Nowy paradygmat.doc

(33 KB) Pobierz

Krzysztof Kłopotowski

Krzysztof Kłopotowski

 

30.10.2010 19:27 175

 

Nowy paradygmat PiS?

   Nie pamiętam, kiedy ostatni raz czytałem tekst politycznej publicystyki polskiej, który odkrywał nowy sposób myślenia. Są to zwykle wariacje na te same tematy. Dobrze je znamy a widząc nazwisko autora spodziewamy się, co napisze: PO jest złodziejska i zdradziecka a PiS sekciarski i nie odzyska władzy. Obie strony zakleszczyły się w zwarciu i zaparły na swoich jedynie słusznych pozycjach. A może warto stworzyć nowy paradygmat?

   Najpierw fakty: Jarosław Kaczyński wydał moralnie usprawiedliwioną wojnę establishmentowi III  RP ale której nie mógł wygrać o własnych siłach lub razem tylko z "przystawkami". Mógł zrobić to wyłącznie w sojuszu z PO, jak zapowiadano w roku 2005. Skoro do sojuszu nie doszło, nie należało tej wojny zaczynać. Gniew bezsilności prezesa poszedł w gwizdek. Przy całym moim szacunku i sympatii muszę uznać, że prezes wziął udział w eksalacji agresji 1. "łże elitami"; 2. lustracją, w której winny miał się dobrowolnie przyznać sam do winy; 3. frazą "tam, gdzie stało ZOMO" wobec przeciwników i niedawnych "przyjaciół" z PO, a niektórzy w młodości byli przecież sami pałowani przez zomowców. Jego pierwszy wtedy zastępca Ludwik Dorn podgrzał nastroje: 1.  "wykształciuchami" obrażając ważną część warstwy intelektualnej i 2."ścierwojadami" - to było o sejmowych dziennikarzach a w domyśle - mediach.

   Tak, wiem, media przychylne Platformie przypuściły na PiS i Kaczyńskiego jawnie niesprawiedliwy atak, zanim PiS w rządzie zdążył cokolwiek zrobić. Prezes z kolegami odpowiedział z całą mocą ciętego języka i inteligencji. Tylko mądrości w tym nie było. Wtedy to mi się nawet podobało; też jestem madry po szkodzie.

   Nie należę do establishmentu III RP, ale czasem to sobie wyobrażam, i każdemu radzę. Postawmy się w miejscu ludzi słusznie przekonanych, że własnym wysiłkiem zdobyli pozycję zawodową chodząc na uklady z komuną nieodzowne wtedy dla kariery. Mają dorobek, poważanie w kręgu zawodowym i przyjaciół, gdy wtem muszą sami siebie oskarżyć o donosicielstwo, nawet jeśli za zobowiązaniem współpracy z SB nie poszły czyny albo były błahe, przynajmniej w ich własnym mniemaniu. Albo donosy były szkodliwe, lecz w ich przekonaniu okupione dobrobkiem zawodowym lub pomyślnością rodziny.

   Nie można od ludzi wymagać za wiele w poczuciu własnej słuszności! Tak zbudowana ustawa lustracyjna wydawała się pierszym krokiem do wymiany elit, jednak bez możliwosci zrobienia szybko drugiego kroku i następnych. Bo kim miano wymienić tysiące ludzi, którzy w dodatku mieli sami siebie skompromitować?

   Albo powołanie sejmowej komisji śledczej badającej prywatyzację banków, co jednak uniemożliwił Trybunał Kontystucyjny. Powołanie komisji było pierwszym krokiem w stronę zmiany stosunków własnościowych w finansach, a przynajmniej tak mogło być rozumiane przez bankierów. Chyba jednak nie istniały możliwości wykonania następnych kroków, czyli masowych wywłaszczeń po wykazaniu złodziejstwa i nadużyć bankierów nomenklaturowych oraz tych, którzy po nich objęli banki zgodnie z prawem. Za duży zapanowałby chaos w gospodarce. Podobnie było z atakami na uwłaszczenie nomenklatury, co inaczej brzmi w ustach publicystów a inaczej w ustach przedstawicieli rządu.

   To są praźródła wojny polsko-polskiej: moralnie słuszna próba PIS obalenia niesprawiedliwego systemu stworzonego przy Okrągłym Stole przy braku sił potrzebnych do wykonania tak gigantycznej operacji. W rezultacie PiS czy to u władzy, czy w opozycji wszedł w ślepy zaułek.

   Aż prosi się o stworzenie nowego paradygmatu polskiej racji stanu.

   Przykre i straszne, co teraz powiem, lecz potrzebne, skoro chodzi o nowy paradygmat. Katastrofa smoleńska była dla PiS darem z nieba. Dała okazję wiarygodniego wycofania się ze ślepej uliczki. Sztabowcy kampanii prezydenckiej Kaczyńskiego trafnie to wyczuli skłaniając prezesa do zmiany języka i wezwań do zakończenia wojny polsko-polskiej. Gdyby wytrwał w tym, to doszedłby do władzy. Przeciwnicy "liberałów" w PiS mówią, że gdyby śmiało mówić o katastrofie smoleńskiej i mocno atakować Komorowskiego, to zebrałoby się te kilka punktów procentowych, których zabrakło do zwycięstwa. Jednak ten rachunek nie uwzględnia pytania, ile pozyskanych wyborców odpłynęłoby zrażonych agresywną retoryką lub przerażonych kontrpropagandą przeciwnego obozu. To nie jest tak, że wskutek wzmocnienia ataku na przeciwnika tylko przybywają punkty. Także ubywają!

   Ludzie religijni zastanawiają się: jeśli Smoleńsk był znakiem Bożym, to co znaczył? Niechaj rozważą taki domysł - był brutalnym pchnięciem ludzi prawych w innym kierunku, ingerencją godną starotestamentowego, gniewnego Jahwe, który ciężko karał swój lud wybrany za błędy żądając otrzeźwienia.

   Nie ma co udawać niewinnej ofiary. PiS jest współwinny agresji w polityce, choć nie posunął się do zachęt likwidacji swoich przeciwników, co miało miejsce po stronie PO. Liderzy PiS powinni zostawić publicystom i historykom publiczne oceny prawdziwości faktów i moralności kolegów - polskich polityków. Powinni wrocić do bieżącej gry idąc na kompromisy. Muszą przyjąć myśl Talleyranda, francuskiego ministra przełomu XVIII i XiX wieku, który przyznał, że 14 razy w życiu składał sprzeczne ze sobą przysięgi. Był bystrą szują a powiedział, że "polityka jest sztuką możliwości".

   Niech PiS wykonuje swój program odbudowy niepodległej Polski tylko w takiej mierze, w jakiej jest możliwy, a nie - w jakiej jest słuszny.  Albo niech nie zawraca głowy.  

 

 

 

 

 

 

 

             

Zgłoś jeśli naruszono regulamin