zaśnięciem. No cóż, takie wrażenie na mnie wywarł, że nie umiałem się całkowicie go pozbyć. Nie umiałem zapomnieć. A może nie chciałem? Nawiasem mówiąc, teraz czasem się zastanawiam, że może byłoby lepiej, gdybym tak zrobił... Ale nie. Jednak dobrze się stało.
    A stało się, jak się stało. Jedna z moich znajomych stwierdziła, że należy zorganizować imprezę. Wszystko miało się kręcić w rytm szalonych latach ’80. Musiałem się więc wystroić, jak głupi. Ludzie tylko czasem na mnie zerkali zdziwieni, a gdy dotarłem do jej domu, okazało się, że impreza już trwa. Wszyscy poprzebierani, z głośników leciała ABBA i inne podobne przeboje. Przywitałem się ze znajomymi, czyli z połową towarzystwa. Ci wygonili mnie do kuchni, żeby zamrozić alkohol, który  przyniosłem, bo przecież z pustymi rękoma nie wypada przychodzić w gości. Wchodzę i – kogo widzę...? No, niestety, nie mojego „doskonałego”, ale tego „byłego” mojego przyjaciela. Przywitaliśmy się, buzi, buzi. I nawijamy, co u niego, bo akurat ja go zawsze jako tako trawiłem, a że później zaczął się puszczać i chodziła w środowisku fama, że jest królową dark roomu – nie dziwię, że mój przyjaciel z nim skończył. W końcu nie jest to coś, czym można się szczycić. Ale ja tam do niego nic nie miałem. Poza tym, jak ktoś nie miał lokum, on bywał niezawodnym „wyjściem awaryjnym”.
    No to pora działać. Wspomniałem o tej nocy w klubie sprzed trzech tygodni. Przypomniałem mu, że przyszedł z tym, i z tym, i z tamtym, i z kimś jeszcze, kogo nie znałem. No i się dowiedziałem... On go wcale nie kojarzył! Rozpacz... Powiedział, że był jakiś nowy, ale nie wie, kto to, nie umiał z nim nawiązać kontaktu, bo dziwnie mówił i cały czas parzył na niego. Poza tym, że był tam właśnie ze swoim aktualnym chłopakiem, więc nim musiał się zająć, a nie jakimś tam nowym... Ooooczywiście, przytaknąłem. Przede wszystkim powinien skupić swoją całą uwagę na tym swoim obecnym aktualnym, a nie na kimś tam innym – klepnąłem go w ramię, a moje myśli utonęły w niewypitym jeszcze alkoholu.
    Imprezę mogliśmy zaliczyć do udanych. Wspominamy ją do tej pory. Tylko nie wiem, dlaczego nie umiałem sobie sam ze sobą poradzić.
    Życie toczyło się dalej, wypełnione normalnymi obowiązkami. Widywałem się ze znajomymi, którzy czasem wypominali mi mojego „doskonałego”, który tak mną zawładnął, ale zawsze czynili to z uśmiechem na ustach. Co mogłem zrobić? To było takim potężnym zauroczeniem, że od tamtej chwili nie umiałem z niego wyjść.
    Aż do tego dnia. Ta pamiętna środa...
    Jak gdyby nigdy nic, wsiałem w dwójkę i jechałem do szkoły. Na odpowiednim skrzyżowaniu wysiałem i przeszedłem dwie ulice na drugi tramwaj. Nagle na światłach stanąłem jak wryty. ON tam stał! Szukał czegoś w swojej torbie. Ale ja, tak samo jak wtedy w klubie, byłem po pijaku, to raz, dwa, bez okularów! Więc z daleka wszystko widziałem tak samo rozmazane. Ale nie mogłem się mylić. To był ON. Z emocji motylki rozszalały mi się w brzuchu. Plus, dla potwierdzenia, że to był on – ta sama koszula! Inni zdążyli już przejść na drugą stronę ulicy, a ja nadal stałem wpatrzony w niego. Ludzie zaczęli mnie trącać, że tarasuję przejście, więc przebiegłem szybko po pasach, bo zielone już migało. Stanąłem jakieś trzy metry od niego, dokładnie twarzą ku niemu, bo stamtąd też miał nadjechać mój tramwaj. A on – nic... No-ż,  kurna, człowieku, spójrz na mnie...! Uniósł głowę, ale spojrzał na tramwaj, który właśnie nadjeżdżał. Nie wsiadł. A to był mój tramwaj. Ja musiałem wsiąść, bo profesor z pierwszego wykładu to żyła i sprawdza obecność. Stanąłem na stopniach drugiego wozu i odwróciłem się. Wtedy on uniósł głowę i nasz wzrok się spotkał. Yes...! Patrzył na mnie, jakby szukał w pamięci mojej twarzy i potwierdzenia jakiegoś wcześniejszego kontaktu... Drzwi się zamknęły. Tramwaj ruszył. Uśmiechnąłem się. Wtedy i on się uśmiechnął, jakby się nagle rozpromienił! Albo – jakby zaraz miał pęknąć ze śmiechu... Wtedy pierwszy raz zobaczyłem te jego dołeczki w policzkach. Opuścił głowę na sekundę, a kiedy podniósł, puścił mi oczko, bo właśnie byliśmy dokładnie naprzeciw siebie: ja – za szybą tramwajowych drzwi, on – na przystanku... W akcie wielkiej desperacji, najwyraźniej jak potrafiłem, powiedziałem głuche: „Jutro!”
    Jego wzrok świdrował mnie jeszcze przez chwilę i wydawało mi się, że przytaknął! – albo to tramwajem tak zakołysało na rozjazdach, że tak mi się tylko zdawało.
    Zajęcia były nudne. Po chwili zacząłem się zastanawiać nad sensem mojego udziału w nich. Dokładnie to samo, co miałem na licencjacie. Nawet niektóre przedmioty prowadzili ci sami wykładowcy. Z tymi – na „piękne oczy i szeroki uśmiech” – miałem przepisane oceny. Ooooj, przez to stałem się w grupie bardzo niepopularny. Ale kij im w oko.
    A na koniec tego dnia po prostu cudowna wiadomość: odwołali nam dwa jutrzejsze zajęcia! To nic. I tak będę na przystanku o tej samej porze. Muszę być!
    Jak zwykle trzeba było trochę podramatyzować, czyli: w co ja się ubiorę? Przecież nie mogę źle wyglądać. Wtedy zacząłem się zastanawiać, co ja robię. No, może i on mi się podoba, ale przecież ja go w ogóle nie znam. Nie wiem, kim jest, ani jakie ma zapatrywania na te czy inne sprawy. Byłem przerażony, bo o czym miałbym z nim rozmawiać? I oczywiście nagłe, głupie – albo rozsądne! – pytanie: a jak on już kogoś ma? Albo jest heterykiem? I w jednej chwili ogarnął mnie strach. Może lepiej nie jechać...? Ale jak mam kogoś poznać, skoro boję się wyjść do ludzi?
    Na budziku 6:15, a ja i tak już od pół godziny nie śpię i patrzę tępo w sufit, próbując uspokoić swoje rozhisteryzowane myśli i rozkołatane serce. Waliło tak mocno, jak nigdy, biło po wszystkich innych narządach, krzycząc: co ty robisz? Dlaczego mnie stawiasz w takiej sytuacji? Mam bić pięć razy szybciej? Lepiej siedź w domu, ja się uspokoję, a potem o swojej porze pójdziemy na zajęcia.
    Nie wiem, co się ze mną działo przez kolejnych kilkadziesiąt minut. Ale kiedy się ocknąłem, stałem na tym skrzyżowaniu, z duszą na ramieniu, z sercem dudniącym niczym młot pneumatyczny. Strach opanował mnie całkowicie. Zdrętwiałem. Co ja tu robię? Mój zdrowy rozsądek ciągnął mnie na powrót do domu. Jednak ciało, które wcześniej już opanował totalny niedowład – nie drgnęło. Opuściłem głowę, a mój umysł zaczął błagać, by nikt się nie pojawił... Poczekam piętnaście minut i odejdę...
    Nie przyszedł. Czekałem ponad pół godziny. Ulżyło mi. Wolnym krokiem wracałem do domu. I wtedy odezwał się we mnie jakiś buntowniczy żal. Dlaczego on nie przyszedł...? Byłem na dnie. Siłą woli napędzaną przez spokojne już serce, szurałem przed siebie...
    Kolejne dni, jeden podobny do drugiego. Powoli się uspokajałem. Jego twarz zniknęła z moich wizji, snów i marzeń. Odbiłem się od dna. Było mi lepiej.
    Znajomy zadzwonił, że wyrywa mnie na imprezę. Oczywiście, że się zgodziłem. Tym razem było to u niego w domu. Nasza paczka – i chlanie do białego rana. Niestety, rano zaczynał się piątek i musiałem iść na zajęcia. Radzili mi, żebym sobie odpuścił, ale ja, maniak, wolałem iść nawet taki nadziobany, niż mieć problem z zaliczaniem nieobecności. Bełkotliwie odpowiedziałem, że będę, muszę być... Ktoś mnie odprowadził do domu, nie wiem, kto. Najważniejsze, że dotarłem.
    Zabić budzik! Budzikom śmierć! Zabić to ustrojstwo...! Ktoś tu na początku musiał być ze mną, bo obok leżały leki na ból głowy, a miska z wodą stała przy łóżku. Budzik był ustawiony na 9-tą, czyli nie pójdę już na pierwszy wykład, bo ten zaczyna się za 30 minut. Wstałem. Usiadłem. Kolejna próba. Leżałem. Nie, kurna… Tak to nie będzie. Chwytając się wszystkiego co popadnie, uniosłem swoje zwłoki i doczłapałem do łazienki. A tam karteczka: „otwórz zamrażalnik”. Zdarłem kartkę... że lustro nie pękło, to był cud. Okazało się, że dobra dusza zadbała o moje napuchnięte oczy mrożąc żelowe gogle, a tuż pod nimi oszroniony browar! Tak. To było mi potrzebne.
    Godzinę później wyszedłem spod prysznica. Spojrzałem w lustro, a moje odbicie stwierdziło: „zdatny do życia”. Ubrany, z torbą na ramieniu wyposażoną w półtoralitrową wodę i zapasem tic-taców, ruszyłem na wydział. Przy pięknej wczesnowiosennej pogodzie, postanowiłem się przejść, choć zajmuje mi to w średnim tempie 45 minut.
    Rozkoszując się świeżością wiatru zabarwionego spalinami, hasając jak młody bóg pomiędzy budzącymi się do życia drzewami... wylądowałem w krzakach, oddając zarówno to, co wypiłem i zjadłem na imprezie, jak i to, co wypiłem rano. Pięć minut i dwie kalorie później ponownie pojawiłem się na ścieżce. Jednak siła skurczy żołądkowych kazała mi przysiąść na ławce. Rozejrzałem się, czy nikt mnie nie widzi. Nikogo. Odetchnąłem głęboko i odchyliłem głowę. Kilka haustów powietrza i wyprostowałem szyję. I... był – ON! Stał po drugiej stronie stawu. Był ubrany w dres, więc musiał chyba biegać. Bo ten park akurat nadaje się do tego. I patrzył na mnie. Zamknąłem oczy – mdłości... Głowa w tył, głęboki wdech – wydech – wdech – wydech. Spojrzałem przed siebie: nikogo... Wstałem, przecież za 40 minut mam wykład. Nagle usłyszałem za sobą rytmiczne uderzane w kostkę, którą była wybrukowana ta alejka. ON przebiegł obok mnie, ale dwa kroki dalej zatrzymał się i odwrócił. Spojrzał na mnie, uśmiechnął się i wyciągnął rękę.
    – Hej... Nie byłem pewien, czy to ty, ale to chyba jednak ty – powiedział, na spokojnym równomiernym wydechu.
    – Cześć... Jeżeli o to chodzi, to ja... – uścisnąłem mu dłoń. Silny uścisk, dłoń nieskażona budownictwem czy rolnictwem.
    – Wtedy w klubie i potem w tramwaju... To ty.  
    – Dokładnie... – wyjąłem butelkę wody, by popić wyżerający smak kwasów żołądkowych. – Chcesz? – skierowałem ją w jego kierunku. Kiwnął głową i napił się, a jego oczy cały czas patrzyły na mnie.
    – Przepraszam – powiedział, oddając butelkę. – Nie byłem pewien, czy wtedy w tramwaju mówiłeś „jutro”, czy nie. Ale i tak nie mogłem być, bo miałem wyjazd – jego głos był dziwny. Ciężko to określić, ale jakby pusty, pozbawiony emocji? Miał ładny, niskawy tembr, ale kryło się w nim coś, co było inne.
    – Nie ma sprawy – kilka sekund niezręcznej ciszy i jego świdrujące zielone oczy.
    – To gdzie teraz idziesz? – moje nerwy zaczęły szaleć. A on się uśmiechnął. I te dołeczki w policzkach mnie zamroczyły.
    – Uniwerek – odpowiedziałem po chwili, bo znów poczułem mdłości. – Lecę na zajęcia, zaraz mam wykłady.
    – Ok. Słuchaj... To może zabrzmi zbyt pewnie... – i znowu ta nutka pustości. Wydawało się, że robi to celowo. Moje serce waliło mocno. Jakimś cudem chyba powstrzymałem się od skakania z radości. – Może spotkalibyśmy się któregoś wieczora na piwie?
    Mój umysł szalał.
    – Jasne! – odpowiedziałem, starając się zachować spokój głosu i wszystkimi mięśniami twarzy powstrzymując rodzący się uśmiech radości.
    – Daj mi swoją komórkę.
    Trochę mnie to zaskoczyło, ale wykonałem polecenie. Zaczął na niej coś wystukiwać, a po kilku sekundach pokazał mi ekran, na którym świeciło: Tobiasz – i numer telefonu.
    – Muszę uciekać – powiedział jak odebrałem telefon. – I następnym razem nie baluj tyle, jedziesz na kilometr... – dodał już oddalając się, ale wciąż nie odrywał wzroku ode mnie, a nawet puszczając oczko.
    Uśmiechnąłem się zażenowany, że tak bardzo widać moją wczorajszość.
    – Aaa! – krzyknął, robiąc kolejne kroki do tyłu. – Jak ci na imię? – i wyszczerzył swoje zęby.
    – Iwo – odpowiedziałem, nie mogąc się powstrzymać uśmiechu radości. To się dzieje naprawdę!
    – Iwo? – jakby szukał potwierdzenia. A kiedy lekko przytaknąłem, ponownie się uśmiechnął i dorzucił na odchodne: – Ładnie!
    Włożył słuchawki do uszu i odbiegł.
    Moje mdłości, złe samopoczucie, bezwład mięśni, zmęczenie – odleciało zabrane wiatrem, który pachniał mi teraz piękną, rozkoszną wiosną.

Taa... Wspomnienie... Oczywiście było to miłe i ogólnie super. Teraz jednak, stojąc w przedpokoju za zamkniętymi drzwiami wejściowym, ściskając dłonie, przeklinałem go. Przeklinałem  wszystko! Jednak przede wszystkim jego. Jestem wyrozumiały i dużo mogę znieść. Mogę nawet się godzić na słowo drugiej osoby niż walczyć o kompromis. Jednak ON... To inna historia. Tu nie chodziło o to, że obaj jesteśmy mistrzami w strzelaniu fochów, butni czy uparci (on bardziej). Chodziło o to, jaki był. A z początku było ciężko, oczywiście, że było ciężko. Musiałem się nauczyć... wielu rzeczy i oduczyć wielu innych. W pewnym momencie biłem się z myślami, czy warto. Czy jestem aż tak zdesperowany? Bzdura, nigdy nie byłem zdesperowany na tyle, by się godzić na coś takiego. Więc dlaczego się zgodziłem? Bo Tobi jest zajebisty!
    Po trzech miesiącach było już znacznie lepiej. Już umiałem się poruszać wokół niego, zaistnieć w jego świecie. Poznałem jego znajomych, polubiłem ich, on poznał moich, polubiliśmy się wszyscy. Jednak i tak było ciężko. Początki były ciężkie. I nie dlatego, że zawsze początki są ciężkie, nie. On wniósł inną wagę tej ciężkości. W dniu, kiedy się o tym dowiedziałem...
    To była druga randka.

    No-ż, kurna, wiedziałem, że... że jest w nim coś innego, że nie jest taki, jak ja. Ale nie umiałem odgadnąć, co to... Powiedział. I patrzył na mnie tymi swoimi pięknymi szmaragdami. Czekał na moją reakcję. Już wszystko jest wyjaśnione, tym jednym krótkim zdaniem: "Bo wiesz,  ja..."
    Szok... Dlaczego na to nie wpadłem? Przecież to takie oczywiste! Teraz zrozumiałem jego zachowania... I ten piękny wzrok wbity w moją twarz z każdą rozmową i nawet te słuchawki, kiedy się rozstawaliśmy. I te smsy... tysiące sms-ów. I znowu te jego oczy. Ile w nich emocji, strachu przed moja reakcją. Może i wstyd. Smutek. Nadzieja. Nawet i gniew na siebie samego... a przecież to nie jego wina.
    – No... Okej – odpowiedziałem chyba po najdłuższej minucie, jaką kiedykolwiek przeżyłem. Ale też, kurna, zdanie: „No, okej”. On zapewne oczekuje czegoś więcej! Ale co? Przecież mu nie odpowiem: „Nie, no luz...”, bo to nie jest luz! Odpowiedziałem dokładnie tak samo, tylko innymi słowami.
    – Słuchaj... – zaczął, widząc moją zdezorientowaną twarz i myśli zapierdzielające między moimi uszami z prędkością światła. – Jeśli chcesz odejść... to żaden problem, nie ty pierwszy i nie ostatni. Zrozumiem...
    Teraz pewnie czeka na: „Nie, no co ty, przecież to żaden problem...” Halo! Jest problem!
    – I tak skończyliśmy już jeść, to ja idę zapłacić – wstał i poszedł.
    Ubrałem się. On wrócił, smutny, sięgnął po swoja kurtkę, założył i wyszliśmy. Nie odzywaliśmy się do samego przystanku. Tu uścisnęliśmy sobie dłonie. Jego szmaragdy płakały w głębi, ale jak na takiego mężczyznę przystało, nie okazał tego. Ja powiedziałem tylko: „Cześć” – i odjechałem.
    W nocy nie umiałem zasnąć. Myślałem o wszys...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin