!Henry Kuttner - Stos Kłopotów.pdf

(659 KB) Pobierz
Henry Kuttner
Henry Kuttner: Stos Kłopotów
Henry Kuttner Stos kłopotów
1
709399995.001.png
Henry Kuttner: Stos Kłopotów
2
Henry Kuttner: Stos Kłopotów
Profesor opuszcza scenę.
My, Hogbenowie, jesteśmy bardzo zamknięci w sobie. Ten profesor z miasta mógłby o tym wiedzieć, ale skąd – przylazł,
choć go nikt nie prosił. U nas w Kentucky wtykanie nosa w cudze sprawy nie należy do dobrego tonu. A wszystko zaczęło się
od tego, jakeśmy się pozbyli młodych Haleyów za pomocą tej strzelby, cośmy ją zmajstrowali własnym przemysłem. Tyle
żeśmy tak na dobrą sprawę sami właściwie nie wiedzieli, jak ona działa – no więc poszło od tego, jak Rafe Haley zaczął przez
okno szopy podglądać Małego Sama. A potem chodził i opowiadał, że Mały Sam ma trzy głowy czy coś w tym rodzaju.
Nie można wierzyć w ani jedno słowo z tego co opowiadały te chłopaki Haleyów. Trzy głowy! Przecież to wbrew naturze,
no nie? Każdy wie, że Mały Sam ma tylko dwie głowy i nigdy nie miał więcej.
No więc skleciliśmy z mamą coś w rodzaju strzelby i tak żeśmy naszpikowali tych młodych Haleyów, że aż miło. Jak już
mówiłem samiśmy nie mogli z mamą skapować, jak to urządzenie działa. Powszczepialiśmy do kupy kilka bateryjek, cewek,
kawałków drutu i różnych różności i to wystarczyło, żeby z Rafe’a zrobić sitko.
Według orzeczenia koronera młodzi Haleyowie zginęli nagłą śmiercią, a szeryf Abernathy przyszedł, popił z nami
samogonu i powiedział, że spierze mnie na kwaśne jabłko. Ale co mi tam, wcale się nie przejąłem. Tyle, że jakiś cholerny
reporter musiał coś wywęszyć, bo wkrótce potem zjawił się tłusty, bardzo poważny facet i zaczął zadawać pytania.
Wujek Les siedział na ganku, z kapeluszem na twarzy.
– Pan się lepiej wynosi z powrotem do tego swojego cyrku – powiedział po prostu. – Mieliśmy propozycję od samego
Barnuma 1 i też nie przyjęliśmy.
– Jasne – powiedziałem. – Nigdy nie miałem zaufania do Phineasa. Nazwał Małego Sama potworem.
Duży, poważny mężczyzna, który się nazywał profesor Thomas Galbraith, spojrzał na mnie.
– Ile ty masz lat, synu? – zapytał.
– Ja tam nie jestem pana synem – odparłem – a poza tym i tak nie wiem.
Nie wyglądasz na więcej niż na osiemnaście – rzekł – mimo swojego wzrostu. Nie mogłeś znać Barnuma.
– Jasne, że znałem. I niech mi pan lepiej nie zadaje kłamu. Bo pana palnę.
– Ale ja nie mam nic wspólnego z żadnym cyrkiem – zaprotestował Galbraith. – Jestem biogenetykiem.
To nas oczywiście rozśmieszyło. A Galbraith wpadł w złość i koniecznie chciał się dowiedzieć, co w tym takiego
śmiesznego.
– Takie słowo w ogóle nie istnieje – powiedziała mama. I w tym momencie biedny Mały Sam zaczął płakać, a Galbraith
zrobił się biały jak gęsie skrzydło i aż się cały wstrząsnął. No i upadł na ziemię. Kiedy go podnieśliśmy, nie wiedział, co się
stało.
– To Mały Sam – wyjaśniłem mu. – Mama poszła go uspokoić. O, już przestał płakać.
– To były poddźwięki – warknął profesor. – A co to jest Mały Sam, krótkofalówka?
– Mały Sam to jest Bobas – wyjaśniłem krótko. – I nie radzę wołać go po imieniu. Może nam pan powiedzieć o co panu
właściwie chodzi?
Profesor wyciągnął notes i zaczął go przeglądać.
– Jestem … jestem uczonym – powiedział. – Nasza fundacja zajmuje się badaniami nad eugeniką, słyszeliśmy już o was.
Ale to wszystko brzmi nieprawdopodobnie. Jeden z naszych ludzi lansuje teorię, że mutacje naturalne mogą pozostać nie
wykryte w okolicach o niskim poziomie kultury, i … – Urwał i spojrzał na wujka Lesa. – Czy pan rzeczywiście potrafi latać? –
spytał.
No cóż, my nie lubimy mówić na ten temat. Dostaliśmy kiedyś od księdza porządną reprymendę. Wujek Les zalał się,
pożeglował sobie nad wzgórzami i śmiertelnie wystraszył paru myśliwych polujących na niedźwiedzie. A zresztą w Biblii też
nie jest powiedziane, że człowiek ma latać. Ale trzeba przyznać wujkowi Lesowi, że robi to po kryjomu, jak nikt nie widzi.
Dlatego naciągnął kapelusz jeszcze głębiej na oczy i coś tam burknął.
– Bzdury. Człowiek w żaden sposób nie może latać. A co do tych nowoczesnych urządzeń, o których się słyszy, to mówiąc
miedzy nami, one wcale nie latają. Głupie gadanie i nic więcej.
Galbraith zamrugał i znowu zajrzał do swojego notesu.
– Ale krążą pogłoski o różnych bardzo dziwnych rzeczach w związku z waszą rodziną. Latanie to tylko jedna z nich. Ja
wiem, że to jest teoretycznie niemożliwe, i wcale nie mówię o samolotach, ale…
– Zamknij jadaczkę.
– Średniowieczne czarownice używały balsamu z tojadu, żeby wywołać złudzenie latania… całkowicie zresztą
subiektywne.
– Czy pan się mnie wreszcie przestanie czepiać? – powiedział wujek Les, który już się wkurzył, a to dlatego, że był
speszony. A następnie podskoczył w górę, zrzucając przy tym kapelusz na podłogę, i odleciał. Po chwili zapikował w dół,
złapał kapelusz i zrobił minę do profesora. Odleciał wzdłuż parowu i tyleśmy go widzieli.
Ale i ja się wkurzyłem.
– Pan nie ma prawa nas niepokoić – powiedziałem. – Wujek Les zrobi to samo co i tata, a to będzie nieprzyjemne. Od
czasu, kiedy pojawił się u nas tamten facet z miasta, tata znikł jak kamfora. To był chyba ktoś od spisu ludności.
Galbraith nie odezwał się słowem. Miał dosyć głupią minę. Dałem mu się napić, a on zapytał o tatę.
– Ach, on tu gdzieś jest – wyjaśniłem. – Tylko, że go nie widać. Powiada, że tak woli.
1 Phineas Taylor Barnum (1810 – 1891) – organizator i dyrektor największego cyrku w Stanach Zjednoczonych
3
Henry Kuttner: Stos Kłopotów
– Hmm – mruknął Galbraith i znów sobie łyknął. – To ile, powiadasz, masz lat?
– Ja tam nic na ten temat nie mówiłem.
– A jak najdalej sięgasz pamięcią?
– W ogóle nie sięgam. To tylko zaśmieca głowę.
– Fantastyczna historia – powiedział Galbraith. – Nie przypuszczałem, że będę miał dla fundacji takie wiadomości.
– My nie lubimy, jak nam się ktoś wtrąca w nasze sprawy. Niech pan sobie idzie i zostawi nas w spokoju.
– Wielkie nieba! – spojrzał przez poręcz ganku i zobaczył naszą strzelbę. – A to co znów takiego?
– A, takie coś – wyjaśniłem.
– A do czego to służy?
– Do różnych rzeczy.
– O, a mogę to obejrzeć?
– Proszę bardzo – odparłem. – Dam panu nawet to urządzenie pod warunkiem, że pan się stąd wyniesie.
Podszedł i zaczął się przyglądać. Tata, który siedział sobie koło mnie, podniósł się i powiedział mi, żebym się pozbył tego
cholernego jankesa, i wszedł do domu. Profesor wrócił.
– Niezwykłe! – powiedział. – Mam pewne przygotowanie, jeśli chodzi o elektronikę, i wydaje mi się, że macie tu bardzo
osobliwą rzecz. Jaka jest zasada jej działania?
– Jakie jest co? – spytałem. – Po prostu robi w różnych rzeczach dziury.
– Pociskami nie da się z tego strzelać. Tam, gdzie powinien być zamek, macie kilka soczewek… jak, powiadasz, działa to
urządzenie?
– Nie wiem.
– A to ty je skonstruowałeś?
– Ja z mamą.
I zadał mi jeszcze bardzo dużo pytań.
– Nie wiem – powtórzyłem. – Ze strzelbą jest taka niewygoda, że trzeba ją stale ładować, więc pomyśleliśmy, że jak te
różne rzeczy poszczepiamy do kupy, to już jej nie trzeba będzie ładować. I rzeczywiście nie trzeba.
– Czy mówiłeś poważnie, że mógłbyś mi to dać?
– Jak pan się od nas odczepi.
– Wiesz co – powiedział – to chyba cud, że wy, Hogbenowie, tak długo się uchowaliście.
– Mamy swoje sposoby.
– Teoria dotycząca mutacji musi być słuszna. Powinniście stać się przedmiotem studiów. To jedno z najważniejszych
odkryć od czasów… – I nawijał tak dalej w kółko. Zupełnie bez sensu.
W końcu doszedłem do wniosku, że są tylko dwa sposoby na opanowanie sytuacji, a po tym, co powiedział szeryf
Abernathy, nie chciałem nikogo zabijać, dopóki mu się humor nie poprawi. Po co robić szum.
– A gdybym tak się wybrał z panem do Nowego Jorku, jak pan sobie tego życzy? Zostawi pan resztę rodziny w spokoju?
Obiecał mi tak na pół, chociaż wcale nie miał na to ochoty. Ale ustąpił i pożegnał się, kiedy powiedziałem, że obudzę
Małego Sama. Bardzo chciał zobaczyć Małego Sama, ale mu wytłumaczyłem, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Mały Sam
i tak nie pojedzie do Nowego Jorku. Musi siedzieć w swoim pojemniku, bo inaczej by się bardzo rozchorował.
Tak czy siak, profesor był całkiem zadowolony i sobie poszedł, jak mu obiecałem, że nazajutrz rano spotkam się z nim
w mieście. Na samą myśl o tym robiło mi się mdło, mówię wam. Nie rozstawałem się z rodziną na dłużej niż na jedną noc od
czasów tej awantury, jaka wybuchła jeszcze w starym kraju, skąd musieliśmy się wynosić naprawdę w pośpiechu.
Pojechaliśmy wtedy do Holandii, o ile pamiętam. Mama na zawsze zachowała w sercu faceta, który nam pomógł opuścić
Londyn. Na jego cześć nazwała Małego Sama. Zapomniałem już jak on się nazywał. Gwynn czy Stuart, czy Pepys – wszystko
mi się muli, jak usiłuję sięgnąć pamięcią dalej niż do wojny Północy z Południem.
Tego wieczoru wszyscy się kłócili. Tata był niewidzialny, wiec mama myślała, że nadużył samogonu, ale szybko zmiękła
i dała mu gąsiorek. Wszyscy mi mówili, żebym pilnował własnego nosa.
– Ten profesorek jest bardzo mądry – powiedziała mama. – Wszyscy profesorowie są tacy. I nie dokuczaj mu, bo
oberwiesz ode mnie.
– Będę grzeczny, mamusiu – obiecałem. Tata zdzielił mnie przez łeb, bardzo zresztą nie fair, bo go przecież nie widziałem.
– A to, żebyś pamiętał, co się do ciebie mówi – dodał.
– My jesteśmy prości ludzie – burczał pod nosem wujek Les. – Jeszcze nigdy nic dobrego nie wynikło z tego, jak człowiek
usiłuje przeskoczyć samego siebie.
– Ale słowo daję, że ja nic takiego nie miałem na myśli – broniłem się. Uważałem tylko…
– Już ty nie kuś licha – powiedziała mama i właśnie w tej chwili usłyszeliśmy jak się dziadek poruszył na strychu. Czasami
nie drgnie i przez miesiąc, ale dziś był jakoś dziwnie ożywiony.
No więc naturalnie poszliśmy na górę zobaczyć, o co mu chodzi.
Mówił o profesorze.
– To jakiś cudzoziemiec, co? Niech to wszyscy diabli. Za dobry byłem i dlatego teraz mam koło siebie kupę idiotów! Jeden
Saunk, co ma trochę oleju w głowie, ale niech mnie dunder świśnie, jeśli to nie najgorszy osioł z was wszystkich.
Przestępowałem z nogi na nogę i mruczałem coś pod nosem, a to dlatego, ż nie lubiłem patrzeć wprost na dziadka. Ale on
nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi, tylko pieklił się dalej:
– To co, wybierasz się do Nowego Jorku, tak? Do stu piorunów, już zapomniałeś, jak unikaliśmy Londynu i Amsterdamu,
i Nieuw Amsterdamu ze strachu, że nas będą pytać? Zaprawdę, czy chcesz, aby cię pokazywali na jarmarkach jak małpę
w klatce? Zresztą to wcale nie jest największe niebezpieczeństwo.
4
Henry Kuttner: Stos Kłopotów
Dziadek jest najstarszy z nas i czasem, jak zaczyna mówić, mylą mu się wszystkie możliwe języki. Język, którego się
człowiek nauczy w dzieciństwie, zostaje mu już jakoś na całe życie. Jedno, co trzeba dziadkowi przyznać, to, że kląć potrafi
jak nikt.
– Bzdura – powiedziałem. – Po prostu chciałem pomóc.
– Ty głupi smarkaczu – rzekł dziadek. – To wszystko twoja wina, żeby cię pokręciło. Po coś zbudował to piekielne
urządzenie, które wybiło całe plemię Haleyów? Gdyby nie ono, nigdy by się ten uczony tutaj nie pokazał.
– To jest profesor – wyjaśniłem. – Nazywa się Thomas Galbraith.
– Wiem. Podłączyłem się do jego myśli przez umysł Małego Sama. Niebezpieczny facet. Jak każdy uczony. Może
z wyjątkiem Rogera Bacona, a i jego musiałem przekupić… ale Roger to był człowiek wyjątkowy. Posłuchaj! Żadne z was nie
pojedzie do Nowego Jorku. Jak już raz opuścimy to schronienie i wezmą nas na spytki, jesteśmy zgubieni. Ta banda rozerwie
nas na sztuki. Nawet twoje zwariowane loty cię nie uratują, słyszysz mnie, o Lesterze?
– Ale co mamy robić? – zapytała mama.
– Do diabła! – odezwał się tata. – Już ja załatwię tego profesorka. Wrzucę go do studni.
– Aha, żeby zepsuł całą wodę? – zaskrzeczała mama. – Tylko spróbuj!
– Co za podłe nasienie wydałem na świat! – powiedział dziadek, wściekły jak wszyscy diabli. – Czyż nie obiecywaliście
szeryfowi, że nie będzie więcej zabójstw… przynajmniej przez jakiś czas? Czy słowo Hogbena już nic nie znaczy? Dwie
rzeczy były od wieków dla nas święte: nasza tajemnica przed światem i honor Hogbenów. Zabijcie tylko tego Galbraitha,
a odpowiecie za to przede mną!
Wszyscy zrobiliśmy się biali jak ściana. Mały Sam obudził się i zaczął piszczeć.
– Ale co robić? – zaniepokoił się wujek Les.
– Nasza tajemnica to rzecz święta – powiedział dziadek. – Róbcie, co tam które może, byleby bez zabijania. Rozważę tę
sprawę.
Wydawało się, że szykuje się do snu, ale z dziadkiem to nigdy nic nie wiadomo.
Nazajutrz rzeczywiście spotkałem się w mieście z Galbraithem, owszem, ale przedtem natknąłem się na ulicy na szeryfa
Abernathy’ego, który spojrzał na mnie spode łba.
– Nie radzę ci szukać guza, Saunk – powiedział. – Słuchaj dobrze, co ci mówię. – Było to bardzo krępujące.
W każdym razie zobaczyłem się z Galbraithem i powiedziałem mu, że dziadek mi nie pozwala jechać do Nowego Jorku.
Profesor nie był z tego specjalnie zadowolony, ale widział, że nic nie poradzi.
Jego pokój w hotelu wypełniały różne naukowe aparaty, trochę to w sumie było przerażające. Miał tę naszą strzelbę pod
ręką, ale nie widziałem, żeby coś w niej zmienił. Zaczął mnie przekonywać.
– Szkoda słów – powiedziałem. – Nie opuszczamy wzgórz. Wczoraj gadałem głupstwa, i tyle.
– Posłuchaj, Saunk. Rozpytywałem o was, Hogbenów, tu w okolicy, ale niewiele się dowiedziałem. Tutejsi ludzie trzymają
język za zębami. Ale i tak to, co by ewentualnie powiedzieli, potwierdziłoby jedynie fakty. Wiem, że nasza teoria jest słuszna.
Ty i twoja rodzina jesteście mutantami i powinniście zostać poddani badaniom.
– My nie jesteśmy żadnymi mutantami – odparłem. – Uczeni zawsze nam przyczepiają jakieś przezwisko. Roger Bacon
nazywał nas homunkulusami, ale… tylko, że…
– Co takiego?! – wykrzyknął Galbraith. – Kto taki, powiedziałeś?
– Hm… to znaczy… to jest taki dzierżawca z sąsiedniego okręgu – wyjaśniłem pospiesznie, ale widać było, że profesor
tego nie kupił. Zaczął przechadzać się po pokoju.
– To nie ma najmniejszego sensu – rzekł wreszcie. – Jeżeli nie pojedziesz ze mną do Nowego Jorku, to spowoduję, że
fundacja przyśle tu komisję. Trzeba przeprowadzić nad wami studia dla chwały nauki i dobra ludzkości.
– Rany – jęknąłem. – Już ja wiem, co z tego wyniknie. Wystawicie nas na pośmiewisko. Mały Sam by tego nie przeżył.
Musi pan nas zostawić w spokoju.
– Zostawić was w spokoju? Skoro wy potraficie zbudować aparat w tym rodzaju? – Wskazał na strzelbę. – A może mi
powiesz, jak to działa? – zainteresował się nagle.
– Już panu mówiłem, że nie wiem. Po prostu jakoś to skleciliśmy. Niech pan posłucha, profesorze: jak ludzie zaczną
przyłazić i nam się przyglądać, mogą być kłopoty. I to spore. Tak mówi dziadek.
Galbraith pociągnął się za nos.
– No może… o gdybyś mi tak wobec tego odpowiedział na kilka pytań, Saunk?
– A nie będzie komisji?
– Zobaczymy.
– Nie, proszę pana, ja nie będę…
Galbraith zaczerpnął tchu.
– Jeżeli powiesz mi to, co chciałbym wiedzieć, nie zdradzę, gdzie jesteście.
– A ja myślałem, że ta pańska… jak jej tam… fundacja wie, gdzie pan przebywa?
– Jasne, że wiedzą – odparł Galbraith. – ale nie wiedzą o was.
To podsunęło mi pewną myśl. Oczywiście mógłbym go bardzo łatwo zabić, ale wiem, że dziadek by mnie za to zniszczył
całkowicie, a poza tym był przecież jeszcze szeryf. Więc powiedziałem ”A niech tam” i skinąłem głową.
O rany, ale co to były za pytania! W głowie mi się od nich kręciło. A profesor był coraz bardziej podniecony.
– W jakim wieku jest twój dziadek?
– A bo ja wiem.
– Homunkulusy… hmm… Wspomniałeś, że był kiedyś górnikiem.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin