Lee Tanith - Zlota Czarownica(1).doc

(174 KB) Pobierz

25

 

 

 

 

 

 

Tanith Lee        Złota Czarownica

 

 

 

   Na północ od Dunaju lasy są czarne i tak rojno w nich od równie czarnych dzików, niedźwiedzi i czarnoszarych wilków, iż samotny człowiek poczułby się tam jak w największym tłumie. Tu i ówdzie natrafisz na tubylczą wioskę, na jej domy o spadzistych słomianych dachach i dym tak gęsty, iż można krajać go nożem. Przez cały dzień śpiewają tam ptaki, a nocą sowy wylatują z kryjówek. Są też inne twory ziemi i mroku. Z czasem przestajesz się dziwić temu, co zdarzy ci się napotkać w lesie, lub co przypadkiem zabłąka się w pobliże ludzkich siedzib.

 

   Pewnego razu z lasu wynurzył się zbożowy król i uradował nas bezgranicznie. Mieliśmy trochę kłopotów, gdyż spłonęła część naszych spichlerzy. Piece chlebowe stały puste i zimne. Transport towarów lądem znad Rzeki może potrwać nawet rok, a do naszych żniw na północy było jeszcze wiele miesięcy.

 

   Stary fort, który od dwunastu lat pełnił rolę pałacu, stał na wzniesieniu. Czuwał nad szeroką na milę równiną, przezornie oczyszczoną z drzew, a ciągnącą się aż do ciemnej chmury lasu i niejasnych jak senne marzenie gór. Drako wezwał mnie na punkt obserwacyjny na dachu, gdzie staliśmy przyglądając się, jak tamte góry jaśnieją i bledną, pojawiają się i znów nikną. Zapowiadał się piękny dzień, więc zamierzałem urządzić wielkie łowy, aby dać trochę ruchu ludziom i przynieść ulgę pozbawionym chleba brzuchom. Tubylcy wyrabiają mączkę z szyszek sosnowych, którą chętnie sprzedają. Taki chleb nie wszystkim smakuje, ale i do niego można się było przyzwyczaić. Od czasu gdy odeszły rzymskie legiony, nauczyliśmy się improwizować. Niemal nie pamiętam tamtych pierwszych dni. Starcy opowiadali, że i tak wszystko pogrążało się w chaosie. Ojciec Draka, pełniący dotąd urząd legata, przyjął tytuł księcia, który jego osieroceni wojowie nader radzi byli mu przyznać. Dyscyplina jest sama w sobie rytuałem i narkotykiem. Oddzieleni od centrum świata bezkresnymi lądami i morzami, żołnierskim zwyczajem przemienili się w budowniczych. Ukończyli drogę prowadzącą do fortu, a niedługo potem rozpoczęli budowę miasta, na wieczne czasy otaczając je mocnymi murami. Następnie oczyścili okoliczne tereny i wdrożyli na nowo prawa handlowe, nie przestrzegane od dziesiątków lat. Rzecz jasna, nie obyło się przy tym bez zbrojnych utarczek, na tyle częstych, by wojom nie zardzewiały miecze. Kiedy Legat zmarł od rany otrzymanej w walce z Plemieniem Niebieskowłosych, postrachem wszystkich w owym czasie, a nie widzianym już od lat, Drako został Księciem w Pałacu. Miał wówczas osiemnaście lat, a ja byłem starszy od niego o pięć dni. Znaliśmy się niemal od urodzenia, razem uczyliśmy się, ujeżdżali konie, odbywali ćwiczenia wojskowe i polowali. Choć urodził się gdzie indziej, przybył w te strony, gdy ledwo umiał chodzić. Co do mnie, to możliwe, iż miałem szczęście, gdyż nigdy nie widziałem Matki Miast i dlatego nie tęsknię za Nią, ani nie opłakuję Jej upadku.

 

   W każdym razie owego. dnia moje myśli błądziły z dala od tego wszystkiego. A wówczas Drako rzekł:

 

   - Tam coś jest.

 

   Jego przejrzyste jak woda oczy dostrzegały szczegóły szybciej i dokładniej niż moje. Kiedy zwróciłem wzrok w tym kierunku, zobaczyłem jedynie mgiełkę i jakiś ruch na brzegu lasu oraz dziwne iskrzenie przedmiotów połyskujących w porannym słońcu.

 

   - Skorusie, czy przypuszczasz, że...? - odezwał się Drako. - Ktoś usłyszał o naszym nieszczęściu i znacznie zmienił trasę podróży - odpowiedziałem.

 

   Przed tygodniem otrzymaliśmy wieści o karawanie ze zbożem, lecz kierującej się zbyt daleko na zachód, by mogła być nam przydatna. Tymczasem, jak się zdaje, do owej karawany dotarły pogłoski o pożarze w naszym mieście.

 

   - Cena chleba pójdzie w górę - zauważył ponuro Drako.

 

   W owej chwili widziałem już wyraźnie karawanę, długi, nieregularny sznur mułów, wozów, koni i ludzi. Karawana miała swój styl. Tak, ten kupiec to prawdziwy zbożowy król, zawsze czerpiący zyski z handlu, ponieważ na pustkowiu, z dala od cywilizacji, wart był tyle złota, ile ważył. Za czasów Imperium na pewno znaczyłby o wiele mniej.

 

   Zeszliśmy w dół i znaleźliśmy się na placu za wschodnią bramą fortu, kiedy straże przyprowadziły go do nas. Kupiec zostawił swoich ludzi na placu defilad przed bramą, lecz jeden wóz, prawdopodobnie jego własny, zbliżył się do murów. Był to olbrzymi wehikuł zaprzężony w szóstkę wołów, prawdziwy dom na kołach. Lejce zdobiły błyskotki z metalu, który uznałem za mosiądz. Boczną uprząż pokrywały purpurowe i żółte wizerunki żaren i ziarna. Sam kupiec dosiadał wysokiego rumaka o równie paradnej uprzęży. Miał pociągłą, prawdziwie orientalną twarz o przebiegłym wyrazie, czarne brwi i śniadą cerę. Jego palce i uszy błyszczały od złota. I nagle zastanowiły mnie owe ozdoby. Przybysz złożył brakowi niski ukłon, jako Księciu i Wodzowi. A potem dla pewności ukłonił się i mnie.

 

   - Witaj, Młynarzu - rzekłem do niego. Uśmiechnął się słysząc ten skromny tytuł.

 

   - Życzę ci zdrowia i szczęścia, kapitanie. Myślę, że jestem tu mile widziany?

 

   - Mój książę - wskazałem na Draka - zawsze okazuje gościnność podróżnym.

 

   - A szczególnie tym, którzy wiozą żywność w czasach głodu.

 

   - O jakim to głodzie mówisz? - odparowałem.

 

   Kupiec przyłożył lśniące od złota palce do wyzłoconego płatka ucha.

 

   - Drzewa szepczą, że w mieście Stalowych Tarcz brakuje chleba.

 

   Drako wtrącił wtedy łagodnie:

 

   - Nie powinieneś nigdy słuchać plotek.

 

   Ja zaś dodałem:

 

   - Jeśli musiałeś zboczyć z drogi, to wielka szkoda.

 

   Zbożowy król spojrzał na mnie z ukosa; widać nie spodobała mu się moja arogancja - choć nigdy nie widziałem Matki Miast, mam w żyłach Jej krew - nie bardziej niż mnie jego maniery i spryt.

 

   Kiedy tak rozmawialiśmy, ja mydląc mu oczy, on zaś starając się dociec prawdy, spostrzegłem kątem oka jakiś ruchomy błysk z miejsca, gdzie przed bramą czekał jego dom na kołach. Wyczułem, że spoza klapy musi zerkać orientalnym zwyczajem jakaś niewiasta. Wolne dziewczęta z naszego miasta, nawet wilczyce z lupanaru, są na to za dumne, a arystokratki używają zasłony tylko do ochrony przed promieniami słońca. Siostry Draka; chociaż skromne i dobrze wychowane, umieją czytać i pisać, każda potrafi powozić lekką carrucą i zawsze będzie patrzeć mężczyźnie prosto w oczy. Ale nie poświęciłem zbyt wiele uwagi przelotnej zjawie, chyba tylko tyle, by uznać, iż miała ona na sobie za dużo złota, i nadal bacznie wpatrywałem się w twarz mego przeciwnika. Niebawem jednak kupiec uśmiechnął się i opuścił powieki. Zrozumiałem, iż nie ośmieli się on zarzucić mi kłamstwa i że wygraliśmy.

 

   - Być może - dodał - będę musiał dojść do wniosku, że niepotrzebnie i nierozsądnie postąpiłem zbaczając z drogi.

 

   - Zawsze radzi jesteśmy świeżym zapasom. Ten fort nie zapomina o swej izolacji. Bądź tego pewny.

 

   - Jesteś zbyt wspaniałomyślny - odpowiedział. Oczy zabłysły mu gniewem, ale dorzucił uprzejmie: - Słyszałem, że wasze miasto cechuje wysoka kultura, Macie tu bibliotekę ze zwojami z Hellady i semickiego Byblos. Umiem czytać w wielu językach i chciałbym prosić twego pana, żeby pozwolił mi obejrzeć swoje księgi.

 

   Spojrzałem na Draka, ubawiony tupetem przybysza, chociaż na Wschodzie wszyscy uważają się za erudytów. Ale Drako nie odrywał oczu od wehikułu kupca. Musiało być tam coś godnego uwagi, czego nie dostrzegłem.

 

   - Mamy też wspaniałe łaźnie - powiedziałem do Zbożowego Króla, dając mu z kolei do zrozumienia, iż zagubione dzieci Imperium Romanum uważają, że cały uczony Wschód jest również niedomyty.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   W południe cała karawana przeszła przez bramę i rozłożyła się obozem w pobliżu świątyni Marsa. Kapłanom tej świątyni, wiekowym już starcom, z których kilku służyło w Legio Draconis, kiedy przybył on w te strony, nie spodobał się ten napływ gości. Co roku, na wiosnę i w lecie, kupcy zlatywali się do miasta tłumnie jak muchy, a wkrótce potem opuszczali je, tubylcy zaś przybywali do pracy w kuźniach, garbarni lub przy koniach i za nieukończoną bazyliką, budowali swoje chaty z mułu i słomy które wszakże po odjeździe mieszkańców zimowe deszcze rozmywały doszczętnie. Do takich krótkotrwałych pobytów obcych kapłani Marsa byli przyzwyczajeni. Ale ten nowy najazd zirytował ich. Naczelny salius przybył do fortu w asyście swoich niewolników i przez jakiś czas spierał się z Drakiem. Oświadczył, iż owi przybysze obrażą opiekuńcze bóstwo miasta swoim brudem i dziwnymi obrządkami. Drako wyglądał na zatroskanego.

 

   Odłożyłem na później wyjazd na polowanie i pozostałem w forcie, aby zręczną namową wprawić kapłana w lepszy humor. Przecież będzie to tylko krótkotrwała niedogodność, a chyba nie wątpi on, iż owych kupców skierował do nas sam bóg wojny, który nie chciał, żeby jego dzielni synowie cierpieli głód? Zapewniłem go też, że jeśli cudzoziemcy zechcą oddawać cześć swoim bogom, będą musieli zachowywać się oględnie. Wiemy przecież wszyscy, że nierozsądną rzeczą jest okazywać tolerancję każdemu szmatławemu kultowi. Wydaje mi się, iż nie czczą oni Iusa i że nie będzie żadnych obrzydliwych ceremonii. Potem ślubowałem złożyć Marsowi w ofierze dzika, o ile zdołam go upolować, i zasępiony starzec odszedł chwiejnym krokiem.

 

   Tymczasem przeglądano zboże dostarczone przez karawanę. Przybyli bluźniercy mieli go pełne worki i dzbany, a poza tym przywieźli też gotową mąkę. Ryzykowali dużo, wyruszając w drogę z takim ładunkiem, który może się zepsuć w razie opóźnienia lub niepomyślnej aury. A w dodatku ta obfitość złota. Oni dosłownie opływali w złoto. Okazało się, iż słusznie zmieniłem zdanie o ozdobach na wędzidłach, gdyż wozy obwieszone były całymi samorodkami, dzwonkami i kwiatami ze złota, a woły miały pozłacane rogi. Co się zaś tyczy ludzi, nosili oni złote pierścienie, sprzączki, klamry, pasy i łańcuchy. Doprawdy, był to zdumiewający widok.

 

   Kiedy przed zachodem słońca zaszedłem do obozu przybyszów, wypatrywałem jakichkolwiek nieprawidłowości. Ale oni zręcznie przywiązali swoje zwierzęta do tyczek, a ozdobione złotem wozy stały spokojnie, rzucając cień i połyskując w gasnącym świetle dnia. Słupy wonnego dymu unosiły się ku niebu, lecz tylko z ognisk, na których warzyła się wieczerza. Zajmowali się tym młodzi chłopcy i oni to nabrali wody ze źródła. Ani ja, ani żaden z moich ludzi nie zauważył tam choć jednej niewiasty.

 

   Zaprowadzono mnie do wozu Zbożowego Króla. Przyjął mnie przed wehikułem, gdzie na ziemi rozesłane były dywany i poduszki naszywane złotymi krążkami. W pobliżu rozbito ciemnopurpurowy namiot. Z opuszczonymi w dół ścianami, zamknięty był szczelnie jak skrzynia. Z tyłu kamienna świątynia Marsa o pokrytych gipsem kolumnach stała równie szczelnie zamknięta i ślepa, nie chcąc nic widzieć.

 

   Wymieniliśmy z Młynarzem powitalne uprzejmości. Poprosił, żebym usiadł, więc zrobiłem to. Trawiła mnie ciekawość.

 

   - Miło jest być we wnętrzu bezpiecznych murów - odezwał się przybysz.

 

   - Tak, musisz często znajdować się w niebezpieczeństwie odpowiedziałem.

 

   Uśmiechnął się tajemniczo. - Chodzi ci o nasze bogactwo? Lepiej jest wystawiać je na pokaz niż ukrywać. Złoczyńca zabija w pośpiechu człowieka, który ukrywa swoje złoto. Jeszcze nigdy nie zostałem ograbiony. Oni myślą sobie tak: "Ach, ten pokazuje całe swoje bogactwo. Musi mieć jakiegoś potężnego demona, który go chroni."

 

   - A czy tak jest?

 

   - Oczywiście - odparł.

 

   Spojrzałem znacząco na świątynię, a potem znów na niego. Powiedział mi:

 

   - Twoi ludzie twardo targowali się o ziarno i mąkę. A ja nie byłem nieugięty. Szanuję twoich bogów, kapitanie. Szanuję wszystkich bogów. To również zapewnia swoistą ochronę.

 

   Przyniesiono jakiś napój. Spróbowałem go ostrożnie, gdyż ludzie Wschodu często unikają wina i przyrządzają różne paskudztwa. W okolicznych lasach tubylcy poddają fermentacji owoce głogu lub mleko hodowanych przez siebie zwierząt, a otrzymany w ten sposób napój nie jest taki zły, gdy ktoś się już do niego przyzwyczai. Ale o Semitach słyszy się wiele różnych rzeczy. Jednak ów napój był słodki, gorący i trochę szczypał w język budząc lekkie pragnienie,, więc przełknąłem nieco, a potem czekałem, żeby przekonać się, jaki wywrze na mnie wpływ.

 

   - I twój pan pozwoli mi skorzystać ze swojej biblioteki? zapytał Zbożowy Król po chwili uprzejmego milczenia.

 

   - Możliwe, iż tak się stanie - odrzekłem. Spróbowałem znów nieznajomego napoju. - Jak dajecie sobie radę bez niewiast? - dodałem. - Musiałeś widzieć Dom Wielkiej Macierzy z wilczycą namalowaną nad wejściem? Tamtejsze dziewczęta są wytworne i biegłe w swej sztuce. Naturalnie, jeżeli twoich ludzi stać na to.

 

   Zbożowy Król zmierzył mnie zimnym spojrzeniem wężowych oczu, doskonale zdając sobie sprawę z tego, co nie zostało dopowiedziane.

 

   - To prawda, że nie ma z nami niewiast.

 

   - Z wyjątkiem twojego wozu.

 

   - To moja córka - rzekł.

 

   Jak już powiedziałem, znałem Draka niemal od urodzenia. Znaczył dla mnie więcej niż ktokolwiek inny; szedłem za jego gwiazdą z radością i bez wahania, w najsroższe tarapaty i bitwy, przez ogień i stal. Bardzo rzadko zlecał mi wykonanie zadania, którego nienawidziłem lub brzydziłem się. Gdy tak się działo, czynił to nieumyślnie i bez złej woli, równie naturalnie jak człowiek oddycha. Zwykle miało to jakiś związek z niewiastami. Walczyłem z Drakiem ramię w ramię, lecz nie chciałem być jego rajfurem. Ale nawet wówczas nie odmawiałem. W tamto południe stał przy oknie, wpatrując się w ciemną linię lasu, i powiedział cichym głosem, jakby przepraszającym, lecz nie znoszącym sprzeciwu: - On ma ze sobą jakąś dziewczynę. Sprowadź mi ją.

 

   - Przecież ona może być jego... - zacząłem.

 

   Przerwał mi: - Kimkolwiek by nie była. On sprzedaje rzeczy. Jest przyzwyczajony do handlu.

 

   - A jeśli nie zechce? - zapytałem.

 

   Spojrzał na mnie swymi jasnymi, przejrzystymi oczyma.

 

   - Zmuś go - odparł, a potem roześmiał się, jakby ta misja nie miała w sobie nic haniebnego. Wyszedłem rozmyślając posępnie; ona rzuciła na niego czar, zauroczyła go. Ale już wcześniej widziałem go w takim stanie. Choćby nie wiem co, musiał zaspokoić swoją żądzę. Ja sam nigdy nie podchodziłem w taki sposób do niewiast. Kiedy się ich potrzebowało, były pod ręką. Do dziś lubię oglądać je tu i tam, nasze niewiasty o smukłych nogach i ramionach, czyste i pełne wdzięku. W razie niebezpieczeństwa zginąłbym broniąc sióstr Draka, tak jak poległbym w jego obronie. Tak właśnie było. To prawda, że nasze ziarno spłonęło z powodu zadawnionego żalu pewnego szaleńca, który w ten sposób wyrównał stare porachunki z księciem o coś; co Drako uczynił pół roku wcześniej, o tubylczą dziewczynę zdobytą podczas jednej z wypraw.

 

   Odstawiłem złoty kielich, ponieważ nieznajomy napój szedł mi do głowy. Ludzie Wschodu traktowali swoje córki na dwa sposoby. O pierwszym lepiej nie wspominać. Drugi, to trzymanie ich w dziewictwie za dziesięcioma zamkami. Merkury, pobłogosław ten. wybór, pomyślałem. I wtedy, nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, Młynarz uspokoił mnie.

 

   - Moja córka jest bardzo utalentowana - oświadczył. - Jest ona również bardzo piękna, ale mówię teraz o pięknie wiedzy i sztuki.

 

   - Ależ tak, bez wątpienia.

 

   Słońce kryło się za mury miasta, barwiąc głębokimi tonami dalekie góry. Blask ten jaśniał nad głową Zbożowego Króla, złocąc dla niego również i niebo. Kupiec ciągnął:

 

   Poza innymi materiami studiowała ona nauki Khemii - to znaczy Dawnego Egiptu, rozumiesz.

 

   - Ach, tak?

 

   - Chciałbym teraz ci się zwierzyć - rzekł do mnie. Przesunął językiem po wargach. Czy miał rozdwojony język? Ten przeklęty napój mimo wszystko zamroczył mnie i przyniósł mi ulgę. Praktyka Al-Khemii obejmuje wszystkie znane nauki i wiedzę czarodziejską. Moja córka potrafi czytać w gwiazdach i leczyć rany. Ale co najważniejsze, mój drogi kapitanie, poznała ona trzeci wielki sekret Trzech Mędrców.

 

   - A mianowicie?

 

   - Może zmieniać materie wszelkiego rodzaju w złoto oświadczył.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   - Skorusie - rzekł Drako - czasami postępujesz jak ostami głupiec.

 

   - Bywa, że nie jestem pod tym względem osamotniony. Drako wzruszył ramionami. Nigdy nie bał się prawdy. Nigdy też nie żądał ode mnie innego tytułu niż swoje imię. Ale te dwa fakty mówiły same za siebie. Legenda Romy straciła swą moc, a on był księciem w bezkresnym lesie.

 

   - Jak ci się zdaje, co ona może mi zrobić? Też zamienić mnie w metal?

 

   Mówiliśmy po grecku. Greki używano w pałacu do prowadzenia poufnych rozmów, bowiem w mieście język ten wychodził już z użycia.

 

   - Nie wierzę w czary tego rodzaju - oświadczyłem.

 

   - Kupiec sam zaproponował, że ona to nam pokaże. Chodź ze mną.

 

   - To będzie jakaś sztuczka.

 

   - Tym lepiej. Może on znajdzie kogoś i dla ciebie.

 

   - Będę ci towarzyszył, ponieważ nie dowierzam żadnemu z nich. I ustawię piętnastu moich ludzi wokół tego wozu.

 

   - Muszę pamiętać, żeby przypadkiem nie jęknąć - zażartował - inaczej porozcinają skórzane ściany i rzucą się na nas z mieczami.

 

   - Drako - rzekłem - zadaję sobie pytanie, dlaczego Młynarz chwalił się, iż ona posiadła tę sztukę.

 

   - Pomyśl o tej masie złota: nie ukradli go, ani nie wyłudzili. Jakaś czarownica zrobiła je dla nich.

 

   - Słyszałem już o sztukach Al-Khemii.

 

   - O, tak - rzekł. - Ich adepci robią złoto, przepowiadają przyszłość, wskrzeszają zmarłych. Ta czarownica może się przydać. Może powinienem ją poślubić. Poczekaj, aż ją zobaczysz dodał. - Przypuszczam, że wszystko zostało wcześniej ukartowane. Będzie znów domagał się zapłaty.

 

   Kiedy dotarliśmy do obozu przybyszów, była już północ. Nasze i ich pochodnie rozjaśniły mrok, a ogień przed świątynią Marsa palił się wątłym płomieniem. Na niebie świeciły gwiazdy, lecz nie było księżyca.

 

   Przyszliśmy do nich na ich prośbę, ponieważ do czarów niezbędne były skomplikowane narzędzia, a tych nie moglibyśmy przenieść do fortu bez ogromnego wysiłku. Przybyliśmy jak procesja weselna. Okazało się, iż pokaz miał odbyć się nie w wozie, lecz w namiocie. Pozostali członkowie karawany pochowali się gdzieś. Wydałem moim ludziom rozkazy i rozstawiłem ich na widocznych miejscach dookoła namiotu. Później niewolnik uniósł purpurową draperię i spojrzał na nas mrużąc oczy. Drako ruchem ręki zaprosił mnie do środka i nikt się temu nie sprzeciwił. Obaj weszliśmy do purpurowego namiotu.

 

   I w jednej chwili znaleźliśmy się w sercu Orientu. W namiocie paliły się drogocenne żywice, wydzielając gorący, wonny obłok, który przywiódł mi na myśl podane mi wcześniej wino. Paliły się w złotych trójnogach wspartych na lamparcich łapach oplecionych złotym bluszczem. Podłogę pokrywały miękkie kobierce przypominające futro zwierzęce, a na ścianach wisiały skóry dzikich zwierząt - stworów, jakich nigdy dotąd nie widziałem, niektóre grzywiaste i cętkowane, inne pręgowane i pokryte łuskami, a jeszcze inne z głowami o oczach z drogich kamieni oraz z pozłacanymi zębami i pazurami. Mimo tego nagromadzenia różnych przedmiotów, polerowanych zwierciadeł, beczułek i skrzynek, poduszek i martwych zwierząt, oraz ciężkiej woni pachnideł, we wnętrzu namiotu miało się poczucie swobody i wielkiej przestrzeni. Z naciągniętego sztywno sufitu zwisały trzy złote koła z lampami oliwnymi umieszczonymi w małych złotych łódkach. Koła obracały się leniwie to w jedną, to w drugą stronę na wietrze, który wiał znikąd i donikąd, demonicznym wietrze z serca pustyni. W drugim końcu tej przestrzeni, szerokiej jak noc, znajdowała się nieprzejrzysta kurtyna dzieląca ją na dwie części, na kurtynie zaś - długi pergamin. Pergamin ów pokryty był mnóstwem obrazów, jak gdyby nie można było pozostawić nawet skrawka wolnego miejsca. Strzelało tam w górę drzewo z dwoma ptakami przy korzeniach, jeden biały z czarną jak u kruka głową, drugi zaś czarny jak sadza, lecz z głową małpy. Pień drzewa oplatał szczelnie wąż wyglądający spoza niższych gałęzi, gdzie wisiał żółty owoc. Wąż ów miał twarz młodej dziewczyny o długich włosach. W górze siedziały trzy postacie z wagą i różdżkami, sędziowie zmarłych dawnego Egiptu, jak zapewne osądziłbym, gdybym był w stanie myśleć. Nad drzewem namalowano słońce i księżyc.

 

   Oparłem dłoń na rękojeści miecza i czekałem. Drako usiadł na poduszkach. Obok stał złoty dzban i kielich. Wyciągnął rękę, nalał trunku do kielicha i zamierzał go wychylić, zanim - choć z pewnym ociąganiem - wyrwałem mu owo naczynie. - Pozwól mnie pierwszemu spróbować. Czyżbyś oszalał?

 

   Drako ułożył się w pozycji półleżącej, nie okazując najmniejszego zainteresowania, kiedy próbowałem za niego wina, a potem znów podałem mu kielich.

 

   Kurtyna rozwarła się, a wraz z nią i pergamin, dokładnie w środku oplecionego wężowymi splotami drzewa. Oczekiwałem, iż zjawi się Młynarz, lecz zamiast niego wszedł czarny pies ze złotą obrożą na szyi. Przypominał kształtem wilka, lecz był bardziej smukły, o spiczastym pysku i długich stojących uszach. Oczy również miał czarne. Stał spokojnie jak rządca, mierząc nas wzrokiem, po czym odszedł na bok i położył się, lecz głowę nadal trzymał wysoko, by móc nas obserwować. Następnie zjawiła się niewiasta, której pożądał Drako.

 

   Nie wywarła na mnie większego wrażenia. Była ładnie zbudowana, o smukłej, lecz zaokrąglonej postaci, a jej nagie ramiona i stopy miały barwę bursztynu. Narzucony na głowę welon opadał aż na piersi, zakrywając twarz i włosy jak ciemny dym, lecz był on na tyle przezroczysty, iż widziało się przezeń czarne loki, oczy i pełne usta nieznajomej. Miała na sobie niewiele ozdób, naszyjnik z miękkiego złota na szyi i jeden pierścień na prawej ręce. Zdziwiło mnie, dlaczego zdawała się połyskiwać złociście, gdy ujrzałem ją po raz pierwszy, lecz możliwe, że wtedy ubrała się inaczej, tak by stać się widoczną z daleka.

 

   Ukłoniła się na orientalną modłę najpierw Drakowi, potem zaś mnie. Następnie zwróciła się do nas w najczystszej grece, jaką kiedykolwiek słyszałem.

 

   - Dostojni panowie, muszę was prosić, abyście raczyli zachowywać się spokojnie podczas mojej pracy, gdyż w przeciwnym wypadku zakłócicie prądy tego dzieła i nadwątlicie je. Zechciej usiąść - zwróciła się do mnie, jakbym tylko z grzeczności stał aż do tej pory. Jej oczy były bardzo ciemne, równie czarne jak oczy psa-szakala, czarniejsze niż noc. Potem zamrugała i oczy jej zabłysły. Powieki miała pomalowane złotym proszkiem. I wówczas uświadomiłem sobie, że bezwiednie usiadłem.

 

   To, co nastąpiło później, z miejsca uznałem za halucynację wywołaną za pomocą żywicznych woni i innych, mniej dostrzegalnych środków. Nie znaczy to, iż me uważałem jej za czarownicę. Miała w sobie osobliwą moc, jakiej nigdy dotąd nie doznałem. Emanowała od niej jak gorąco lub aromat. Nie wydała mi się przez to piękniejsza, lecz uspokoiłem się, chociaż przysięgam, że nawet na chwilę nie straciłem panowania nad sobą ani nie rozluźniłem uchwytu na rękojeści miecza.

 

   Najpierw i to bardzo szybko odniosłem wrażenie, iż cały namiot pofrunął w górę i że w rzeczywistości znaleźliśmy się pod niebem płonącym milionem gwiazd, które jaśniały i rzucały ognie jak diamenty. Ale i wówczas złote koła pozostały w górze, lecz teraz znajdowały się wysoko na niebie i kręciły się, obracały coraz szybciej, aż każde zamieniło się w złote ogniste "O", w trzy wirujące słońca na czarnym niebie.

 

   (Pamiętam, że pomyślałem ospale: zostaliśmy zaczarowani; więc co teraz? Ale na swój sposób również i mój stoicyzm wydawał się podejrzany. W każdym razie od tej chwili moje myśli stały się leniwe.)

 

   Rozszedł się zapach lwów lub woń ziemi, na której żyją. Nie pytajcie mnie, skąd to wiem. Nigdy nie widziałem lwów i nie czułem zapachu ich ani też takiego miejsca. A potem stanął przed nami ukośny ceglany mur, zarazem znacznie szerszy, niż mi się wydawało, i mniejszy, niż był w rzeczywistości. Zdawał się nawet opierać o niebo. Kobieta uniosła ramiona. Była teraz doskonale widoczna, jakby oblana pozłotą, a jedna z wielkich gwiazd zdawała się płonąć na jej czole.

 

   Jakieś kształty poczęły pojawiać się i znikać na wietrze niosącym zapach lwów. Jeśli wiedziałem wówczas, czym były, to później zapomniałem. Może to zwierzęta podobne do skór wiszących w namiocie, chociaż niektóre z nich miały skrzydła.

 

   Przemówiła do nich. Nie posługiwała się już greką. Zapewne odezwała się w mowie Khemu, albo tak mieliśmy wierzyć. W każdym razie był to śpiewny, niewątpliwie orientalny język.

 

   Później ujrzeliśmy inne wizje. Żebrowane łodygi kwiatów, szersze od ciała mężczyzny, o szczelnie stulonych, szerokich płatkach. Tęczową mgłę, która wygięła się łukiem, dotykając ziemi. I jeszcze inne miraże, z których wiele przypominało mi widziane niegdyś wizerunki bogów, lecz te kroczyły jak żywe.

 

   Noc zdawała się zamykać, zwężać i zniżać się. Gwiazdy nadal wybuchały nad naszymi głowami, złote koła wciąż wirowały, lecz powróciło nieco z poczucia braku przestrzeni. Co się zaś tyczy pochyłej ceglanej ściany, to skuliła się ona w rodzaj pieca chlebowego i do niego właśnie czarownica wkładała nadzwyczaj ostrożnie - o dziwo! - długie kłosy zboża, brązowe, uschłe i zwiędłe, zamienione w słomę jak pod wpływem nieznanej klątwy.

 

   Córka kupca poczęła coś szeptać, lecz nie mogłem rozróżnić słów.

 

   Za nią ujrzałem inne niewiasty, niewyraźne jak cienie. Siedziały tkając lub pracowały przy żarnach, a jedna z nich potrząsała grzechotką, w której dzwoniły złote pierścienie. Później i to widzenie zgasło. Coś stało na jego miejscu, pomiędzy rozgwieżdżoną nocą a egipską czarownicą. Była to zjawa wysoka jak dach namiotu lub sięgająca nieba, możliwe, że z głową ptaka i oczami z gwiazd. Kiedy spojrzałem na to ostatnie widziadło, krew ścięła mi się w żyłach i o mały włos nie krzyknąłem głośno. Nie odczuwałem zwykłego strachu, lecz obłędne przerażenie, jakiego nigdy nie zaznałem na jawie, choć czasem w koszmarach sennych.

 

   Potem błyskawica rozcięła niebo. Kiedy zgasła, znaleźliśmy się znów w namiocie, ogromnym i czarnym jak noc. Przed nami stał rozpalony piec, a przez otwór w jego szczycie wydobywała się wąska smuga gryzącego dymu.

 

   - Jakże słodką jest prawda - powiedziała czarownica dzikim, namiętnym głosem, dźwięcznym jak brzęk złotych pierścieni w tamtej grzechotce. - O, Panie Słowa. Słowo jest i Słowo stwarza wszystko,

 

   A wtedy piec pękł na dwie części, po prostu rozpadł się i oto na warstwie czerwonych węgli, które na moich oczach zamieniły się w żużel, leżał snop złocistego zboża. Nie, złotego zboża, dzieło mistrza-kowala. Złoto było czyste, prawdziwe i zadźwięczało jak dzwon, gdy podszedłem bliżej, uderzyłem weń, a potem odrzuciłem je precz.

 

   Purpurowy namiot rzeczywiście na nowo zamknął się wokół nas. Po prostu był tu. Mdliło mnie i czułem się głupio, lecz znów znajdowałem się w moim ciele i umyśle. W dłoni czułem twardą rękojeść miecza, choć była dziwnie gorąca w dotyku, a czoło mi płonęło, choć nie pokryło się potem, jakby i ono wypaliło się w ogniu. Podniosłem złoty snop nie pytając czarownicy o zgodę. Nie przeszkodziła mi w tym, jak i wtedy, gdy odrzuciłem go precz.

 

   Kiedy podniosłem wzrok, dziewczyna klęczała obok kurtyny, tam gdzie przedtem spoczywał czarny pies...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin