Balzac Honoriusz-Komedia ludzka 20-Fizjologia małżeństwa.pdf

(1749 KB) Pobierz
Balzac Honoriusz-Fizjologia malzenstwa
HONORIUSZ BALZAC - Fizjologia Małżeństwa
HONORIUSZ
BALZAC
Fizjologia Małżeństwa
PRZEŁOŻYŁ I WSTĘPEM OPATRZYŁ
TADEUSZ ŻELEŃSKI–BOY
OD TŁUMACZA
Fizjologia małżeństwa 1 nosi datę 1824–1829; przypomnijmy w paru słowach, kim był Balzac w owej epoce. Jako
dwudziestoparoletni chłopiec (ur. w 1799), wbrew woli rodziny, która nie wierzyła w jego talent, przybywa do Paryża z
postanowieniem zdobycia piórem sławy i majątku. Pasując się z oporem stylu, kleci, dla wprawy i zarobku, szereg
romansideł, których nigdy nie podpisał swoim nazwiskiem; wreszcie, znużony tą zbyt powolną drogą do niezależności,
rzuca się w przedsiębiorstwa, które kończą się bankructwem 2 , po czym znów wraca do pióra. Tym razem talent jego,
zmężniały, pogłębiony pracą nad sobą, doświadczeniem życia, zwycięża. Pierwszy jego triumf to Szuanie (1829), a tuż po
tej powieści Fizjologia małżeństwa, która narobiła ogromnej wrzawy i uczyniła Balzaka patentowanym spowiednikiem
kobiecego serca.
„Spowiednik” ów z wyglądu przypominał raczej jednego z owych mnichów, których z lubością maluje Rabelais,
pisarz w owej epoce wielce bliski sercu Balzaka. Krępy, gruby, hałaśliwy, rubaszny, z okiem sypiącym iskry geniuszu,
kipiący werwą, Balzac posiada jednak równocześnie zakątki serca, w których wschodzą kwiaty tkliwego i delikatnego
uczucia. I w tej książce, tak bujnej, tak pełnej soku, czegóż bo nie znajdziemy obok siebie! Zawiesiste jovialitates 3 i
głębokie rzuty oka w rodzące się nowe społeczeństwo; zaduma artysty, szelmostwo obserwatora; to znów czasem
westchnienie gorącego i czułego kochanka, zamkniętego przez naturę–macochę w grubej skorupie... I cóż za klawiatura
tonów! Mamy tu w skrócie jakby wszystkie warstwy kultury galijskiej: od Rabelais’go i Moliera, poprzez XVIII wiek
Chamforta i XVIII wiek Russa, aż do naszych czasów, w które wybiega wzrok myśliciela, wyprzedzając 4 swoją epokę. A
wśród tego, od czasu do czasu, niby świst bicza, jakieś krótkie, urwane, wzgardliwe zdanie, rzucone przez Napoleona
podczas prac nad kodeksem w Radzie Stanu... Bo po tym można by odgadnąć, że książka ta poczęła się w młodości
pisarza, iż lektura zajmuje w niej co najmniej tyleż miejsca, co bezpośredniość przeżycia. Mamy wrażenie, że patrzymy na
młodego Balzaka, gdy, jak ów d’Arthez, jak Lucjan w Straconych złudzeniach, trawi dnie cale w Bibliotece Św. Genowefy,
łykając, pochłaniając wszystko, a potem, z nabrzmiałą głową wędruje przez ulice Paryża, bezwiednie porządkując i
ożywiając chaos książkowych wrażeń genialną intuicją obserwatora.
Przede wszystkim tedy Rabelais, ów praojciec, patriarcha literatury francuskiej. Do niego, do tego – jak pisze –
„wspólnego naszego patrona”, nawiązuje Balzac swoje dzieło w pierwszym „rozmyślaniu”; jego wprost słowami
apostrofuje czytelnika. Było snadź jakieś powinowactwo duchowe między tymi dwoma pisarzami, dwoma synami Turenii;
a niebawem Balzac da temu powinowactwu wyraz, kreśląc swoje trzy dziesiątki „trefnych opowiastek” („ Contes
drolatiques”) w starej francuszczyźnie i w stylu Rabelais’go.
Otóż wśród pięciu ksiąg dzieła Rabelais’go jedna (III) poświęcona jest w całości niemal roztrząsaniu arcydrażliwych
problemów matrymonialnych. Panurg, zamierzający wstąpić w związki małżeńskie, uważa za właściwe zasięgnąć rady
wszystkich, którym przypisuje jakąś kompetencję w tym przedmiocie: od znachorów i astrologów aż do lekarza, prawnika,
filozofa i kapłana. Biedny człowiek! po każdej konsultacji mina przeciąga mu się coraz bardziej:
„Pozostaje mała wątpliwość do usunięcia. Mała, powiadam, mniej niż nic. Zali żona nie przyprawi mi rogów? – Z
pewnością nie, mój przyjacielu – odparł Hipotades – jeśli taka będzie wola boska. – O miłosierdzie boże, racz nam być ku
pomocy – wykrzyknął Panurg. – Dokądże wy mnie odsyłacie, dobrzy ludzie? Do trybów warunkowych, do jeżeli, do
dialektyki, kędy czyhają same sprzeczności i niemożliwości. Gdyby mułek latał, mułek miałby skrzydła.
Gdyby ciocia miała wąsy, byłby wujaszek. Jeśli Bóg pozwoli, nie będę rogalem: będę rogalem, jeśli Bóg pozwoli.
Gdybyż to jeszcze był warunek zależny ode mnie: tedy nie rozpaczałbym o tym. Ale wy mnie zdajecie na prywatne
rozporządzenia Pana Boga, odsyłacie mnie do departamentu jego drobnych przyjemności. Ojczulku szanowny, kiż diabli
mieszać do tego imię boskie?
–...Hm – rzekł brat Jan – nie każdemu dano jest nosić rogi. Jeśli będziesz rogalem, Ergo 5 śliczniutka będzie twoja
żona, Ergo uprzejmą dla cię będzie ona; ergo będziesz miał wielu przyjaciół; ergo będziesz zbawiony. To jest topika
monachalna.
Tylko ci to na lepsze wyjdzie, grzeszniku. Nigdy tak dobrze czuć się nie będziesz jak wtedy.
Nic ci nie ubędzie. Dostatku ci się przymnoży. Jeśli tak ci jest przeznaczone od losów, zali chciałbyś się im
przeciwić? Powiedz, kusiu przywiędły, kusiu sparciały, kusiu zatęchły... [Tu spiętrza Rabelais 148 przymiotników!]... kuś–
kusiu diabelski, Panurgu, mój stary druhu: skoro ci tak jest przeznaczone, czy chciałbyś wstecz cofnąć gwiazdy w ich
biegu? wyważyć z zawiasów wszystkie kręgi niebieskie? łgarstwo zadawać poruszającemu je Intellektowi, stępiać
wrzeciona Parek, wysadzać je z panewek, szkalować ich szpulki, plątać kądziel, gmatwać kłębki?
Niechże cię febra ściśnie, kusiuniu! Porwałbyś się na większe dzieło i zuchwalsze, niż niegdyś Olbrzymi. Chodź no,
kusieńko. Czy wolałbyś być zazdrosnym bez przyczyny, czy rogalem bez świadomości?
1 Pełny tytuł oryginału brzmi: „Fizjologia małżeństwa, czyli rozważania filozofii eklektycznej nad szczęściem i
nieszczęściem w małżeństwie”.
2 Patrz: Dwaj poeci, „od tłumacza”. (Przypis tłumacza).
3 J o v i a l i t a t e s (łac.) – burleski, farsy.
4 Kiedy się czyta np. „Małżeństwo koleżeńskie” Lindsaya, uderza nas, ile myśli tej książki, która dziś jeszcze jest
książką przyszłości, znajduje się już w „Fizjologii małżeństwa” Balzaka. (Przypis tłumacza).
5 E r g o (łac.) – zatem, a więc
1 / 102
415168357.002.png
HONORIUSZ BALZAC - Fizjologia Małżeństwa
– Nie chciałbym – odparł Panurg – być ani tym, ani tym...”
Otóż Balzac podejmuje niejako ideę takiej konsultacji, przeniósłszy ją w nowoczesne warunki życia i obyczajów;
przeprowadza ją najbardziej drobiazgowo, przydając jej całe brzemię niby „naukowego” aparatu, iżby wynik tej ankiety
tym większym ciężarem runął na głowę biednego żonkosia. Ale jest zasadnicza różnica: Rabelais dworuje sobie po prostu z
pewnej niedoli ludzkiej, która najbardziej, od wieków, pobudzała do drwin i konceptów; poza tym małżeństwo i jego losy
niewiele go obchodzą. Ani on sam, ani jego epoka nie zaprzątała się tymi rzeczami. Inaczej zgoła Balzac. Przyszły twórca
Komedii ludzkiej widzi w małżeństwie, w rodzinie czynnik społeczny pierwszorzędnej wagi: w kobiecie – takiej, jak ją
urobiło nowoczesne społeczeństwo – potężną sprężynę większości naszych działań i poczynań. Stąd powaga, z jaką
przystępuje do roztrząsania najbardziej ulotnych, zdawałoby się, drobiazgów, tylko w części jest żartem, w części zaś
wyrazem Balzakowskiej koncepcji życia, którą potwierdzi całe jego późniejsze dzieło. Dobrze czytając, znaleźlibyśmy w
Fizjologii małżeństwa, w zarodku, niemal całą Komedię ludzką.
I jeszcze jedno. Nie biorąc zbyt dosłownie „pedagogicznej” i reformatorskiej misji, którą Balzac podejmuje w swej
książce, nie możemy jej wszelako przeoczyć. Między starymi mistrzami a nim przeszedł wiek XVIII ze swą namiętnością
reform. Nazwiska Diderota, Russa raz po raz zjawiają się na tych kartach. Balzac, nie gardząc Rabelaisowską trafnością na
temat małżeństwa w ogóle, kreśli zarazem satyrę małżeństwa takiego, jakim zrobiły je nasze obyczaje, w szczególności
małżeństwa francuskiego jego epoki, a tym samym współdziała – więcej może, niżby się zdawało – w ewolucji pojęć i
obyczajów.
Jakim było owo małżeństwo, przeciw któremu wytacza nasz „doktor nauk małżeńskich” aż nazbyt ciężkie niekiedy
armaty? Pozwolę sobie uczynić to, co czyni niejednokrotnie Balzac w swojej książce: sięgnę aż w wiek XVIII, aby zeń
przytoczyć bardzo znamienny przykład.
Chodzi tu o małżeństwo hrabiny d’Houdetot, owej bohaterki Wyznań Russa, muzy Nowej Heloizy, którego opis
posiadamy w Pamiętnikach pani d'Epinay. Pamiętników tych, pod innym względem mało wiarogodnych, w tym wypadku
nie mamy powodu podejrzewać.
Otóż pewnego dnia pan de Villemur, wuj pana d’Houdetot, zjawił się u pana de Bellegarde zagadując go o
małżeństwo. Pan de Bellegarde, jako ludzki i „postępowy” ojciec, odparł, iż życzy sobie przede wszystkim, aby przyszły
mąż podobał się jego córce. Celem poznania, cały dom pana de Bellegarde wybrał się nazajutrz na obiad do państwa de
Villemur. Rodziny prawie się nie znały; młoda para nie widziała się na oczy. Posadzono młodych przy sobie; na razie nie
miało się jeszcze mówić o niczym; mimo to przy deserze głośno już przegadywano o małżeństwie. Wreszcie, z końcem
obiadu, pan de Villemur wypalił wprost z oświadczynami.
Jednakże ciotka panny młodej zauważyła, iż rzeczy idą zbyt szybko: cóż będzie, jeżeli młodzi pokochają się, a
układy nie wypadną po myśli? Pan de Villemur uznał tę chwalebną ostrożność:
„Doskonale – odpowiedział – niechajże młodzi pogwarzą ze sobą, a my tymczasem omówimy punktacje”. Zaczem
wyszczególniono wszystkie kwestie majątkowe z obu stron, licząc w to wartość klejnotów. „Brawo! – rzekł pan de
Villemur – porozumieliśmy się tedy.
Skoro więc nie ma przeszkód, podpiszmy dziś wieczór, zapowiedzi ogłosimy w niedzielę, od dalszych otrzymamy
dyspensę i w poniedziałek weselisko”. I tak się stało. Po ślubie okazało się, że nowożeniec kocha inną kobietę z którą
zachował stosunki aż do śmierci; był przy tym gracz, brutal i roztrwonił znaczną część mienia żony 6 .
Małżeństwo za czasów Balzaka nie było może już takim, ale wiele zachowało jeszcze z tego obyczaju, przynajmniej
w tych sferach, którymi się nasz „prawodawca małżeński” zajmuje.
Jest niemal wyłącznie kwestią układów rodzinnych, zgodności majątkowej; to dwaj rejenci flirtują i gruchają z sobą,
dochodzą do porozumienia, po czym rzuca się sobie w objęcia dwoje obcych ludzi, aby szli razem przez życie. Jeden rys
zwłaszcza przetrwał do czasów Balzaka: to kontrast między zupełną nieświadomością życia, sztucznym ogłupieniem, w
jakim utrzymywano młodą dziewczynę, a nieograniczoną prawie swobodą, do której przechodziła jako mężatka, wnosząc
w małżeństwo fantastyczne i opaczne pojęcia o życiu oraz niezdrowo rozkołysaną wyobraźnię. Wspomniałem już: nie chcę
roli Balzaka jako „reformatora” w tym dziele brać poważniej, niż bierze ją on sam; ale czyż, w istocie, przeobrażenie
obyczajów nie poszło po linii jego żądań i wywodów? Czyż coraz większa samodzielność, męskie niemal wychowanie
panien nie zdobywa sobie z każdym dniem terenu? Czyż ostatni nawet, najbardziej zakorzeniony z przesądów, przesąd
dziewictwa – nie doznał mocnych uszczerbków (przynajmniej u nas) w tych ostatnich czasach?
Przygotowując, po trzynastu latach, tę książkę do powtórnego wydania, bardziej może niż dawniej wrażliwy byłem
na jej słabsze momenty; niejeden żart wydał ml się przyciężki lub w wątpliwym guście; nieraz uderzył mnie nadmiar
elementu książkowego w tym utworze. Wynagrodzi nam to autor, wróciwszy jeszcze raz, w drugiej połowie swego życia,
do tego niewyczerpanego tematu: Małe niedole pożycia małżeńskiego będą wyłącznie prawie owocem bezpośredniej i
żywej obserwacji. Ale na ogół, jak zawsze u Balzaka, bujność jego myśli, talentu zwycięża, tak iż prawie bez zastrzeżeń
mogę tu powtórzyć kilka słów wstępnych, którymi wprowadzałem nieśmiało tę książkę (pierwszy mój przekład z literatury
francuskiej) w jej pierwszym polskim wydaniu:
„Tak samo jak wielkie dzieło Balzaka, Komedia ludzka, stało się kamieniem węgielnym rozwoju nowoczesnej
literatury francuskiej, a poniekąd i europejskiej, w której powieść obyczajowa tak przemożne zdobyła sobie miejsce, tak
samo w Fizjologii małżeństwa znajdziemy już w zaczątku pierwiastki, z których miał się rozwinąć późniejszy
psychologiczny romans francuski: filozofię «trójkąta małżeńskiego», legendę «niezrozumianej kobiety», sylwetę «kobiety
trzydziestoletniej», owej klasycznej bohaterki francuskiego romansu w czasie jego rozkwitu.
Książka ta, tak ciekawa z punktu historii literatury, i jako lektura nie straciła dawnego uroku. Będąc zbiorem
aforyzmów, spostrzeżeń i anegdot, powiązanych za pomocą na wpół śmiejącej się, na wpół nielitościwie głębokiej i
przenikliwej filozofii życiowej, dzieło to nie ucierpiało prawie zupełne od «zęba czasu», który okazuje się nieraz tak
nieubłaganym względem najświetniejszych nawet utworów powieściowych minionych epok. Treścią jego, wedle stów
autora: «to, o czym cały świat myśli, a o czym nikt nie ma odwagi mówić głośno». Autorowi, co prawda, odwagi tej nie
zbrakło ani na chwilę, jednak nawet najdrażliwsze ustępy książki okupuje głębokie przeświadczenie Balzaka, będące
6 Należy tu wszelako nadmienić trzy rzeczy: l. iż to samo mogłoby się zdarzyć po paroletnich konkurach; 2. że
małżeństwo samej pani d’Epinay, która poślubiła z wzajemnej skłonności krewniaka swego, znanego jej od dziecka,
wypadło jeszcze gorzej; 3. iż po długiej ewolucji obyczajowej doszliśmy do czegoś bardzo podobnego owym
osiemnastowiecznym procederom, mianowicie do małżeństwa przez anons w dzienniku. (Przypis tłumacza).
2 / 102
415168357.003.png
HONORIUSZ BALZAC - Fizjologia Małżeństwa
niejako dogmatem jego artystycznej twórczości, że wspólne życie ludzkie, a w szczególności to, co nazywamy szczęściem,
zależy może w wyższym stopniu od nieuchwytnej i mieniącej się gry życiowych drobiazgów niż od wielkich linii
charakterów. Słowem, książka ta jest jedynym może w swoim rodzaju żartem, prowadzonym bez utraty oddechu, przez
kilkaset stronic, z których niemal każda zawiera tyle myśli, obserwacji i prawdy życiowej, ile by ich można życzyć
niejednemu poważnemu dziełu”.
BOY
Kraków, w maju 1921
DEDYKACJA
Zwraca się twoją uwagę, czytelniku, na słowa (strona 52): „Człowiek o wyższym umyśle, dla którego książka ta jest
przeznaczona...”.
Czyż to nie znaczy po prostu: „dla ciebie”?
AUTOR
OSTRZEŻENIE
Kobieta, która, znęcona tytułem, doznałaby pokusy rozchylenia tych kartek, niech sobie oszczędzi trudu; czytała już
tę książkę, sama o tym nie wiedząc; najprzenikliwszy bowiem mężczyzna nie potrafi powiedzieć o kobietach ani tyle
dobrego, ani tyle złego, ile one same o sobie myślą. Gdyby jednak ostrzeżenie (o nie zdołało odwieść kobiety od zamiaru
przeczytania tego dzieła, wówczas prosta delikatność powinna by ją ustrzec od znęcania się nad autorem, z chwilą gdy ten,
wyrzekając się dobrowolnie najpochlebniejszego dla artysty poklasku, wyrył niejako na nagłówku książki przezorny napis,
zdobiący drzwi niektórych zakładów: DAMOM WSTĘP WZBRONIONY
WSTĘP
„Małżeństwo nie jest zgoła wytworem natury. – Pojęcie rodziny na Wschodzie różni się najzupełniej od rodziny w
pojęciu zachodnim. – Człowiek jest niewolnikiem przyrody, a społeczeństwo ludzkie na niej jest zaszczepione. Prawa
ludzkie są na usługach obyczajów, obyczaje zaś zmieniają się.
Małżeństwo może zatem podlegać stopniowemu doskonaleniu, któremu podlegają wszystkie rzeczy ziemskie”.
Słowa te, rzucone przez Napoleona w Radzie Stanu podczas dyskusji nad Kodeksem Cywilnym, uderzyły niegdyś
żywo autora tej książki. One to może, bez udziału jego świadomości, stały się zawiązkiem dzieła, z którym obecnie staje
przed publicznością. Faktem jest, iż przed laty, gdy autor, będąc zaledwie młodzieńcem, poświęcał się studiom nad prawem
francuskim, jedno słowo czyniło na nim zawsze szczególne wrażenie: w i a r o ł o m s t w o. Ilekroć słowo to, tak poważnie
rozpierające się w Kodeksie, przybierało w wyobraźni autora żywą postać, wlekło za sobą nieodłącznie posępny orszak.
Rozpacz, hańba, nienawiść, niewola, tajemne zbrodnie, krwawe wojny, rodziny osierocone, katastrofy, wszystko to stawało
nagle jak żywe przed oczyma autora, ile razy wzrok jego spoczął na tym sakramentalnym słowie: w i a r o ł o m s t w o! Z
czasem, stykając się stopniowo z najwyżej cywilizowanymi warstwami, spostrzegł autor, iż złagodzenie surowych praw
małżeńskich za pomocą wiarołomstwa jest faktem dość powszechnym. Stwierdził również, iż liczba złych małżeństw
przewyższa o wiele liczbę małżeństw szczęśliwych, i doszedł – pierwszy, jak sądzi – do wniosku, iż ze wszystkich
wiadomości ludzkich znajomość małżeństwa jest, jak dotąd, najmniej posunięta.
Jednakowoż była to tylko przelotna refleksja młodego człowieka i, podobnie jak tyle innych, przepadła gdzieś w
odmętach kłębiących się myśli, na kształt kamienia rzuconego w jezioro. Tymczasem, bez intencji autora, spostrzeżenia
gromadziły się ciągle, tworząc w jego wyobraźni jakby rój myśli, mniej lub więcej trafnych, o istocie spraw małżeńskich.
W ten sposób kiełkuje w duszy ludzkiej Dzieło, nie mniej tajemniczo, jak wyrastają trufle wśród wonnych równin
perygordzkich. Z pierwotnej świętej grozy, jaką budziło w autorze pojęcie wiarołomstwa, i ze zbieranych mimochodem
spostrzeżeń urodził się pewnego poranku leciutki szkic idei. Był to żart, nie wolny od złośliwości, na temat małżeństwa:
miłość budząca się między parą małżonków po raz pierwszy po dwudziestu siedmiu latach pożycia.
Autor, ubawiony tym pamflecikiem, spędził rozkosznie cały tydzień, grupując koło tego niewinnego żartu obfitość
spostrzeżeń i poglądów, które, nagromadzone bezwiednie, odkrywał nagle w sobie ku własnemu zdumieniu. Swawolna ta
zabawka rozwiała się w zetknięciu z chłodem krytycznych uwag, a posłuszny ich powadze –autor utonął znowu w
beztroskim próżniactwie. Niemniej jednak nikłe ziarenko wiedzy i żartu nie przestało samoistnie dojrzewać w glebie jego
myśli. Każde zdanie wzgardzonego dzieła coraz głębiej i trwałej zapuszczało korzonki. Zaniedbany pomysł stał się
podobny gałązce porzuconej w zimowy wieczór na piasku, którą nazajutrz znajduje się pokrytą białymi, dziwacznymi
krystalizacjami, wyrzeźbionymi przez kapryśny szron mroźnego poranku. W ten sposób zaczątek dzieła utrzymał się przy
życiu i stał się punktem wyjścia mnóstwa myślowych rozgałęzień. Był to niby wielki polip, poczęty sam przez siebie.
Wrażenia młodości, spostrzeżenia, które autor gromadził mimo woli, pchany ku temu jakąś natrętną siłą, oplatały się koło
najdrobniejszych wydarzeń.
Co więcej, z czasem chaos myśli począł zespalać się w zgodną harmonię, pulsować organicznym życiem, w końcu
stał się prawie żywą istotą i rozpoczął wędrówki w fantastyczne krainy, po których wyobraźnia lubi wodzić owe przez
siebie poczęte kapryśne twory. Wśród zajęć i zabaw świata wszędzie towarzyszył autorowi jakiś głos wewnętrzny. W
chwilach gdy oddawał się cały rozkoszom obserwacji, śledząc kobietę w tańcu, rozmowie, uśmiechu, głos ten natrętnym
szeptem podsuwał mu najcyniczniejsze komentarze. Jak Mefistofeles na straszliwej orgii w Brocken pokazuje Faustowi
palcem złowrogie postacie, tak autor czuł obecność jakiegoś demona, który w pełni odurzeń balowej atmosfery trącał go
poufale po ramieniu i szeptał: „Widzisz ten czarujący uśmiech? To uśmiech nienawiści...” Czasami demon puszył się na
kształt Kapitana z dawnych komedii Hardy’ego 7 : potrząsał purpurą haftowanego płaszcza i usiłował nadać nową świetność
wyblakłym świecidłom i sczerniałemu szychowi dawnej sławy. To znów wybuchał szerokim i rubasznym, iście
Rabelaisowskim śmiechem i kreślił palcem na murze słowo, które mogłoby służyć jako dopełnienie owego: „Pij!”, jedynej
7 A l e x a n d r e H a r d y (1560–1631)–francuski autor dramatyczny, niezwykle płodny
3 / 102
415168357.004.png
HONORIUSZ BALZAC - Fizjologia Małżeństwa
wyroczni, jaką raczyła objawić boska Flasza 8 . Częstokroć ten Trilby 9 literacki pojawiał się na stosach książek i
zakrzywionymi palcami ukazywał złośliwie dwa żółte tomiki, których tytuł lśnił się i mienił. A skoro ujrzał autora w
naprężeniu ciekawości, wówczas sylabizował głosem drażniącym jak dźwięk harmonijki: „Fizjologia małżeństwa”! Prawie
zawsze jednak demon nachodził autora późnym wieczorem, w godzinie sennych marzeń. Wówczas, kuszący jak rusałka,
melodią słów pełnych słodyczy starał się obłaskawić duszę, którą już wziął w niewolę. Czarujący i szyderski, gibki jak
kobieta, okrutny jak tygrys, w czułości niebezpieczniejszy był niż w nienawiści, każda jego pieszczota zostawiała krwawe
ślady pazurów. Pewnej nocy zwłaszcza, wyczerpawszy arsenał czarów, zdobył się na ostatni wysiłek. Zbliżył się, przysiadł
na łóżku, podobny zakochanej dziewczynie, która milczy wstydliwie, lecz której oczy błyszczą gorączkowo i zdradzają
wreszcie słodką tajemnicę.
– Oto – szeptał – masz tu prospekt na pas bezpieczeństwa, za pomocą którego będzie można przechadzać się po
Sekwanie suchą nogą. Ten tom to sprawozdanie Akademii o ubraniu, które pozwoli spacerować bez obawy sparzenia wśród
jasnych płomieni. Czyż nie wymyślisz nic, co by mogło uchronić małżeństwo od niebezpieczeństw zimna i gorąca? Słuchaj
dalej!
Oto „Sztuka przechowywania środków żywności”; „Sztuka zapobiegania dymieniu kominków”;
„Sztuka wiązania krawata”; „Sztuka ćwiartowania mięsa”...
Tu w ciągu minuty wyliczył obfitość książek tak oszołamiającą, iż autorowi poczęło ćmić się w oczach.
– Każdy dzień – ciągnął dalej – pochłania te setki, tysiące książek, a przecież nie cały świat buduje, nie cały świat
jada, nosi krawaty i pali na kominku, natomiast cały świat po trochu żeni się i idzie za mąż!... Ale patrz, patrz tylko!...
Tu nagle czarnoksięskim gestem odsłonił w oddali jakby olbrzymi ocean, w którym wszystkie książki całego wieku
poruszały się, niby fale morskie, jednostajnym rytmem. Osiemnastki uderzały o brzeg raz po razu, ósemki szumiały
poważnie, zanurzały się na dno i wypływały powoli, przeciskając się z trudem przez gęstą warstwę tomików in 12° i in 32°,
które, roztrącane, rozbijały się w lekką i ruchliwą pianę. Przewalające się fale roiły się od dziennikarzy, korektorów,
papierników, drukarzy, agentów, roznosicieli, których głowy na przemian tonęły, to znów wynurzały się z morza książek.
Wszystko krzyczało tysiącem głosów na kształt kąpiących się uczniaków. Tam i z powrotem krążyło w łodziach kilku
ludzi, których zadaniem było wyławiać książki, holować je do brzegu i składać przed jakąś wysoką, czarno ubraną osobą o
pogardliwym wyrazie twarzy, sztywną i chłodną: księgarze – publiczność.
Bies ukazał palcem łódź strojną w nowiutkie chorągwie, pędzącą pełnymi żaglami, z rozpostartym afiszem miast
flagi; po czym, wybuchając sardonicznym śmiechem, odczytał przeszywającym głosem: „Fizjologia małżeństwa”.
W owym czasie autor zakochał się: odtąd bies zostawił go w spokoju, nie czując się widać na siłach utrzymania
placówki zajętej przez kobietę. Upłynęło lat kilka, wolnych od innych udręczeń oprócz udręczeń miłości, i autor mógł
mniemać, iż wyleczył jedną chorobę za pomocą drugiej. Jednakże pewnego wieczora znalazł się przypadkowo w którymś z
paryskich salonów. Wśród rozmowy toczącej się przy kominku zabrał właśnie głos jeden z mężczyzn i rozpoczął
grobowym tonem następujące opowiadanie:
– Wypadek ten zdarzył się w Gandawie podczas mego pobytu w tym mieście. Pewna dama, wdowa od lat dziesięciu,
dotknięta nieuleczalną chorobą, spoczywała na łożu śmierci.
Trzech dalekich krewnych oczekiwało jej ostatniego tchnienia; nie odstępowali jej w obawie, aby nie rozporządziła
majątkiem na rzecz miejscowego klasztoru. Chora leżała w milczeniu, na wpół już zgasła; śmierć zdawała się pełzać po
niemej i wyblakłej twarzy. Widzicie ten obraz: w zimową noc, trzech krewniaków, otaczających w milczeniu łoże
umierającej. Prócz nich przy łóżku stara dozorczyni, potrząsająca znacząco głową, i lekarz, który, widząc, iż choroba
dobiega kresu, sięga jedną ręką po kapelusz, drugą zaś czyni wymowny gest, jak gdyby chciał powiedzieć: „Nic tu już nie
mam do roboty”. Uroczystą ciszę przerywał tylko głuchy świst deszczu, który, zmieszany ze śniegiem, siekł po
zamkniętych okiennicach. By oczy umierającej ochronić od blasku, umocował najmłodszy ze spadkobierców zasłonę przy
świecy obok łóżka, tak iż świetlny krąg sięgał ledwie śmiertelnej poduszki, od której odrzynała się zżółkła twarz chorej,
niby spełzła pozłota głowy Chrystusa na sczerniałym srebrze krzyża.
Jedynie migotliwe błękitne płomyki kominka oświetlały posępny pokój, w którym za chwilę rozegrać się miał
dramat. Nagle żarzące się polano stoczyło się na posadzkę, jakby zwiastując katastrofę. Zbudzona hałasem, chora podnosi
się i otwiera szeroko oczy, błyszczące jak u kota. Wszyscy wpatrują się w nią w osłupieniu. Ona śledzi wzrokiem toczącą
się głownię i nim ktokolwiek mógł pomyśleć o powstrzymaniu niespodzianego i jakby w przystępie nagłego szału
wykonanego ruchu, wyskakuje z łóżka, chwyta szczypce i odrzuca żarzący węgiel.
Dozorczyni, lekarz, krewni rzucają się ku niej, chwytają – i za chwilę leży już w dawnej pozycji, z głową zwieszoną
na poduszkę i zanim upłynęło kilka minut, umiera, z oczami nawet po śmierci wlepionymi w kwadrat posadzki, na który
stoczyła się głownia.
Ledwie hrabina Van Ostroem wydała ostatnie tchnienie, trzej spadkobiercy obrzucili się nieufnym wzrokiem i, nie
myśląc już o zmarłej ciotce, skierowali oczy na tajemniczą posadzkę.
Byli to Belgowie: rachunek zatem odbywał się w ich głowach nie mniej chyżo od tego spojrzenia. W kilku słowach
wymienionych półgłosem postanowiono, że żaden z nich nie opuści pokoju. Lokaj poszedł po robotnika. Kiedy trzej
Belgowie, pochyleni nad kosztowną posadzką, usłyszeli pierwsze uderzenie dłuta, zadane ręką terminatora, dusze
krewniaków zadrgały wzruszeniem. Deski puściły!
– Ciotka poruszyła się!... – rzekł najmłodszy.
– Nie, to tylko migotanie światła!... – odparł starszy, którego oczy śledziły równocześnie i skarb, i umarłą.
Znaleźli, dokładnie w tym miejscu, na które potoczyło się żarzące polano, duży przedmiot, starannie otoczony
warstwą gipsu.
– Dalej! – zawołał najstarszy.
Pod uderzeniem dłuta ukazała się głowa ludzka. Po jakimś szczątku ubrania rozpoznano w niej hrabiego, który, w
przekonaniu całego miasta, umarł rzekomo na Jawie, serdecznie opłakiwany przez wdowę.
Opowiadający tę dawną historię był to wysoki, chudy mężczyzna o drapieżnym oku i ciemnych włosach. Uderzyło
autora niejakie podobieństwo między owym mężczyzną a demonem, od którego doznał był tylu udręczeń; jednakże
8 B o s k a F l a s z a – aluzja do ostatniej (V) księgi „Gargantui i Pantagruela” Rabelais’go
9 T r i l b y – przydomek wzięty z powieści Karola Nodier „Trilby ou le Lurin d’Argail”, wydanej w r. 1822
4 / 102
415168357.005.png
HONORIUSZ BALZAC - Fizjologia Małżeństwa
nieznajomemu brakło rozszczepionego kopyta. Nagle zabrzmiało w uszach autora słowo wiarołomstwo; i oto, jakby na
dźwięk dzwonu, zbudziły się w jego wyobraźni najposępniejsze postacie orszaku, który niegdyś, w ślad za tymi
czarnoksięskimi głoskami, przesuwał się przed oczyma jego duszy.
Od tego wieczoru fantasmagorie nie istniejącego dzieła rozpoczęły na nowo swoje prześladowanie.
W żadnej epoce nie oblegało autora tyle kuszących pomysłów do nieszczęsnej książki. Jednakże opierał się mężnie
biesowi, mimo że ten wplatał uporczywie najdrobniejsze wydarzenia życia w owo nie istniejące dzieło i, niby urzędnik
celny, wszystko znaczył swoją szyderską pieczęcią.
W kilka dni później autor znalazł się w towarzystwie dwóch pań 10 . Pierwsza była w swoim czasie jedną z
najświetniejszych i najwytworniejszych kobiet dworu Napoleona. Restauracja zastała ją na wysokim szczeblu społecznym i
strąciła ją; wówczas usunęła się w zupełne zacisze.
Druga, młodsza, cieszyła się podówczas w Paryżu rozgłosem modnej piękności. Żyły w przyjaźni, gdyż ambicje i
próżnostki czterdziesto– i dwudziestodwuletniej kobiety rzadko ścierały się na jednym terenie. Autor dla jednej z tych
dwóch pań nie wchodził w rachubę, druga zaś umiała go przeniknąć, obecność jego zatem nie przerwała dość szczerze
rozpoczętej rozmowy, zawodowej niejako – rozmowy o rzemiośle kobiety.
– Czy zauważyłaś, droga, że kobiety potrafią szaleć jedynie dla głupców?
– Cóż znowu, księżno? Jakże pogodzisz to twierdzenie z absolutnym brakiem sympatii, jaki zdradzają dla swoich
mężów?
„Ależ to istne opętanie! – rzekł, do siebie autor. – Czyżby tym razem diabeł przebrał się w spódnicę?...”
– Nie, moja kochana – mówiła dalej księżna – bynajmniej nie żartuję. Wyznaję, że nieraz wprost lękam się o samą
siebie, odkąd nieco chłodniej rozglądam się pamięcią wśród osób, które znałam niegdyś. Inteligencja, dowcip mają zawsze
w sobie coś zbyt świetnego, co nas drażni; a mężczyzna bogato nimi obdarzony przestrasza nas może nieco. Jeżeli przy
tym jest dumny, wówczas nie będzie okazywał zazdrości, co także nie może się nam podobać. Może wolimy podnosić
mężczyznę ku sobie niż wspinać się ku niemu... Prawda, że talent dzieli z nami swoje triumfy, ale mężczyzna wyzuty z
niego daje nam bardziej bezpośrednie rozkosze...
Każda z nas, bez wyjątku, woli słyszeć naokoło szepty: „Cóż to za piękny mężczyzna!” niż oglądać swego kochanka
kroczącego do Instytutu.
– Zlituj się,, księżno, przestań! Przerażasz mnie doprawdy.
I młoda pięknisia poczęła naprędce szkicować portrety kochanków, za którymi szalały znajome panie z jej świata,
lecz – nie znalazła wśród nich ani jednego mężczyzny błyszczącego umysłem.
– Ależ – zawołała – klnę się na mą cnotę, toż ich mężowie więcej są warci...
– Tak, ale są ich mężami! – odparła z niezachwianą powagą księżna.
– Czyż katastrofa, która grozi każdemu mężowi we Francji, byłaby nieuniknioną? –zapytał autor.
– Naturalnie! – odparła śmiejąc się księżna. – Już sama zaciekłość, jaką niektóre kobiety ścigają te, które uległy
owemu pełnemu szczęścia nieszczęściu, dowodzi, jak bardzo im dokucza własna powściągliwość. Jedna poszłaby w ślady
Lais, gdyby nie strach przed piekłem; druga zawdzięcza swą cnotę oschłości serca; inna niezdarności pierwszego
wielbiciela; tamta...
Autor przerwał potok wynurzeń, zwierzając projekt dzieła, prześladujący go tak uparcie.
Obie panie przyjęły zamiar z sympatią, obiecując wiele wskazówek. Młodsza żartując złożyła natychmiast pierwszy
fundusz przedsiębiorstwa, podejmując się matematycznie udowodnić, iż kobiety bezwarunkowo cnotliwe są to jedyne
rozsądne istoty na świecie.
Naówczas, wróciwszy do domu, autor zawołał do swego demona:
– Przybywaj! Jestem gotów. Spisujmy cyrograf!
Demon nie zjawił się.
Jeżeli autor kreśli tu biografię własnej książki, nie czyni tego bynajmniej z podszeptu zarozumiałości.
Spisuje fakty, które mogą posłużyć jako przyczynek do historii myśli ludzkiej i ułatwią niewątpliwie zrozumienie
samego dzieła. Dla niejednego anatoma myśli nie będzie może obojętną wiadomość, iż dusza jest rodzaju żeńskiego. I tak,
dopóki autor odpędzał od siebie myśl o zamierzonej książce, książka zjawiała się wszędzie. Jedną kartkę znajdował na
łóżku chorego, inną na wykwintnej kanapce buduaru. Spojrzenia kobiet wirujących w zakrętach walca budziły w nim
natłok myśli; każde słowo, każdy gest zapładniały jego oporną wyobraźnię.
W dniu, w którym sobie powiedział: „Dobrze więc! Niech się stanie to dzieło, które mnie ściga i prześladuje!...” –
wszystko pierzchło; podobny owym trzem Belgom, autor, schylając się, aby podnieść skarb, znalazł jedynie martwy
szkielet.
Miejsce kuszącego demona zajęła jakaś postać o słodkawym i wyblakłym wejrzeniu.
Obejście jej było uprzejme i dobroduszne, a wywody wolne od szpilek krytyki. Postać ta płodziła więcej słów niż
myśli i zdawała się nade wszystko obawiać hałasu. Może to był domowy geniusz naszych czcigodnych posłów,
zajmujących fotele w centrum Izby?
– Czy nie byłoby lepiej– mówiła ta postać – zostawić wszystko, jak było? Czyż istotnie jest tak źle? W małżeństwo
trzeba wierzyć, jak się wierzy w nieśmiertelność duszy, a ty z pewnością nie masz zamiaru sławić w swej książce szczęścia
małżeńskiego. Zresztą chcesz wyprowadzić wnioski na podstawie tysiąca małżeństw paryskich, które, ostatecznie, są tylko
wyjątkiem. Może ci się zdarzy spotkać mężów gotowych ustąpić ci własnej żony, ale żaden syn nie ustąpi ci matki...
Niejeden, dotknięty twymi poglądami, może podać w podejrzenie czystość twych obyczajów, uczciwość intencyj. Zresztą,
aby dotykać skrofułów społecznych, na to trzeba być królem Francji lub co najmniej Pierwszym Konsulem...
Jakkolwiek Rozsądek – on–ci to był – zjawił się autorowi w postaci możliwie najpowabniejszej, nie znalazł mimo to
pasłuchu: bo oto już w oddali Szaleństwo potrząsało błazeńskim berłem Panurga i autor zapragnął władać tym berłem. Gdy
je pochwycił, okazało się tak ciężkie jak maczuga Herkulesa. Co więcej, dobry proboszcz z Meudon 11 porzucił je w stanie
10 W t o w a r z y s t w i e d w ó c h p a ń – w pierwszej z nich balzakiści dopatrują się księżny d’Abrantes, autorki
głośnych pamiętników i jednej z pierwszych miłości Balzaka, w drugiej pani O’Donnell, której Balzac przez pewien czas
był wielbicielem
11 P r o b o s z c z z M e u d o n – tj. Rabelais
5 / 102
415168357.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin