Balzac Honoriusz-Komedia ludzka 1-Dom pod kotem z rakietką.pdf

(393 KB) Pobierz
Balzac Honoriusz-Komedia ludzka 1-Dom pod kotem z rakietka
Honoriusz Balzac - Dom pod kotem rakietką
DOM
POD KOTEM Z RAKIETKĄ
Przełożył
JULIAN ROGOZIŃSKI
DEDYKOWANE
PANNIE MARII DE MONTHEAU
W połowie ulicy Świętego Dionizego, niemal na rogu ulicy Pod Lewkiem, stał do niedawna jeden z owych
szacownych domów, dzięki którym historycy, posługując się zasadą analogii, mogą z łatwością zrekonstruować dawny
Paryż. Ściany tej rudery, grożące zawaleniem, były jakby upstrzone hieroglifami. Jakież bowiem inne miano nadałby
spacerowicz owym literom X i V, kreślonym na fasadzie przez belki, biegnące poprzecznie lub ukosem, a zarysowujące się
wśród tynku wąskimi, równoległymi pęknięciami? Oczywiście, każdy z tych bali chwierutał się w spojeniach, jeśli
przejeżdżał choćby najlżejszy powozik. Ową czcigodną budowlę wieńczył dach spiczasty, w rodzaju tych, jakich w Paryżu
niedługo nigdzie już nie zobaczycie. Dach ten, pogięty skutkiem zmienności paryskiego klimatu, wystawał ponad ulicą na
szerokość trzech stóp, zarówno dlatego, by chronić próg domu przed wodą deszczową, jak i osłaniać ściany strychu i jego
okienko, nie zaopatrzone w colbant. Najwyższe piętro sklecono (rzecz jasna, by nie przeciążać wątłego budynku) z
pozbijanych łat, ułożonych niby dachówki, tak aby jedna zachodziła na drugą.
W słotny marcowy poranek jakiś młodzieniec, otuliwszy się starannie płaszczem, schronił się pod daszek sklepiku
naprzeciw owego starego domostwa i przypatrywał mu się z entuzjazmem archeologa. Bo i prawda, że ów zabytek po
mieszczaństwie szesnastego stulecia nastręczał obserwatorowi niejeden problem do rozwiązania. Na każdym piętrze jakaś
osobliwość: na pierwszym cztery okna, wysokie, wąskie, przebite bardzo blisko siebie, miały w dolnej części zamiast szyb
kwadratowe deszczułki, dzięki czemu dawały przyćmione światło, w którym sprytny kupiec prezentuje swoje tkaniny
darząc je takim odcieniem, jakiego życzą sobie klienci. Ale oko młodzieńca nie zatrzymało się tam jeszcze, zdawał się
całkowicie gardzić tą najważniejszą częścią domu. Nie więcej ciekawiły go okna drugiego piętra, w których poprzez
wielkie lustrzane szyby widać było zazdrostki z czerwonawego muślinu, żaluzje bowiem już podniesiono. Uwagę skupił na
skromnych oknach trzeciego piętra, których futryny wykonano tak prymitywnie, że zasługiwały na miejsce w Muzeum
Sztuk i Rzemiosła, gdzie świadczyłyby o pierwszych wysiłkach stolarki francuskiej. Szybki w tych oknach były tak
zielone, iż gdyby nie wzrok wyborny, młodzieniec nie zdołałby dostrzec płóciennych zasłon w niebieską kratę, co przed
oczyma obcego kryły tajemnicę tego mieszkania. Czasami nasz obserwator, znudzony bezowocną kontemplacją czy też
ciszą, która spowijała zarówno dom, jak i całą dzielnicę, opuszczał wzrok ku niższym rejonom. Uśmiech mimowolny
zaigrał mu na wargach, gdy znów spojrzał na sklep – bo rzeczywiście było to zbiorowisko przedmiotów dość pociesznych.
Olbrzymią krokiew, spoczywającą na czterech filarach, które uginały się jakby pod ciężarem tego odrapanego domostwa,
tyle razy już malowano na różne barwy, iż przezierały one warstwami, niby róż na policzku wiekowej księżnej. Pośrodku
owej szerokiej belki, delikatnie rzeźbionej, widniał pradawny obraz, który przedstawiał kota grającego w piłkę. Płótno to
przyprawiało młodzieńca o wesołość. Ale powiedzieć trzeba, iż najdowcipniejszy ze współczesnych malarzy nie wpadłby
na koncept równie zabawny. Zwierzę trzymało w przednich łapach rakietkę tychże co i ono rozmiarów, a stojąc na tylnych
łapach celowało w ogromną piłkę, którą odbił szlachcic w haftowanym surducie. Rysunek, kolory, szczegóły, wszystko
było potraktowane tak, jakby artysta chciał zakpić i z kupca, i z przechodniów.
Czas, podniszczywszy to naiwne malowidło, uczynił je jeszcze bardziej groteskowym, zacierając i zmieniając
niektóre jego partie – co musiało niepokoić uważnych spacerowiczów.
Owóż nakrapiany ogon kota rozdwoił się w taki sposób, iż mógł uchodzić za widza – dowód, jakie grube, długie i
puszyste ogony miały koty naszych pradziadów. Na prawo od obrazu, na lazurowym tle, które nie zdołało zamaskować
spróchniałego drewna, przechodnie mogli odczytać:
GUILLAUME
A na lewo –
SUKCESSOR IMĆ CHEVRELA
Słońce i deszcz nadżarły potężnie skąpą pozłótkę liter owego napisu, gdzie U zastępowało V i na odwrót, wedle
prawideł naszej dawnej ortografii. Aby ukrócić pychę ludzi, co mniemają, że świat mądrzeje z dniem każdym i że
teraźniejszy szarlatanizm przenosi wszystko, zaznaczyć tu wypada, iż owe szyldy, których etymologia może wydać się
dziwaczną niejednemu z negocjantów paryskich, są dziś martwymi obrazami obrazów żyjących, jakimi nasi szczwani
przodkowie z powodzeniem ściągali klienta do swojej firmy. Tak to „Maciora przy Kołowrotku” czy „Małpa Zielona” były
zwierzętami zamkniętymi w klatce, zwierzętami, których zręczność dziwowała niepomiernie przechodniów, a tresura
świadczyła o cierpliwości piętnastowiecznego przemysłowca. Podobne osobliwości bogaciły łacniej szczęśliwego
właściciela niźli owe „Opatrzności”, „Łaski Boże”, „Uczciwości”, „Ścięcia świętego Jana Chrzciciela”, jakie widujemy
jeszcze na ulicy Świętego Dionizego.
Nieznajomy nie po to z pewnością tutaj wystawał, żeby zachwycać się opisanym kotem – wystarczyła chwila uwagi,
by utkwił mu w pamięci. W owym młodzieńcu też niejedno mogło się wydać osobliwym. Spod płaszcza, udrapowanego na
kształt antycznej togi, widać było wykwintne czółenka, tym bardziej pośród paryskiego błota zwracające uwagę, iż miał na
sobie białe jedwabne pończochy, z lekka ochlapane: szedł widać z niecierpliwością. Wracał oczywiście z hulanki albo z
balu, o tej bowiem porannej godzinie trzymał w ręce białe rękawiczki, a czarne rozfryzowane loki, opadające w nieładzie
na ramiona, wskazywały, iż czesał się á la Karakalla 1 – ową koafiurę wprowadziła w modę zarówno szkoła Davida 2 , jak i
1 Á l a K a r a k a l l a – fryzura wzorowana na antycznym popiersiu cesarza rzymskiego Karakalli
2 Jacques-Louis D a v i d (1748–1825) – wybitny malarz francuski, twórca klasycyzmu w malarstwie
1 / 19
430713678.007.png 430713678.008.png
Honoriusz Balzac - Dom pod kotem rakietką
przesadne uwielbienie dla wzorów rzymskich i greckich, jakie cechowało pierwsze lata naszego stulecia. Chociaż wózki
spóźnionych badylarzy pędziły turkocząc do Hali Głównej, na tej ulicy, jakże ruchliwej, panował obecnie spokój, którego
magię zna tylko ten, kto błądził po wyludnionym Paryżu w owych godzinach, kiedy gwar i zgiełk, ucichłszy na moment,
odradzają się i dolatują z oddali niby potężny szum morza. Dziwaczny młodzieniec musiał tak samo ciekawić kupców spod
„Kota z Rakietką”, jak jego ciekawił ów kot. Olśniewająca biel halsztuka czyniła nerwową twarz nieznajomego jeszcze
bledszą, niż była w rzeczywistości.
Ogień czarnych oczu, to przyćmiony, to znów iskrzący, pasował, by tak rzec, do tej twarzy o zarysie oryginalnym i
szerokich, wygiętych ustach, które ściągały się w uśmiechu. Czoło, zmarszczone widać na skutek gwałtownego
niezadowolenia, cechował jakiś fatalizm. Czyż nie wróżymy najłacniej o losie człowieka z jego czoła? Owóż czoło
nieznajomego odzwierciedlało namiętność, a zmarszczki tworzące się na nim budziły coś na kształt lęku, z taką zaznaczały
się mocą; ale kiedy odzyskiwał spokój, jakże łatwy do zamącenia, czoło jego tchnęło przemożnym wdziękiem, który czynił
pociągającą tę fizjonomię, gdzie radość, ból, miłość, gniew, pogarda wybuchały udzielając się tak bezpośrednio, iż
najozięblejszy z ludzi nie mógł pozostać na nie obojętnym. Nasz nieznajomy irytował się już na dobre, gdy raptem otwarło
się okienko poddasza; nie dostrzegł, jak ukazały się w nim trzy twarze wesołe, okrąglutkie, białe i rumiane, lecz pospolite
niczym u figur wyobrażających na niektórych pomnikach Handel.
Obramowane okienkiem, przypominały pyzate liczka aniołków rozsianych po chmurach, a towarzyszących Ojcu
Przedwiecznemu. Subiekci jęli wdychać uliczne wyziewy z chciwością, która świadczyła, jak smrodliwie i gorąco było u
nich na stryszku. Wypatrzywszy osobliwego wartownika, subiekt o wyglądzie najbardziej jowialnym znikł i wrócił niosąc
narzędzie, w którym twardy metal zastąpiono od niedawna miękką skórą; zaczem, przyglądając się złośliwie gapiowi,
zrosili go deszczem białawym i drobnym, którego zapach wskazywał, że wszyscy trzej ogolili się właśnie. Uskoczywszy w
głąb izdebki, subiekci wspięli się na palce, aby radować się złością ofiary, ale przestali się śmiać, widząc, z jakim
niefrasobliwym lekceważeniem nieznajomy otrząsnął płaszcz i jaka głęboka wzgarda odmalowała się na jego twarzy, kiedy
skierował wzrok na opustoszałe okienko. W tej chwili biała i delikatna rączka podniosła do góry, ku poprzeczce, dolną
część jednego z prymitywnych okien trzeciego piętra – rama takiego okna jest ruchoma dzięki żłobkowaniem futryny, a
podniesiona trzyma się na zakrętce, która często zawodzi, i wtedy ciężkie okno opada. Długie wyczekiwanie zostało
nagrodzone przechodniowi. Twarzyczka dziewczęca, świeża niby kielich białego kwiatu, co rozwija się w wodzie,
wychyliła się uwieńczona muślinową falbanką, która nadawała tej główce wyraz uroczej niewinności. Szyja i ramiona
dziewczęcia, choć okryte brunatną materią, ukazywały się w lekkich rozchyleniach, bowiem, zaspana jeszcze, nie zdążyła
się ogarnąć.
Żadna sztuczność nie kaziła ani tego naiwnego lica, ani spokojnych oczu unieśmiertelnionych już od dawna w
prześlicznych obrazach Rafaela: cechował ją ten sam wdzięk i ta sama pogoda, co i owe Madonny, które stały się
przysłowiowymi. Istniał czarujący kontrast między świeżością tych policzków, na których sen uwydatnił jakby wspaniałą
żywotność, a starym oknem, masywnym, prymitywnie wykonanym, o sczerniałym parapecie. Podobna do powoju, co rano
nie zdążył jeszcze rozwinąć tuniki stulonej nocnym chłodem, dziewczyna, zbudzona zaledwie, błądziła niebieskimi
oczyma po sąsiednich dachach, a potem spojrzała w niebo; następnie, jak gdyby z przyzwyczajenia, opuściła je ku
mrocznym rejonom ulicy – a wtedy oczy panienki spotkały się z oczami jej adoratora. Cierpiąc zapewne w swojej
zalotności, że pokazała się w dezabilu, cofnęła się czym prędzej; obróciła się obluzowana zakrętka, okno opadło z ową
szybkością, która za naszych dni ściągnęła na ten niewinny wynalazek pradziadów ohydne miano 3 , a zjawisko pierzchło.
Młodzieńcowi zaś wydało się, że najświetniejszą spomiędzy gwiazd porannych zasłoniła nagle chmura.
W toku tych drobnych wypadków ciężkie okiennice, broniące od wewnątrz oszklonych a słabych drzwi sklepu pod
„Kotem z Rakietką”, znikły jakby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej.
Sługa, zapewne rówieśnik szyldu, wciągnął do wewnątrz i złożył stare drzwi z kołatką i drżącą ręką przyczepił do
futryny kwadratowy kawał sukna, na którym był wyhaftowany żółtym jedwabiem napis: Guillaume, sukcessor Chevrela.
Nie każdy przechodzień odgadłby łacno, jakim rodzajem handlu trudnił się pan Guillaume. Poprzez grube żelazne kraty,
chroniące jego sklep od zewnątrz, dostrzegało się z trudnością pakiety owinięte w brunatne płótno, a liczne niby śledzie,
gdy odbywają wędrówkę oceanem. Prostota tej gotyckiej fasady była tylko pozorna: wśród sukienników Paryża pan
Guillaume miał zawsze magazyny najlepiej zaopatrzone, utrzymywał najszersze stosunki handlowe, a na jego uczciwość
kupiecką nigdy nie padł cień żaden. Jeśli któryś z jego kolegów ubijał interes z rządem nie mając dostatecznej ilości
koniecznego po temu sukna, pan Guillaume zawsze był gotów je dostarczyć, bez względu na wysokość zapotrzebowania.
Chytry kupiec znał setki sposobów, dzięki którym ciągnął maksymalne zyski, nie będąc, jak inni, zmuszonym biegać do
protektorów, płaszczyć się przed nimi albo składać im kosztowne prezenty. Jeśli któryś z kolegów mógł zapłacić mu tylko
wybornymi wekslami o przydługich terminach, odsyłał go do swojego rejenta, jako do człeka zgodliwego, że zaś i przy
takim ogniu umiał upiec dwie pieczenie, kupcy z ulicy Świętego Dionizego mawiali o tym fortelu naszego sukiennika, a
stało się to przysłowiem:
– Niech cię Bóg strzeże przed rejentem pana Guillaume! – Oznaczało to uciążliwy eskont. Stary kupiec wyrósł jakby
cudem w drzwiach sklepu, kiedy zniknął sługa. Pan Guillaume rozejrzał się po ulicy Świętego Dionizego i sąsiednich
sklepach, a następnie popatrzył w niebo zastanawiając się nad pogodą, jakby przed chwilą wylądował w Hawrze i znów
oglądał Francję po długiej podróży. Stwierdziwszy, iż nic nie zmieniło się w czasie jego snu, dostrzegł strażującego
przechodnia, który ze swej strony obserwował patriarchę sukiennictwa z taką samą na pewno uwagą, z jaką Humboldt 4 w
Ameryce przyglądał się po raz pierwszy drętwie. Pan Guillaume miał na sobie obszerne pluderki z czarnego aksamitu,
pstrokate pończochy i trzewiki z kwadratowymi nosami, zaopatrzone w srebrne klamry. Frak o połach ściętych pod kątem
prostym i ściętym ogonie, a kołnierzu podniesionym wysoko, spowijał jego postać, nieco przygarbioną, w sukno
zielonawe, ozdobione posrebrzanymi guzami, zżółkłymi już od starości. Włosy miał siwe, na żółtawym ciemieniu ulizane i
3 O h y d n e m i a n o – opisane przez Balzaka okno nazywa się po francusku: la fenetre a guillotine, tzn. okno
gilotynowe.
4 Alexander von H u m b o l d t (1769–1859) – przyrodnik i podróżnik niemiecki
2 / 19
430713678.009.png 430713678.010.png
Honoriusz Balzac - Dom pod kotem rakietką
wyczesane tak dokładnie, że przypominały pole całe w równiutkich skibach. Oczka zielone, jakby wywiercone
świderkiem, iskrzyły się pod różowawymi plamami, które zastępowały brwi. Troska wyryła mu na czole poziome
zmarszczki, liczne jak i zmarszczki fraka. Na tej bladej twarzy malowała się cierpliwość, mądrość kupiecka i pewien rodzaj
zachłanności, nieodzownej w interesach.
Podówczas widywało się częściej niż dziś owe stare rody, zachowujące, niby szacowną tradycję, obyczaje i ubiór
charakterystyczny dla danej profesji, rody pozostałe wśród nowej cywilizacji niby szczątki przedpotopowych zwierząt,
które Cuvier odnalazł w kamieniołomach.
Ojciec rodu Guillaume zaliczał się do znakomitych strażników dawnego obyczaju: przyłapywano go, jak
obżałowywał godność prewota kupców, rozprawiając zaś o orzeczeniach trybunału handlowego nazywał je zawsze w y r o
k a m i k o n s u l ó w. Wstał pierwszy w całym domu, gdyż tak oczywiście nakazywały wspomniane obyczaje, a teraz
czekał, srogi, na trzech swoich subiektów, ażeby złajać ich w wypadku spóźnienia. Owi trzej młodzi uczniowie Merkurego
przed niczym tak nie drżeli jak przed milczącą energią, z jaką pryncypał badał w poniedziałek rano ich twarze i ruchy,
szukając śladów czy dowodów hulanki. Ale w tym momencie stary sukiennik nie zwracał najmniejszej uwagi na swoich
dyscypułów, usiłował bowiem dociec, jakimi powodowany zamiarami młodzieniec w jedwabnych pończochach i w
płaszczu to przygląda się szyldowi, to znów zapuszcza wzrok w głębokości sklepu.
Wypogadzało się prześlicznie, można więc było dostrzec okratowany kantor o ścianach zawieszonych zasłonami ze
starego zielonego jedwabiu; spoczywały tam olbrzymie księgi, nieme wyrocznie firmy. Nazbyt ciekawy młodzieniec
zdawał się pożądliwie spoglądać na to niewielkie lokum, sporządzał jakby plan jadalni mieszczącej się obok sklepu,
oświetlonej z góry szybą w suficie, jadalni, skąd rodzina, zgromadziwszy się przy posiłkach, mogła łatwo dostrzec
najdrobniejsze choćby wypadki, jakie zaszłyby u progu, przed sklepem. Tak nadzwyczajna miłość do Jego siedziby
wydawała się podejrzaną kupcowi, który podlegał kiedyś surowej ustawie Maksimum 5 . Pan Guillaume uznał więc nie bez
podstaw, że ów antypatyczny osobnik chciałby się dobrać do jego kasy. Nacieszywszy się kryjomo milczącym
pojedynkiem, jaki toczył się między jego pryncypałem a nieznajomym, najstarszy z subiektów zaryzykował i stanął na
chodniku tuż obok pana Guillaume, widząc, że młodzieniec popatruje dyskretnie w okna trzeciego piętra. Wysunąwszy się
na ulicę o dwa kroki dalej, zadarł głowę i wtedy wydało mu się, że zobaczył, jak panna Augustyna Guillaume cofnęła się
szybko. Niekontent z bystrości pierwszego subiekta, pan Guillaume zerknął nań koso; lecz obawy, jakie obecność
przechodnia budziła zarówno w duszy kupca, jak i zakochanego subiekta, rozpierzchły się nagle. Nieznajomy zawoławszy
dorożkę, co podążała na sąsiedni plac, wskoczył do niej, okazując zwodniczą obojętność. Odjazd ów podziałał po trosze
jak balsam na niezbyt mężne serca dwóch innych subiektów, zaniepokojonych, że spotkają się niebawem oko w oko z
ofiarą swojej psoty.
– No i cóż tu, moi panowie, stoicie z założonymi rękami? – ozwał się pan Guillaume do trzech swoich dyscypułów.
– Bo ja, do diaska, za młodu, kiedym był u imć Chevrela, przepatrzyłbym już parę sztuk sukna.
– Bo pewnie wtedy rozwidniało się wcześniej – odparł drugi subiekt, któremu czynność ta była poruczona.
Stary kupiec uśmiechnął się mimo woli. Wprawdzie dwaj z owych trzech młodzieńców, których ojcowie, majętni
fabrykanci z Louviers i z Sedanu, powierzyli jego opiece, mogli po prostu, osiągnąwszy wiek odpowiedni, poprosić
jednego dnia o sto tysięcy franków, aby założyć własny interes, jednak Guillaume uważał za swój obowiązek trzymać obu
krótko, ze staroświeckim despotyzmem, nieznanym dziś po nowoczesnych wykwintnych magazynach, gdzie subiekci
chcieliby się bogacić już w trzydziestym roku życia; Guillaume orał nimi jak Murzynami. We trzech musieli sprostać
zadaniu, od jakiego siódme poty biłyby na dziesięciu z owych subiektów wygodnickich, z których winy puchną kolumny
budżetu. Żaden szmer nie zakłócał ciszy owego poważnego domostwa, gdzie zawiasy były jakby stale naoliwione, a każdy,
choćby najskromniejszy mebel lśnił szacowną czystością, świadczącą o wzorowym porządku i surowej oszczędności.
Często najdowcipniejszy z subiektów zabawiał się wypisując na serze szwajcarskim, który dawano im łaskawie na
śniadanie – nie przejadali się nim, rzecz traktując z humorem – „datę przyjęcia”. Z tego żartu i kilku jeszcze mu podobnych
śmiała się niekiedy młodsza z panien Guillaume, owa ślicznotka, która ukazała liczko zachwyconemu przechodniowi.
Aczkolwiek trzej subiekci, nie wyłączając najstarszego, słono płacili za utrzymanie, żaden nie ośmieliłby się pozostać przy
stole pryncypała, kiedy wnoszono wety. Gdy pani Guillaume powiadała, że trzeba przyprawić sałatę, biedni młodzieńcy
drżeli wiedząc, z jakim skąpstwem przezorna ręka pryncypałowej skropi ten specjał oliwą.
Jeśli postanowili spędzić noc poza domem, musieli na wiele dni naprzód usprawiedliwiać ten wybryk przytaczając
godziwe powody. Co niedziela dwaj subiekci kolejno towarzyszyli rodzinie Guillaume na mszę i nieszpory w kościele
Saint-Leu. Panna Wirginia i panna Augustyna, odziane skromnie w perkal, brały subiektów pod ramię – i tak dwie pary
szły pod przenikliwym okiem matki, zamykającej ów szczupły orszak domowy wespół z małżonkiem, którego przyuczyła
dźwigać dwa potężne modlitewniki oprawne w czarny safian. Drugi subiekt nie otrzymywał wynagrodzenia. Pierwszy,
dzięki dwunastu latom wytrwałości i dyskrecji wtajemniczony w sekrety przedsiębiorstwa, dostawał za swoje trudy
osiemset franków. Czasem, z okazji jakiegoś rodzinnego święta, trafiał mu się w charakterze gratyfikacji upominek,
któremu wartość nadawała jedynie sucha i pomarszczona dłoń pani Guillaume: siatkowa sakiewka, starannie wypchana
watą dla uwydatnienia ażurowego deseniu, bardzo porządne szelki albo kilka par jedwabnych pończoch, wyjątkowo
grubych. Niekiedy znów, ale rzadko, owego pierwszego ministra dopuszczano do rozrywek rodzinnych, gdy familia bądź
wybierała się na wieś, bądź po długich miesiącach wyczekiwania decydowała się skorzystać ze swoich praw obywatelskich
i nająwszy lożę obejrzeć sztukę, o której nikt już w Paryżu nie myślał. Jeśli zaś idzie o dwóch pozostałych subiektów, to
bariera szacunku, jaka dzieliła ongi sukiennika-mistrza od uczniów, wznosiła się tak niezachwianie pomiędzy nimi a
sędziwym kupcem, że raczej skradliby postaw sukna, niż uchybili tej dostojnej etykiecie.
Taki rygor może dziś wydać się śmieszny – ale stare firmy były szkołą obyczajności i uczciwości. Pryncypał był dla
uczniów przybranym ojcem. Pani domu dbała o bieliznę młodzieńca, reperowała ją, a czasami i uzupełniała. Jeśli subiekt
zaniemógł, otaczała go iście macierzyńską opieką. Jeśli choroba okazała się poważna, pryncypał nie żałował grosza
wzywając najsławniejszych doktorów, odpowiadał bowiem przed rodziną młodzieńca nie tylko za jego naukę i obyczaje.
5 U s t a w a M a k s i m u m – uchwalony w r. 1793 przez Konwencję dekret o wprowadzeniu stałych cen na
żywność, wyroby przemysłowe i surowce, skierowany przeciw spekulantom
3 / 19
430713678.001.png 430713678.002.png
Honoriusz Balzac - Dom pod kotem rakietką
Jeśli nawet młodzieniec taki, zacny do gruntu, zbankrutował, kupiec starej daty umiał docenić inteligencję, jaką był w nim
rozwinął, i nie wahał się powierzyć szczęścia swojej córki człowiekowi, któremu przez długi czas zawierzał swoją fortunę.
Guillaume liczył się do tych kupców starej daty, a mając ich śmiesznostki, miał i wszelkie zalety, toteż umyślił sobie, żeby
starszą córkę, Wirginię, wydać za Józefa Lebas, sierotę bez majątku, a swojego pierwszego subiekta. Ale Józef nie godził
się bynajmniej z pedanterią pryncypała, który za żadne skarby świata nie dopuściłby do mariażu młodszej córki przed
starszą. Nieszczęsny subiekt kochał się na zabój w pannie Augustynie, młodszej od panny Wirginii. Aby wytłumaczyć ów
afekt, co wzrastał w sekrecie, musimy poznać głębiej tajniki rządu absolutnego władającego domem starego sukiennika.
Guillaume miał dwie córki. Starsza, panna Wirginia, była to wykapana matka. Pani Guillaume, córka imć Chevrela,
trzymała się na ławeczce kantoru tak prosto, że słyszała nieraz, jak żartownisie powiadali, iż kij połknęła. Z twarzy jej
długiej i chudej przebijała bigoteria.
Nieładna i niemiłego obejścia, blisko sześćdziesięcioletnia, nosiła zazwyczaj czepiec obszyty szeroką falbaną
koronkową, którego fason nie zmieniał się nigdy – istny czepiec wdowi.
Wszyscy sąsiedzi przezywali panią Guillaume siostrą furtianką. W odezwaniach była lakoniczna, gesty jej miały w
sobie coś urywanego, niby sygnały telegrafu. W oku, niby u kota jasnym, czaiła się jakby pretensja do całego świata, że
jest brzydka. Panna Wirginia, chowana, jak i jej młodsza siostra, według despotycznych zasad matki, ukończyła już lat
dwadzieścia osiem. Młodość łagodziła szpetotę, którą podobieństwo do matki rzucało czasem na jej lica, lecz rygor
matczynej edukacji wyposażył ją w dwie ogromne zalety, zdolne wszystko przeważyć: była potulna i cierpliwa. Panna
Augustyna, licząca zaledwie lat osiemnaście, w niczym nie przypominała rodziców. Należała do tych dziewcząt, które
będąc fizycznie całkiem różne od ojca i matki, skłaniają nas, byśmy uwierzyli świątobliwemu przysłowiu:
„Dziećmi sam Bóg obdarza”. Augustyna była niska, albo, by rzecz odmalować lepiej, drobna i pełna wdzięku.
Odznaczała się naiwnym czarem, a człek światowy mógłby zarzucić tej ślicznotce tylko małostkowe lub raczej gminne
odruchy charakteru i niekiedy pewien brak obycia. Małomówna, o twarzy nieruchomej, tchnęła ową przemijającą
melancholią, która bierze we władanie wszystkie dziewczęta zbyt słabe, by poważyły się walczyć z wolą matki.
Obie siostry, zawsze w sukniach skromnych, mogły zadowolić wrodzoną kobiecie kokieterię jedynie wspaniałą
schludnością, która pasując do nich nad podziw, dostrajała je przy tym do całego tła, a były nim lśniące kontuary, półki,
gdzie sędziwy sługa nie ścierpiałby pyłeczka kurzu, staroświecka prostota opisanego już otoczenia. A że tryb życia
przyuczył je szukać składników szczęścia w upartej pracy, matka jak dotąd była z nich zawsze kontenta i winszowała sobie
po cichu, iż tak dalece wydoskonaliła charakter obu córek. Łatwo wyobrazić sobie wyniki edukacji, którą otrzymały.
Wychowano je dla handlu: słyszały tylko wywody i debaty natury merkantylnej, a więc smutne; uczyły się jedynie
gramatyki i buchalterii, liznęły trochę historii świętej i historii Francji z księdza Ragois 6 , czytywały zaś tylko te powieści,
na które zezwoliła im matka – umysł ich tedy nie rozwinął się przesadnie: ale za to umiały wybornie prowadzić
gospodarstwo, znały ceny produktów, wiedziały, jakich trudności doznajemy gromadząc pieniądze, były oszczędne i
wysoko szacowały przymioty kupieckie. Chociaż ojciec ich był majętny, umiały równie dobrze cerować, jak haftować;
matka wdrażała je systematycznie w sztukę kulinarną, aby umiały zadysponować obiad i ze znajomością rzeczy zwymyślać
kucharkę. Nie mając pojęcia o paryskich rozrywkach, widząc, jak przykładnie upływa życie rodziców, z rzadka tylko
spozierały za próg starego, odziedziczonego po przodkach domu, który dla ich matki był światem. Jedynym źródłem uciech
doczesnych były dla Wirginii i Augustyny przyjęcia z powodu jakiejś uroczystości rodzinnej. Kiedy paradny salon na
drugim piętrze miał otworzyć się przed panią Roguin, z domu Chevrel, o niespełna półtora roku młodszą od kuzynki i
obwieszoną diamentami, przed młodym Rabourdinem, zastępcą naczelnika w Finansach, przed panem Cezarem Birotteau,
bogatym perfumiarzem, i jego małżonką, znaną powszechnie jako pani Cezarowa, przed panem Camusot, najbogatszym
kupcem jedwabi z ulicy des Bourdonnais, i przed jego teściem, panem Cardot, przed kilkoma sędziwymi bankierami i
kilkoma paniami o nienagannej opinii – przygotowania, konieczne z uwagi na sposób, w jaki była zapakowana saska
porcelana, srebra, kryształy i świece, wprowadzały rozmaitość w monotonną egzystencję tych trzech kobiet, które kręciły
się natenczas i uwijały niby mniszki mające podejmować biskupa. Następnie, wieczorem, kiedy wszystkie trzy naharowały
się wycierając, pucując i rozpakowując, kiedy salon był już świątecznie przystrojony, córki pomagały rozbierać się matce,
a pani Guillaume mówiła: – Zmarnowałyśmy dzień, moje lubki! – Jeśli przed którymś z uroczystych zebrań „siostra
furtianka” ustawiła stoliki do bostona, wista i tryktraka tylko w sypialni i dozwoliła tańczyć, panny uważały to za łaskę
najwyższą i najmniej spodziewaną, radując się nią tak samo jak wyprawą na jeden z wielkich bali, na które Guillaume
prowadził córki w karnawale. Wreszcie, raz do roku, zacny sukiennik wydawał fetę, na którą nie szczędził niczego.
Najbogatsi i najelegantsi spośród zaproszonych nie ośmieliliby się wtedy zrobić zawodu; najznaczniejsze bowiem paryskie
firmy korzystały z kredytu, kapitału albo wytrawnej eksperiencji pana Guillaume. Ale córki godnego negocjanta nie
czerpały tyle, ile przypuszczać by należało, z nauk, jakich wielki świat nie skąpi młodym osobom. Zjawiały się na tych
przyjęciach, figurujących zresztą w agendzie wydatków firmy, odziane tak ubogo i niegustownie, iż musiały się rumienić.
W tańcu nie wyróżniały się niczym, a pod argusowym okiem matki nie mogły gawędzić z danserami, toteż odpowiedzi
swoje ograniczały do „tak” lub „nie”. Poza tym prawo starego domostwa pod „Kotem z Rakietką” nakazywało im wracać o
jedenastej, czyli w momencie, kiedy zabawy i bale zaczynają się ożywiać. Tak więc rozrywki owych panien, licujące raczej
tylko na pozór z fortuną ich ojca, stawały się często nudne, a przyczyną były tutaj okoliczności wynikłe z obyczajów i
zasad, jakim hołdowała ta rodzina. Jedno tylko spostrzeżenie da nam dokładny obraz ich codziennego życia. Pani
Guillaume żądała, aby córki, ubrawszy się wczesnym rankiem, schodziły zawsze o tej samej porze, a zajęcia ich
podporządkowywała regule klasztornej.. Ale przypadek obdarzył Augustynę duszą dość podniosłą, by czuła pustkę tej
egzystencji. Dziewczyna ogarniała czasami badawczo niebieskim okiem czeluść mrocznych schodów i wilgotnych
magazynów. Zasłuchana w tę klasztorną ciszę, łowiła jakby dalekie i zmieszane odgłosy życia pełnego namiętności, które
ceni wyżej uczucia niż martwe przedmioty.
6 Ksiądz Claude R a g o i s (zm. w r. 1685) – autor podręczników historii używanych we Francji do początku
XIX w.
4 / 19
430713678.003.png 430713678.004.png
Honoriusz Balzac - Dom pod kotem rakietką
W takich momentach lico jej barwił rumieniec, biały muślin wypadał z bezwładnej dłoni na lśniący dębowy kontuar,
ale zaraz też rozlegał się głos matki, zawsze cierpki, choćby pani Guillaume usiłowała nadać mu tony najłagodniejsze: –
Augustynko! O czymże to dumasz, mój skarbie? – Przedmiotem jej dumań był może „Hipolit, hrabia de Douglas” albo
„Hrabia de Comminges” – dwa romanse, które Augustyna znalazła w szafie kucharki, odprawionej niedawno przez panią
Guillaume; one to pewnie przyczyniły się do rozwoju poglądów dziewczęcia, które pochłonęło je ukradkiem zeszłej zimy,
podczas długich nocy.
Przejawy nieokreślonych tęsknot, miły głos, jaśminowa karnacja i błękitne oko Augustyny rozpaliły w duszy
biednego Józefa Lebas miłość tyleż płomienną, co dyskretną. Powodowana łatwo zrozumiałym kaprysem, Augustyna nie
czuła najlżejszego pociągu do sieroty; może dlatego, iż nie zdawała sobie sprawy, że Józef się w niej kocha. Za to długie
nogi, kasztanowata czupryna, potężne ręce i tęgi kark pierwszego subiekta znalazły skrytą wielbicielkę w pannie Wirginii,
o którą mimo pięćdziesięciu tysięcy dukatów posagu nikt się jakoś nie oświadczał. Nic bardziej naturalnego niźli te
kolidujące ze sobą uczucia, które zrodziły się w cichym i mrocznym sklepie, podobnie jak fiołki rozkwitają w leśnej
głuszy. Młodzi, wpatrując się wzajem wciąż w siebie, łączyli ową kontemplację z gwałtownym pragnieniem uciech, to zaś,
pośród pilnej pracy i klasztornego silentium 7 , musiało wcześniej czy później rozniecić afekt miłosny. Kto przywyknie do
widoku czyjejś twarzy, zaczyna, sam nie wiedząc kiedy, odkrywać w towarzyszu przymioty duchowe i na koniec zapomina
o jego wadach.
– Ten jegomość tak się rozpędził, że nasze córki będą niebawem klękać przed konkurentami!
– rzekł sobie pan Guillaume przeczytawszy dekret, którym Napoleon przyspieszył pobór kilku roczników.
I od tego dnia jął rozpaczać, że starsza jego córka usycha w panieństwie; ale sędziwy kupiec przypomniał sobie, iż
poślubił pannę Chevrel w takich samych mniej więcej warunkach, w jakich znajdowali się Wirginia i Józef Lebas. Pięknie
byłoby wydać córkę za mąż, a jednocześnie spłacić dług święty, wyświadczając sierocie dobrodziejstwo, którego zaznał
ongi, w okolicznościach identycznych, od swojego poprzednika! Józef Lebas, liczący już lat trzydzieści trzy, zastanawiał
się nad przeszkodą, jaką piętnaście lat różnicy stworzy między nim i Augustyną.
Nazbyt skądinąd bystry, aby nie odgadywać zamiarów pana Guillaume, wiedział także, świadom jego nieubłaganych
zasad, iż kupiec nigdy młodszej córki przed starszą za mąż nie wyda. Biedny subiekt, którego serce było równie zacne, jak
nogi długie a tors potężny, cierpiał więc w milczeniu.
Taki stan rzeczy istniał w owej miniaturowej republice, mieszczącej się na ulicy Świętego Dionizego i wcale
podobnej do filii klasztoru trapistów. Ażeby jednak dokładnie unaocznić nie tylko sentymenty, lecz i wypadki, musimy
cofnąć się o kilka miesięcy poprzedzających scenę, od której zaczyna się nasza opowieść. Pod wieczór pewien
młodzieniec, przechodząc obok mało znanego sklepu pod „Kotem z Rakietką”, zatrzymał się na chwilę, podziwiając obraz,
którego widok przyciągnąłby każdego malarza na świecie. Sklep, nie oświetlony jeszcze, tworzył czarne tło, w którego
głębi widniała jadalnia. Lampa, zwana gwiezdną, rzucała owo żółte światło, nadające tyle uroku płótnom szkoły
holenderskiej. Biel obrusa, kryształy i srebra stanowiły błyszczące akcesoria, upiększone jeszcze żywym kontrastem
świateł i cieni.
Postać ojca rodziny, postać jego małżonki, twarze subiektów i smukła sylwetka Augustyny, przy której, o dwa kroki,
stała gruba i pyzata dziewucha, wszystko to tworzyło grupę nadzwyczaj ciekawą; głowy były ogromnie oryginalne, a każdą
cechował właściwy jej wyraz i niekłamany charakter; łatwo się było domyślić, jak spokojne, ciche i skromne życie wiodła
ta rodzina i jak ta scena przypadkowa musiała czymś nieokreślonym kusić potężnie pędzel artysty, nawykłego do
wyrażania natury. Przechodzień ów był młodym malarzem, który przed siedmiu laty otrzymał pierwszą nagrodę. Wrócił
był właśnie z Rzymu. Duch jego wykarmiony poezją, oko nasycone Rafaelem i Michałem Aniołem łaknęły prawdziwej
natury, długo bowiem był w kraju pompatycznym, gdzie sztuka roztoczyła wszędzie swój patos. Niekiedy fałszywy, a
niekiedy szczery, takie było jego osobiste zdanie. Ulegając długo uniesieniom włoskich namiętności, serce jego pragnęło
teraz jednej z owych panien skromnych i skupionych, jakie w Rzymie, nieszczęściem, umiał znaleźć tylko na obrazach.
Zaczął od entuzjazmu, jakim przepoił jego egzaltowaną duszę ów naturalny obraz, który właśnie chłonął oczyma, a
skończył, zwykłą rzeczy koleją, na głębokim uwielbieniu dla centralnej jego postaci.
Augustyna dumała chyba nad czymś i nic nie jadła; lampa była tak umieszczona, że całe światło padało na twarz
dziewczyny – ramiona i szyja poruszały się jakby w ognistym kręgu, który tym żywiej uwydatniał kontur główki,
opromieniając ją w sposób niby nadprzyrodzony.
Artysta nasz mimo woli porównał Augustynę do wygnanego anioła, który wspomina niebo.
Uczucie niemal nieznane, miłość czysta i gorąca, zatopiło mu serce. Stał tak chwilę, jakby zmiażdżony nawałem
własnych myśli, a potem wydarł się temu szczęściu i powróciwszy do domu nie jadł i nie spał. Nazajutrz zamknął się w
pracowni i nie wyszedł, póki nie przeniósł na płótno owej magicznej sceny, której wspomnienie budziło w nim rodzaj
fanatyzmu. Ale szczęście jego nie było pełne, nie miał bowiem wiernego obrazu swojego bóstwa. Kręcił się więc koło
domu pod „Kotem z Rakietką”, a nawet raz i drugi, przebrawszy się dla niepoznaki, odważył się wejść do środka, żeby
przyjrzeć się lepiej zachwycającemu stworzeniu, które pani Guillaume chowała pod skrzydłem. Przez osiem miesięcy,
myśląc jedynie o swojej miłości i o swoich pędzlach, nie pokazał się najbliższym przyjaciołom, zapomniał o salonach,
poezji, teatrze, muzyce i najdroższych mu przyzwyczajeniach. Któregoś ranka Girodet 8 pogwałcił wszystkie zakazy, jakie
artyści znają a omijać umieją, dotarł doń i zbudził go takim oto pytaniem: – Co dajesz na wystawę? – Artysta chwyta
przyjaciela za rękę, ciągnie do pracowni, odkrywa niewielki obraz, będący jeszcze na sztalugach, i portret. Girodet ogląda
oba arcydzieła powoli i chciwie, rzuca się koledze na szyję, ściska go, nie znajdując słów. Doznał wzruszenia tak
głębokiego, że mógł przelać je tylko z duszy do duszy.
– Kochasz się? – zagadnął Girodet.
7 S i l e n t i u m (łac.) – milczenie, cisza
8 Anne-Louis G i r o d e t de Roucy, zwany Girodet-Trioson (1767–1824) – malarz francuski; pisał też wierszem i
prozą o malarstwie oraz tłumaczył poetów starożytnych
5 / 19
430713678.005.png 430713678.006.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin