SZEWANEZI
Legenda Szewanezów opowiedziana przez polskiego Indianina - Sat-Okh'a. Jak łatwo można się domyślić, legenda powstała po kontaktach z białymi.
POWSTANIE CZŁOWIEKA
Na ogromnej czerwonej skale, wyrosłej pośród zielonej prerii jak samotny obłok na czystym niebie, siedział Wielki Duch – Gichy Manitou.
Palił w zadumie fajeczkę – kaluti, ulepioną z czerwonej świętej gliny, i patrzył na rozległe prerie. Pośród wonnych stepów pasły się stada brodatych, garbatych bizonów, z dala zaś od nich, między wysoką trawą, leżały szare wilki czatujące na samotną, młodą i niedoświadczoną krowę.
Tu i ówdzie przemykały pośród traw antylopy, aby na moment przystanąć, popaść się trochę i znowu bez powodu czmychnąć pośpiesznie. Chyżość ich nóg, ostrożność i czujność ratowała je przed groźnymi wilkami i nie mniej dla nich groźnymi, choć mniejszymi, szakalami.
Widział też Wielki Duch szare sępy ucztujące na ścierwie bizonim, nie dokończonej uczcie wilczej.
Dalej znów, tam gdzie niebo styka się z ziemią, rozpościerała się zielona, ogromna puszcza, utkana jeziorami i pocięta rzekami jak siecią pajęczą. Potężne drzewa sięgały niemal chmur. Brzozy wysmukłe odcinały się białością pni od ciemnych sosen i świerków, splątane gałęzie niby w braterskim uścisku tworzyły baldachim chroniący ziemię-rodzicielkę przed palącymi promieniami słońca.
Między korzeniami drzew wygrzewały się jadowite grzechotniki. Lasy były królestwem niedźwiedzi, pum, rysi, jeleni i różnych mniejszych zwierząt o bogatym futrze. Bliżej jezior i bagien ukrywał się wyniosły i dumny łoś – władca błot. W błotach tych gnieździło się rozkrzyczane, różnobarwne ptactwo.
Czasami pośród szuwarów przybrzeżnych lub sitowia przemykał rudy lis jak czerwona błyskawica, po chwili rozlegał się krzyk mordowanej przez niego ofiary, trzepotanie, szum skrzydeł spłoszonych mieszkańców topielisk, a po chwili znowu ogarniał mokradła gwar ptasiej mowy i zapomnienie po dokonanym zabójstwie. Czajki tylko dłużej niż inne ptaki kołowały w powietrzu i żałośnie kwiliły, aż w końcu i one opadały w trawy, a rudy lis wyciągał się w cieniu krzewów przybrzeżnych i oblizywał pysk po odbytej uczcie.
Zwinne jelenie schodziły do rzeki, aby ugasić pragnienie. Zanurzały aksamitne chrapy w chłodną, przejrzystą wodę, ale co chwila wyrzucały w górę głowy uzbrojone w ostre rogi i bystrym wzrokiem przyglądały się okolicy. Przy boku ich szły łanie ze swoimi małymi.
Gdy w pobliskich brzozach rozległ się trzask gałęzi, rodzina jelenia, spłoszona, w mgnieniu oka zniknęła w zielonej gęstwinie drzew. To bobry ostrymi zębami ścięły jedną z brzóz na budowę swych kopulastych domów.
Nagle ostry trzask bobrzego ogona o wodę, ostrzegawczy znak strażnika, poderwał pracujące bobry do ucieczki. Wygładziły się zmarszczki na powierzchni wody i nic już nie zdradzało, że przed chwilą trwała tutaj gorączkowa praca.
Na brzegu ukazała się wydra, najgorszy wróg bobra, powiodła dokoła znudzonym wzrokiem i cicho znikła w krzakach.
Patrzył na to wszystko z wysokiej góry Wielki Duch i dumał, a z jego fajeczki unosił się duym – pukwana, który na niebie układał się w wielkie chmury.
Nie tylko oczy Wielkiego Ducha widziały wszystko, ale uszy jego słyszały każdy szmer listka i trawy, słyszały odgłos spadających kropel rosy i szum wiatru w konarach drzew. Słyszały, jak zwierzęta przechwalały się między sobą siłą i odwagą.
Panowało tu prawo kłów i pazurów, a każde zwierzę chciało być władcą lub wodzem. Zwierzęta wyły, ryczały, szczekały jedno przez drugie.
– Ja jestem władcą puszczy, kto chce się równać z moją siłą? – ryczał niedźwiedź, a na dowód swej mocy wyrywał młode drzewa z korzeniami i zdzierał potężnymi pazurami korę. – Kto potrafi wywracać głazy i rozbijać jednym ciosem czaszki bizonom? Ja jestem władcą puszczy!
– Przestań, przestań, zimowy śpiochu, zjadaczu pędraków! – zawyły wilki. – To przed nami zmykają stada bizonów, jelenie i łosie. Gdy rozlegnie się nasz zew łowiecki, milkną i cierpną ze strachu zwierzęta na prerii i w puszczy, a ty także, niedźwiedziu, schodzisz nam z drogi jak ruda wiewiórka, co kryje się na drzewie. Na widok naszej łowieckiej hordy więcej strachu jest w twoim wielkim łbie aniżeli rozumu.
– Och, nie chwal się tak bardzo, szary wyjcu – syknęła puma i wyciągnęła swe sprężyste cialo na konarze klonu, ostrymi pazurami z cichym trzaskiem drapiąc pień. – Ze strachu przed moimi kłami i pazurami zamieniłbyś się, gdybyś mógł, w ślepego kreta i znikł pod ziemią. Słynę z drapieżności i zwinności, a więc przede mną schylajcie swe głupie łby!
Westchnął głęboko Wielki Duch, a od jego tchnienia pochyliły się drzewa w puszczy, a nasiona zerwane z gałęzi padły daleko od swoich rodzinnych lasów.
Skierował teraz wzrok na błękitne jeziora, na rzeki szumiące. Nastawił ucha i słuchał, co też mówią ryby. Lecz i tutaj panowała kłótnia o władanie w głębinach.
Szczupak, machając ogonem, dawał do zrozumienia, że to on, a nie kto inny, jest władcą podwodnej krainy.
– Z mojej paszczy jeszcze nie uszedł nikt – mówił. – Zęby moje znane są we wszystkich jeziorach i rzekach, a nawet wodne ptactwo lęka się mnie i z daleka omija.
– Co tam twoje zęby znaczą – machnął lekceważąco płetwami jesiotr – Nahma. – Na moich tarczach kościanych skruszą się twoje zęby niby w jesieni przybrzeżne sitowie. Boisz się mnie zaatakować, a więc jestem potężniejszy od ciebie i wody są moją własnością.
– Rzeki i jeziora do mnie należą – powoli rzekł olbrzymi rak – Shawgashee, ruszając ogromnymi kleszczami. – Ja jestem waszym wodzem i nie lubię, jak mi się ktoś sprzeciwia. Słyszycie mnie, głupie ryby! Na pierwszy znak protestu z waszej strony potnę was na części jak zbutwiałe kawałki drzewa.
Nie mógł już dłużej znieść tych kłótni i gróźb Wielki Duch. Odwrócił ze smutkiem głowę, wypuścił z fajki wielką pukwanę, która niby olbrzymia chmura zasłoniła słońce. Ciemno zrobiło się dookoła i strach padł na leśne stworzenia. Ustały waśnie i cisza zapanowała na świecie.
Wśród tej ogromnej ciszy i ciemności jak wielki grzmot rozległ się głos Gichy Manitou:
– Wysłuchajcie mnie, leśni bracia, i wy siostry w głębinach jezior i rzek, wysłuchajcie mnie, skrzydlaci przyjaciele spod błękitnych niebios! Ja, stwórca wasz, Gichy Manitou, dość mam już waszych swarów i kłótni. Stworzę człowieka, który będzie silniejszy od was, mocniejszy i zwinniejszy. Będziecie drżeli przed nim jak osika, a serca wasze napełni strach na widok jego śladów. gdy go zobaczycie, dusze wasze będą się kurczyć, niby jesienny zeschły liść. Nie będzie mu straszna puszcza pełna waszych kłów i pazurów, niestraszne będą mu głębiny jezior ani szczyty skał, na których gnieżdżą się orły i sępy. Stanie do walki z wami i będzie władcą waszym sprawiedliwym po wszystkie czasy.
Wielki Duch dmuchnął w niebo i rozwiał chmury, które jak białe łabędzie uciekły spłoszone. Znów wyjrzało słońce. Wokół pióropusza Stwórcy leżały kolorowe motyle i ptaki.
Siedział Wielki Duch i palił fajkę, a gdy mu się skończył tytoń – kenin-kenik, począł znosić kamienie, z których zbudował wielki piec. Wtedy poszedł na brzeg lasu i zbierał tam chrust, a z prerii zeschły nawóz bizoni i trawy pożółkłe od słońca.
Przez cztery dni i cztery noce zbierał opał, a gdy miał już dostatecznie dużo, położył się na szczycie skały i odpoczywał po dniach pracy.
Gdy Wielki Duch spał, do sterty chrustu przypełzł jadowity grzechotnik. Wśliznął się między zeschłe gałęzie, spryskał je jadem i zostawiwszy swoją starą skórę, wypełzł spomiędzy rudych badyli i znikł w zielonych trawach prerii.
Wielki Duch obudził się wraz ze wschodzącym słońcem i zabrał się do pracy. Napełnił kamienny piec chrustem, a z nim razem włożył (nie wiedząc o tym) skórę grzechotnika i gałęzie zwilżone jadem. Wreszcie na przygotowany stos położył ulepionego z gliny człowieka i podpalił gałęzie. A gdy zajęły się płomieniem, pomyślał:
– „Zanim wypalę swoją kaluti, gotów będzie człowiek, by żyć na ziemi”.
potem usiadł w pobliżu pieca i spoglądał na prerie i lasy, w których miał zamieszkać przyszły ich władca.
Dym z fajki prostym słupem unosił się w górę i rozpływał w błękitnym niebie. A kiedy ostatnia pukwana znikła w powietrzu, Wielki Duch wstał, zbliżył się do pieca i wyjął człowieka. Ale za krótko widać trzymał go w ogniu. Człowiek był blady, o słabych mięśniach, mało wytrzymały, a jad i ...
ridik09876