Groom_Winston_-_Forrest_Gump.pdf

(1473 KB) Pobierz
l
WINSTON GROOM
10348952.003.png
Przełożyła
JULITA WRONIAK
2
10348952.004.png 10348952.005.png
Szaleństwo to źródło rozkoszy
znanej jedynie szaleńcom...
DRYDEN
3
10348952.006.png
l
Jedno wam powiem: życie idioty to nie bułka z masłem. Ludzie śmieją się, tracą
cierpliwość, tratują podle. Niby wszyscy wiedzą, że mają być wyrozumiali dla pośledzonych,
ale wierzcie mi — wcale tak nie jest. Ale nie narzekam, bo w sumie całkiem nieźle ułożyło mi
się w życiu.
Jestem idiota od urodzenia. Mój iloczyn rozumu wynosi niecałe 70, więc się
kwalifikuję. Przynajmniej tak twierdzą ci co się znają. Mówiąc fachowo to pewno jestem
debil albo imbecyl, ale ja osobiście wolę uchodzić za półgłówka, bo te inne nazwy kojarzą się
z mongołami co to mają oczy usadzone tak blisko siebie, że wyglądają jak Chińczyki, a w
dodatku się ślinią i bawią same sobą.
Żaden ze mnie orzeł, fakt, ale nie jestem tak głupi jak się ludziom zdaje, bo to co oni
widzą nijak się nie ma do tego co się telepie w mojej łepetynie. Umiem myśleć całkiem do
rzeczy, ale kiedy próbuję coś powiedzieć albo napisać to wychodzi jakbym pod sufitem miał
galaretę. Opowiem wam coś to zrozumiecie.
Idę kiedyś ulicą, a przed jednym z domków pracuje facet. Kupił sobie krzaki do
posadzenia w ogrodzie i woła do mnie:
— Hej Forrest, chcesz trochę zarobić?
— Aha — mówię.
Więc on na to, żebym powywoził taczkami ziemię. Słońce grzeje jak sto diabłów, a ja
wywożę i wywożę. Było tego, kurde flaki, z dziesięć czy dwanaście taczek. Kiedy
skończyłem facet wyciąga z kieszeni dolara. Zamiast się zezłościć że taki z niego sknera,
wzięłem tego cholernego dolca, mrukłem „dziękuję" czy coś równie durnego i miętosząc go
w łapie ruszyłem przed siebie. Czułem się jak idiota.
Widzicie?
Znam się na idiotach. To chyba jedyne na czym się znam. Dużo o nich czytałem;
czytałem o idiocie tego, no jak mu tam, Dostojskiego, o błaźnie króla Lira, o Benjim, tym
idiocie u Faulknera i nawet o starym Boo Radleyu w Zabić drozda — ten to dopiero był
szajbus. Najbardziej podobał mi się Lennie w Myszach i ludziach. Większość tych facetów od
książek zna się na rzeczy, bo ich idioci też są mądrzejsi niż się innym zdaje. I kurde Balas,
słusznie! Każdy idiota wam to powie. Ha, ha.
Kiedy się urodziłem mama nazwała mnie Forrest — na cześć generała Nathana
Bedforda Forresta co walczył w wojnie sukcesyjnej. Mama ciągle powtarza, że jesteśmy jakoś
z nim skrewnieni. Twierdzi, że generał to był wielki człowiek tyle że po wojnie założył Klu
Klux Klan, a nawet babcia uważa, że ten cały klan to zgraja łobuzów. I chyba ma rację, bo na
przykład u nas ich Wielki Wizjer, czy jak go zwą, prowadzi sklep z bronią i kiedyś, jak
miałem dwanaście lat i przechodziłem obok, spojrzałem w okno a tam wisiał taki sznur z
pętlą, coś jakby katowski smyczek. Na mój widok gość zarzucił sobie ten smyczek na szyję,
podniósł koniec do góry i wywalił jęzor jakby się dusił. Wszystko po to, żeby napędzić mi
pietra. Pognałem ile siły w nogach na parking i schowałem się za samochodami. Potem
przyjechali policjanci, bo ktoś po nich zadzwonił i odwieźli mnie do mamy. Więc wszystko
jedno czym się jeszcze rozsławił ten generał Forrest, ale pomysł z klanem był kretyński —
każdy kretyn to wie. No ale imię mam po nim.
Moja mama to fajna osoba. Wszyscy tak mówią. Tata zginął zaraz jak się urodziłem,
więc w ogóle go nie znałem. Był robotnikiem portowym. Któregoś dnia wyładowywano ze
statku wielką sieć z bananami i nagle coś się urwało i te wszystkie banany spadły prosto na
tatę i zgniotły go na placek. Słyszałem kiedyś jak paru facetów o tym gadało: mówili, że pół
tony rozciapcianych bananów i tatko zapaskudzili cały dok. Osobiście nie lubię bananów,
chyba że budyń bananowy. Tak, budyń bananowy to nawet bardzo.
10348952.001.png
Mama dostała rentę po tacie i wzięła kilku lokatorów, więc w sumie wiązaliśmy końce.
Kiedy byłem mały nie wypuszczała mnie na dwór, żeby inne dzieciaki mi nie dokuczały.
Latem jak było gorąco sadzała mnie na podłodze w salonie, zasłaniała okna, żeby słońce nie
wpadało i przyrządzała dzbanek limoniady. Potem siadała obok i mówiła do mnie o
wszystkim i o niczym tak jak się mówi do kota albo psa. Ale mnie się podobało, bo jak
słuchałem jej głosu czułem się bezpieczny i było mi dobrze.
Dopiero jak trochę podrosłem zaczęła wypuszczać mnie z domu. Z początku pozwalała
mi się bawić ze wszystkimi, ale potem zobaczyła, że się ze mnie wyśmiewają i w ogóle, a
jeszcze potem jakiś chłopak walnął mnie kijem tak mocno, że zrobiła mi się na plecach
czerwona szrama, no i wtedy mama powiedziała, żebym się więcej nie bawił z chłopcami.
Więc próbowałem się bawić z dziewczynkami, ale kiepsko mi szło, bo ciągle przede mną
uciekały.
Mama uznała, że pośle mnie do normalnej szkoły, to może stanę się jak inni, ale po
pewnym czasie wezwano ją i powiedziano, że to nie miejsce dla mnie. Pozwolili mi zostać do
końca roku szkolnego. Czasem siedziałem sobie grzecznie w ławce, nauczycielka coś tam
ględziła, a do mnie nic nie docierało, bo patrzyłem na ptaki i wiewiórki, które skakały po
dużym dębie za oknem. A czasem ogarniało mnie jakieś takie dziwne uczucie i strasznie
krzyczałem, a wtedy nauczycielka mówiła, żebym wyszedł z klasy i posiedział sobie na
korytarzu. Dzieciaki w szkole nie chciały się ze mną bawić ani nic, tylko mnie ganiały albo
próbowały wnerwić, a potem się ze mnie śmiały. Wszystkie oprócz Jenny Curran. Ona jedna
nie uciekała jak do niej podchodziłem i czasem pozwalała mi iść koło siebie jak wracała po
lekcjach do domu.
W następnym roku przeniesiono mnie do innej szkoły i mówię wam, to był istny dom
wariatów! Zupełnie jakby ktoś specjalnie wyszukał wszystkich dziwolaków na świecie i
zebrał ich razem, od chłopców w moim wieku i młodszych po takich szesnasto i
siedemnastoletnich. Byli w tej nowej szkole różni zacofańce, epileptyk! i niedorozwoje co to
nie umiały same jeść ani same się odlać. Pewno byłem najnormalniejszy z nich wszystkich.
Między innymi chodził tu taki jeden grubas, miał ze czternaście lat czy coś koło tego i
nie wiem co mu było, ale cały czas strasznie się trząsł — jakby siedział w krześle
eklektrycznym. Ile razy musiał iść do kibla, nasza nauczycielka, panna Margaret, mówiła
żebym z nim poszedł i pilnował, żeby nie robił nic dziwnego. Ale on tak i tak wyprawiał
dziwne rzeczy a ja nie umiałem go powstrzymać, więc zamykałem się w drugiej kabinie i
czekałem aż skończy, a potem odprowadzałem go do klasy.
Chodziłem do tej szkoły pięć czy sześć lat i nawet nie było najgorzej. Pozwalali nam
malować paluchami i coś tam lepić, ale gównie pokazywali nam jak się wiąże szlurówki, jak
się je żeby się nie zafajdać i jak się przechodzi przez jezdnię. I tłumaczyli, że nieładnie jest
wydzierać się, bić i pluć na siebie. Nauki z książkami właściwie nie było, ale uczyliśmy się
czytać różne znaki, żeby na przykład nie pomylić kibla męskiego z damskim. No ale skoro
było tu tyle świrów to nic dziwnego, że tak wyglądała nauka. Zresztą chyba po to tylko
wymyślono tę szkołę, żebyśmy się innym nie plątali między nogami. Lepiej mieć nas w
kupie, nie? Po co ma się banda czubów pałętać gdzie popadnie? Nawet ja to kapuję.
Jak skończyłem trzynaście lat zaszło kilka ważnych rzeczy. Po piersze zaczęłem rosnąć
jak na drożdżach. Przez pół roku strzeliłem w górę piętnaście centymetrów czy koło tego i
mama ciągle musiała podłużać mi portki. Po drugie zaczęłem rosnąć nie tylko do góry, ale i
na boki. W wieku szesnastu lat miałem metr dziewięćdziesiąt osiem wzrostu i ważyłem sto
dziesięć kilo. Wiem dokładnie, bo mnie w szkole ważyli i mierzyli. Lekarz aż nie wierzył
własnym oczom.
A potem zdarzyło się coś co całkiem zmieniło moje życie. Któregoś dnia wracam ze
szkoły dla bzików, kiedy nagle zatrzymuje się samochód i jakiś facet wystawia głowę przez
5
10348952.002.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin