Przyboś Julian.doc

(41 KB) Pobierz
Z Tatr

Julian Przyboś - Dachy

 

Płaszczyzny kręte, piramidy pięter,

płaszczyzny wirujące, płaszczyzny wznoszące,

figurotwórcze.

Masywnej przestrzeni

skręt,

rodzących się miast

kurcze.

 

W żywym patosie konstrukcji, w geometrycznym wymiarze

wspina się, urastając, sześcienna dusza stolic.

Warczy windami rozmachu, zawisa na lewarze,

wskoczy! Na wieżach radia z materii myśl wyzwoli.

 

Spod konwulsyjnej sieci drutów się rozprzestrzenia,

bucha wściekłością linij, prostopadłością pionu,

triumfem wyniosłości rozpręża łuk sklepienia,

jak rozkosz łechce bezmiar igłą piorunochronu.

 

W chmurach zawiesza wierzchołki jak gigantyczne wahadła,

kołysze się – przystaje – osiada w formach narożnic.

Wyżej! Sztabami ramion roztrącę ulic gardła,

prężność rozkręcę palcami jako korbami opornic.

 

Jak elektryczność błyśnie, podskoczy murem w górę,

przestworem napęcznieje olbrzymi miasta kolos;

rozniesie wszystkie place, rozsadzi mas strukturę,

wypnie, jak lane przęsło, nieskończoności koło.

 

W fundament,

w żelazobeton posad

ruń

sztychami wiru!

 

Już

pęd

zębatych trybów

kół

wwierca się w fabryk brzuch.

W dół

rwie

rowami

szybów.

 

Świstem drgających świdrów,

oskardów ciętym kłem,

skrą,

mechanicznym łbem,

ciśnieniem: milion atmosfer,

uderz

w globu centralny

nerw!

 

I znów

prostotą zakrzepłych form

wydźwignij się do chmur, miarowy aparacie.

Nad hut czerwone hale, nad falujące blachy,

kiedy godzinę 6-tą syreny fabryk odhuczą,

płyń w zmierzch stalowy nieba i gwiazd zbliżone dale:

w dachy.

 

Śruby, 1925

 

 

Na kołach

 

Jak swój dzień wywieść z obiegu?

Miasto kołami woła,

turkot zajeżdża do uszu robotników, którzy

zarobiony dzień niosą na plecach.

Stacje ruszyły z miejsca

wyprzedzając spóźnionych podróżnych,

trotuar staje z jezdnią do biegu.

Kable wiją ramionami u wyłomu

dnia, którego za mało!

Z placów, porosłych kołami, lecą

gościńce, które inżynier przedłuża

o rozpęd nóg zadyszanych przechodniów.

Ulicę – od rogu do rogu zalewają domy,

domów – po dachy przybrało,

nadmiar dzieło pod dach wyprowadza co dnia.

 

Jak zatoczyć poemat na kołach?

 

Sponad, 1930

 

 

Gmachy

 

Poeta,

wykrzyknik ulicy!

 

Masy wpółzatrzymane, z których budowniczy

uprowadził ruch: znieruchomiałe piętra.

Dachy

przerwane w skłonie.

Mury

wynikłe ściśle.

Góry naładowane trudem człowieczym:

gmachy.

 

Pomyśleć:

Każda cegła spoczywa na wyjętej dłoni.

 

Sponad, 1930

 

 

Z Tatr

 

Pamięci taterniczki, która zginęła na Zamarłej Turni

 

Słyszę:

Kamienuje tę przestrzeń niewybuchły huk skał.

 

To – wrzask wody obdzieranej siklawą z łożyska

i

gromobicie ciszy.

 

Ten świat, wzburzony przestraszonym spojrzeniem,

uciszę,

lecz –

Nie pomieszczę twojej śmierci w granitowej trumnie Tatr.

 

To zgrzyt

czekana,

okrzesany z echa,

to tylko cały twój świat

skurczony w mojej garści na obrywie głazu;

to – gwałtownym uderzeniem serca powalony szczyt.

Na rozpacz – jakże go mało!

A groza – wygórowana!

Jak lekko

turnię zawisłą na rękach

utrzymać,

i nie paść,

gdy

w oczach przewraca się obnażona ziemia

do góry dnem krajobrazu, niebo strącając w przepaść!

 

Jak cicho

w zatrzaśniętej pięści pochować Zamarłą.

 

Równanie serca, 1938

 

 

Wieczór

 

Te same gwiazdy

wyszeptały wieczór jak zwierzenie.

 

Latarnie wyszły z ciemnych bram na ulicę

i w powietrzu cicho stanęły.

 

Zmrok łagodnie przemienia przestrzenie.

 

Ogrody opuściły swoje drzewa,

szare domki znad rzeki – spłynęły.

 

W niskich brzegach śród olch płynie żal.

 

Tylko horyzont uchyla nieba

księżycem

i droga długo wiedzie we wspomnienie.

 

I twoje dłonie sieją między nami dal.

 

Oda do turpistów

 

Bez serc, bez nerek, bez mięsa od kości,

o, najwierniejszy posągu człowieka,

trwały, pogrzebny

szkielecie,

arcydzieło portretowej rzeźby!

Podaj mi piszczel!

Niechaj na tym flecie

niepokalanie białym, obranym do czysta,

zaświstam

z wesołoposępnym dreszczem

Odę do postarzałej o sto lat młodości

brodatej,

ponurej,

Waszej, pokorni wyjadacze resztek

zastraszająco wspaniałego Ścierwa

Charlesa Baudelaire'a!

 

Niech nad martwym Waszym światem

wzniosę się

i spadnę

ryjąc głęboko w połaciach mięsa nosem,

ażeby sprostać

Wam, przedwcześnie starczy,

których dzieciństwo i młodość kaleka

ocalały z wojennych, a nie ocalały

z pokojowych zniszczeń!...

Lecz bez tej sztucznej szczęki zapytam Was z prosta:

 

Czyżbyście wierzyli,

że jak na (garbatego) poetę wystarczy

będąc ogonem wywracać do góry

kota cudzej myśli

wte i wewte?

Że brzydkie to piękne, ładne to szkaradne

i na odwrót?

I więcej w wierszach ruszać nie trzeba rozumem?

 

Na darmo Wasza trwoga, udana czy szczera,

straszy nogą wyjętą z kubła w prosektorium,

spreparowaną w szkole estetycznej numer:

zero

przeciw nodze od stołu ległej na śmietniku,

na tym Waszym Parnasie, gdzie ze szczurem i gó-,

(emblematem głównym

Muzy Nekrofilii)

uczycie się bez kropki pisać w szkole numer:

zera.

 

Wasz "dreszcz" nie wytrzymuje porównania z Baką!

Przywyknął już do tego, nie zlęknie się mieszczuch.

Nudzicie go jednako.

Bo kogóż dziś połechce Twój makaberotyk

ze wstrętem estetycznie smacznym, pseudonowym,

o Ty,

moralisto od siedmiu czyraków!

Albo ty, drugi wieszczu

od nogi stołowej:

Twój pogrzebacz nie wstrząśnie Dziunią z manikury!

 

Na darmoś się, poeto, jeden z drugim uwziął.

Ziewa widząc Was w tele sam Matysiak Józio...

 

Nie prześcigniesz "Śmierci niechybnej";

piękniej nie zbrzydniesz.

 

Biedni! Jeden tak długo drażnił swą tajemną ranę,

że stał się dziś Ronsardem róży z mięsodziwa

(caro luxurians),

samochcącą ofiarą fantazyjnej trwogi.

Drugi wciąż pełza koło odłamanej

stołowej nogi

i nadeptuje swój uraz.

 

Nie wytknęliście głowy z kubła u Becketta:

biedni! Nawet na własną śmietniczkę Was nie stać...

Nie, nie żal mi Was!

Wasz Pegaz-Szczur sparszywiał!

 

Zmykajcie! Zarządzam niniejszym

deratyzację Waszych wierszy.

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin