Dicks_Terrance_-_Dr_Who_03_-_Dzień_Daleków.pdf

(589 KB) Pobierz
Office to PDF - soft Xpansion
TERRANCE DICKS
DZIEŃ DALEKÓW
197286412.002.png
1
Terror w dwudziestym drugim stuleciu
Moni usiadł na łóżku i ostrożnie rozejrzał się dookoła.
Olbrzymi barak był wypełniony pogrążonymi w śnie ludźmi,
skrajnie wyczerpanymi całodzienną harówką. Niektórzy z nich
wiercili się, mamrotali i przeklinali przez sen.
— Nie, nie, proszę... — krzyknął jakiś mężczyzna, a potem
jego głos zmienił się w niezrozumiały bełkot.
Moni zobaczył, że to Soran. Tego ranka strażnicy pobili go
za to, że nie wypełnił dziennej normy. Soran z każdym dniem
opadał z sił. Chyba już długo nie pociągnie.
Poranne wydarzenie dodało w jakiś sposób Moniemu otu-
chy. Walczył właśnie dla Sorana, dla Sorana i tysięcy jemu
podobnych, którzy zginą w obozach pracy od brutalnych ra-
zów albo nie mogąc podołać wyśrubowanym normom, chyba
że... chyba że...
Moni odrzucił szorstki koc i spuścił stopy na podłogę. Miał
na sobie strój, w którym chodził w ciągu dnia, i nie było w tym
nic nadzwyczajnego. Baraki nie były ogrzewane, więc większość
więźniów w ogóle się nie rozbierała w nocy, chroniąc się w ten
sposób przed chłodem. Moni przypominał sobie słabo, że
kiedyś ludzie mieli specjalne ubrania, w których spali: nazywały
się pi-coś tam... Dobrze nie pamiętał. Podobne luksusy z tru-
dem mieściły mu się w głowie.
Spod poduszki wyjął buty, które schował tam wieczorem.
Były one zrobione z nowego mocnego plastiku, a w obozach
pracy wszelkie wartościowe rzeczy trzymało się w zasięgu rę-
ki. Wsadziwszy je pod pachę, ruszył cicho w stronę drzwi.
5
197286412.003.png
Bosymi stopami stąpał bezszelestnie po szorstkiej betonowej
podłodze.
Gdy znalazł się na dworze, zatrzymał się na chwilę w smu-
dze cienia, żeby się obuć, a potem podszedł cicho do zewnę-
trznego ogrodzenia. Zdjął kurtkę, rozwinął opasujący go długi
cienki zwój plastikowej liny, po czym przywiązał jej koniec do
wyjętego z kieszeni prymitywnego haka i zarzucił go na mur.
Nie trafił i hak wylądował z metalicznym brzękiem z po-
wrotem u jego stóp. Moni zamarł z przerażenia. Na pewno
ktoś musiał usłyszeć hałas. Zerknął w stronę baraku straż-
ników. Ze środka dobiegały jednak tylko gardłowe dźwięki
obcej mowy.
Teoretycznie teren obozu powinien być bez przerwy pat-
rolowany, ale strażnicy byli niedbali i leniwi. W chłodne, takie
jak ta, noce siedzieli w swoim baraku, tłocząc się wokół pło-
nących żelaźniaków i pożerając sprasowane kawałki szarej
prymitywnej strawy, którą dostarczali im ich panowie.
Moni zarzucił linę ponownie; tym razem miał więcej szczęś-
cia. Hak zaczepił się o wbite w szczyt muru kolce. Moni
szarpnął mocno linę, a potem wspiął się szybko na górę, trzy-
mając w zębach kurtkę, która miała ochronić go przed kolcami.
Usiadł niezręcznie okrakiem na ogrodzeniu i podciągnął linę,
a następnie zrzucił ją na drugą stronę i skoczył w dół, stękając
głośno przy lądowaniu. Szybko włożył z powrotem kurtkę,
schował pod nią linę i hak, po czym ruszył betonową drogą,
biegnącą przez gruzowisko.
Przebył już kilka dobrych kilometrów, kiedy nagle odwróciło
się od niego szczęście. Skręcał właśnie na skrzyżowaniu, mijając
jeden z wielu wypalonych budynków, kiedy z ciemności wy-
nurzyła się olbrzymia owłosiona łapa, chwyciła go za nogę i
cisnęła nim o resztki ceglanego muru. Moni jęknął głośno i
zamrugał oczyma, widząc zapaloną gałąź, przysuwającą się
niebezpiecznie blisko do twarzy.
Kiedy jego oczy oswoiły się ze światłem, zobaczył niewyraźny
zarys sylwetki swego prześladowcy. W pobliżu paliło się małe
ognisko, wokół którego przysiedli w kucki inni olbrzymi. Moni
przeklinał pecha. Wpadł w łapy jednego z patroli, które obo-
zowały w ruinach.
— Dać go tu! — usłyszał gardłowy głos dochodzący od
ogniska.
6
197286412.004.png
Został powleczony niczym szmaciana lalka. Bojąc się o włas-
ne życie, nie stwiał żadnego oporu. Miał jakąś szansę w starciu
z ludźmi, ale ci strażnicy nie mieli z nimi nic wspólnego; to
byli Ogronowie.
Rzucony na ziemię, podniósł wzrok i spojrzał na majaczące
nad nim w świetle ognia zarysy ogromnych postaci. Widział
Ogronów już wiele razy przedtem i zawsze budzili w nim
instynktowny strach. Przypominali krzyżówkę goryla i czło-
wieka; mieli ponad dwa metry wzrostu, kabłąkowate nogi,
masywną pierś i zwisające prawie do samej ziemi długie, silne
łapy. Największe przerażenie mogły jednak budzić ich pyski,
stanowiące zdeformowaną wersję ludzkiej fizjonomii, z płas-
kim jak u małp nosem, małymi, połyskującymi nienawistnie
oczkami i potężnymi szczękami, w których były osadzone
długie żółtawe zęby. Przy całej swej gwałtowności i prymityw-
nej sile Ogronowie mieli jednak pewną cechę, która nawet
teraz dawała Moniemu cień nadziei: byli mianowicie bardzo,
ale to bardzo głupi.
Moni zerwał się na nogi.
— Jestem dowódcą sekcji w obozie pracy numer trzy —
oznajmił, starając się mówić wolno i spokojnie. — Mam za
stąpić dowódcę sekcji w obozie pracy numer cztery, który
zachorował.
Potoczył wzrokiem po otaczających go Ogronach, żeby
stwierdzić, czy wierzą w jego opowieść. Olbrzymi wpatrywali
się w niego zupełnie nieporuszeni. Czy mu uwierzyli? Czy
w ogóle zrozumieli, co do nich mówi?
— Rozkaz dotyczący mojego przeniesienia wydali wasi pa
nowie — powiedział tym samym spokojnym, stanowczym gło
sem. — Jeśli się spóźnię, będą źli. Będą źli na was.
Tym razem jego słowa wywarły pożądany skutek. Widok
malującej się na brutalnych twarzach Ogronów trwogi był
prawie komiczny. Jedyną rzeczą, mogącą wzbudzić w nich
strach, była wzmianka na temat jeszcze bardziej straszliwych
istot, którym służyły.
Kierujący grupą Ogron podniósł wielką owłosioną rękę.
— Ty iść! Iść szybko! — powiedział.
Moni odwrócił się i pobiegł w ciemność.
Dopiero po godzinie trudnej, niebezpiecznej wędrówki dotarł
do celu. W świetle księżyca widać było chwasty wyrastające
7
197286412.005.png
z fundamentów zburzonego domu. Moni uprzątnął maskujące
wejście gruzy, podniósł klapę i zeskoczył w dół, w kompletną
ciemność. Wylądował na podeście schodów, po czym ruszył
ostrożnie w dół. Po jakimś czasie spostrzegł wąską smugę
światła pod zamkniętymi drzwiami. Podszedł do nich szybko
i zapukał w umówiony sposób. Po kilku chwilach otworzyły
się ze skrzypieniem. Naprzeciw niego stał z miotaczem w ręku
Boaz.
W porządku, Boaz, to tylko ja — powiedział Moni.
Spóźniłeś się... nie wiedzieliśmy, co się stało... — Głos
Boaza zdradzał oznaki silnego napięcia.
Wpadłem na patrol Ogronów — przerwał mu Moni. —
Udało mi się ich jakoś oszukać. Czy są już tutaj inni?
Boaz kiwnął głową i Moni wszedł za nim do środka piwnicy.
Anat i Shura siedzieli wokół ognia, który płonął w żelaznym
koszu. Moni omiótł szybko wzrokiem całe pomieszczenie. Po
raz pierwszy odwiedzał punkt dowodzenia tej konkretnej ko-
mórki, ale w gruncie rzeczy nie różniły się one tak bardzo od
siebie. W każdym mieście istniały podobne do tego ukryte
pomieszczenia. W nich magazynowano broń i żywność, tu
spotykali się mężczyźni i kobiety, mający jeden cel w życiu —
uwolnienie planety z rąk obcych istot, którym udało się nią
zawładnąć.
Patrole Ogronów stale szukały tych kryjówek. Czasami uda-
wało im się jakąś wykryć, a wtedy buty Ogronów wywalały
drzwi i mała grupa znajdujących się w środku spiskowców
była bezlitośnie likwidowana. Na miejscu każdej rozbitej ko-
mórki pojawiały się jednak następne.
Moni przyjrzał się trzem wpatrującym się w niego w napięciu
osobom. Wiecznie nachmurzonej, ciemnej i skupionej twarzy
Boaza, szaleńczo odważnego, ale zbyt nieobliczalnego, zbyt
często gotowego działać bez zastanowienia. Pełnej gorącego
idealizmu twarzy najmłodszego spośród nich — Shury. Na
koniec popatrzył na dziewczynę. Szczupła, ciemna i silna, z
krótko ostrzyżonymi włosami, Anat była piękna mimo swego
prostego roboczego kombinezonu. Oto materiał na prawdzi-
wego przywódcę, pomyślał Moni. Odważna i nienawidząca
z całej duszy wroga, odznaczała się jednocześnie sprytem i roz-
wagą, które kazały jej zawsze czekać na najbardziej odpowiedni
moment, by zadać cios.
8
197286412.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin