Makuszynski Kornel - Moje listy.rtf

(275 KB) Pobierz
Moje listy

Kornel Makuszyński

 

 

 

Moje listy

 

1923

Wydanie II

Bibljoteka Dzieł Wyborowych

Warszawa

 

Wydanie nowe

Zwiększone

Bibljoteka Dzieł Wyborowych

Warszawa


Autor tych listów uprzedza, że chociaż sam jest człowiekiem tkliwym, przytem pobożnym i statecznym, że chociaż jego listy są również takie i mogłyby być napisane rosą niebieską na płatkach śnieżnej leliji, — jednakże obłuda ludzka może się w nich dopatrzeć wyrażeń zdrożnych, co autora serdecznie martwi i oburza. Listy te bowiem zostały przeze mnie napisane w celach moralnych. Pisząc je, autor wciąż podnosił wzrok ku niebiosom, a Anioł Stróż był zawsze przy nim.


Kiedy w roku 1923 wydaliśmy w bibljoteczce „Książek ciekawych” nowy tom Kornela Makuszyńskiego, p.t. „Moje listy”, — książka ta, arcydziełko dowcipu, rozeszła się w ciągu kilku miesięcy w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy. Niektóre z niej powiedzenia stały się przysłowiowe. Witana była wszędzie z radością i z zachwytem; jedynie niektóre jej ustępy, a mianowicie słynne „Listy z Zakopanego” przyjęto z pomrukiem, — ale w Zakopanem, Okazało się jednak, że nieporównany, bez żółci, radosny śmiech Makuszyńskiego zdołał nawet i Zakopane zmusić do kapitulacji i do poprawy, to bowiem, co się dziś dobrego stało w Zakopanem; ta odrobina cywilizacji, która tam powstała od chwili ogłoszenia „Listów” — to wszystko jest zasługą Makuszyńskiego i jego złotego pióra.

Książka ta sprawiła tyle serdecznej radości i tyle pogrzebała smutków, że się stałą jedną z najmilszych. Drukując nowe jej wydanie, spełniamy prośbę wielu tysięcy czytelników, jej zaś znakomity autor pozwolił nam pomnożyć jej treść przez dodanie kilku listów z dawnych czasów, w innym, dawno wyczerpanym tomie drukowanych (1910r.)

Bibljoteka

Dzieł Wyborowych


Zimowe listy z Zakopanego

I

Nałóg pisania listów. — Dziwne powietrze. — Perła zakopiańskiej bibljoteki. — „Katechizm dla nowożeńców i małżonków”. — Duchy, zmory i upiory. — Powszechna propinacja. — Kwiczoły i ich pośmiertne zwyczaje. — Rozpusta światła. — Przeczucie wiosny. — Straszliwa przygoda śpiewaczki.

 

Każdy nałóg, jak nam to zresztą w szkole tłumaczono, — jest rzeczą nieprzystojną, — mój zaś nałóg pisania listów ze wszystkich stron świata, a szczególnie z Zakopanego, przeszedł już w rozpustę. Pisałem stamtąd listy w lecie, teraz znów napisałem „zimowe”, co powoli zaczyna zwracać uwagę psychjatrów, z miłym uśmiechem zawsze mi się przyglądających. Ja jednakże rozpustny ten i niepojęty nałóg tłumaczę sobie właściwością powietrza zakopiańskiego, które dziwnie sprzyja wszelkim rozwiązłym manjom i w którem wszystko stać się może.

Claude Farrere twierdzi, że powietrze Saigonu rozpuszcza w sobie wszelkie skrupuły. Nie zna taki Zakopanego i od razu wyjeżdża Saigonem. Wielkie miasto Saigon i podzwrotnikowe romanse. Myśmy także sroce nie wypadli spod ogona. W Zakopanem także można zobaczyć nie byle co.

Bez wielkiego tedy zdumienia znalazłem w bibljotece jednego z wielkich pensjonatów zakopiańskich cudną książeczkę, której obecność wydała mi się w tem miejscu słuszną i bardzo pożyteczną. Opłaciły mi się mozoły przy wertowaniu ogromnej z doskonałem znawstwem układanej prze całe pokolenie bibljoteki; bibljoteka taka w Zakopanem zawiera: drugi i piąty tom „Krzyżaków”, „Trędowatą” Mniszkówny, książkę kucharską Monat Ochorowiczowej (przecz z Ćwierciakiewiczową!), katalog wystawy podhalańskiej, obszerną połowę jednej z moich książek, czemu się zbytnio dziwić nie należy, zważywszy, że książka jest gruba, a uczciwy suchotnik umierał zwykle (z radością i ulgą naturalnie). W połowie jej czytania, drugiej zaś połowy użyto do zatykania dziur, przez które łażą myszy.

W takiej to bibljotece, jednej z najzasobniejszych letniej stolicy, znalazłem książkę dziwną, bardzo dziwną, pod tytułem:

„Katedra dla nowożeńców i małżonków – opracował ksiądz Albin, wydał w Tarnowie Z. Jeleń.”

Boże ty mój! Poradnik dla nowożeńców wydał człowiek, który się nazywa — Jeleń. To się może zdarzyć tyko w Tarnowie. Kozioł pilnuje kapusty, a Jeleń naucza nowożeńców! Już to samo wydało mi się rzeczą godną głębokiej uwagi. Potrzebę jednak nieocenionej tej książeczki w Zakopanem, zawiera wiele głębokich uwag i myśli, zawarte w niej głębokie uwagi i myśli, zrozumiałem i oceniłem słusznie wtedy dopiero, gdy poznałem cudowną beztroskę zakopiańskiej zimy

Są w tej książeczce ustępy niewypowiedzianej wzniosłości, tchnące przedziwną mądrością. Katechizm ten zadaje groźne pytania i natychmiast z tkliwą słodyczą na nie odpowiada.

Więc na przykład:

Pytanie: Jakich środków powinno się używać, aby wytrwać w dziewictwie?

Odpowiedź: „Aby wytrwać w dziewictwie, trzeba umartwiać swoje zmysły, mianowicie swoje uszy i oczy, a potem i całe ciało. Wszystkie pokusy przeciw czystości natychmiast odpędzić od siebie, wołając: Jezus, Maria, Józefie święty, ratujcie mnie!”

To jest liczne. Poznawszy więc uczciwie tendencje i niezawodne, a bezcenne rady tej książeczki, rozpowszechniałem ją w Zakopanem, jak można było najszerzej, co wydało natychmiastowe owoce, od tego bowiem czasu apostolskiej mojej misji nie słyszałeś nic innego, jak to nabożne wezwanie o niebieską pomoc. Wiele dziewic machnęło wprawdzie ręką, jedna mi zaś rzekła gorzko:

 Że też pana dyabli przynoszą zawsze o dwa dni za późno! — jednakże najmniej pół Zakopanego modliło się w ten sposób.

Wezbrana pierś dziewicza podczas tańca shimmy westchnęła nagle:

 „Jezus, Marja, Józef, ratujcie mnie – natychmiast!”

Tak to, tak. To samo na saneczkach (ludzie są przewrotni), na bobslejgu (ludzie są wywrotni), na nartach (ludzie są przemyślni), w kinematografie (ludzie są bezczelni).

Widząc niebywałe skutki mojej misji ewangelicznej, postanowił lekarz klimatyczny rozpowszechniać tę zacną książeczkę na koszt gminy, najważniejsze zaś z niej ustępy ogłaszać od czasu do czasu miejscowym zwyczajem przez woźnego przy odgłosie bębna, lub wydrukowane powiesić u Trzaski, u Karpowicza i w każdym większym pensjonacie.

Wedle moich spostrzeżeń, sprawa jest bardzo pilna, zdaje się bowiem, że podniecająca ostrość stolicy tatrzańskiej, miarkowana w zimie przez wielkie mrozy, potęguje się pod wiosnę i gotowa w niejednem wypadku wydać owoce. Zresztą w Zakopanem istnieje sanatorjum dla księży, z których każdy z osobna ma w niebie nie była jakie wpływy, jeśli za jednego dnia nagle, na komendę, krzykniemy wielkim głosem, cóż się wtedy stanie, z tobą, drewniane, brudne, zabłocone, zżydziała fałszywa perło Tatr?

Kiedy gruby jakiś kanonik, którego kompanja cała aniołów do nieba nieść będzie, bo jak by omdlał z wysiłku, potężnym głosem wyrecytuje opowieść o Sodomie i Gomorze i zapłacze nad tobą, wtedy niebieskim ogniem spłoną twoje budy.

Nie ocaleje jak Karpowicz, opasły Rageneau Zakopanego, tyle bowiem wody ile ten człowiek ma w butelkach swego wina, nie zmieści jedna parowa sikawka.

Krótko mówiąc, w Zakopanem jest w zimie bardzo wesoło i przytulnie, wielkie mrozy zmuszają ludzi do przytulania się od czasu d o czasu. Jest to więc zrozumiałe i niewinne, więc ksiądz Albin i jego wydawca p. Jeleń, zbytnio o to pretensji do ludzi mieć nie mogą. Cóż złego może się stać w obliczu słońca?

I dopiero gdyby przy migotliwem świetle gwiazd mogli ujrzeć nudę zakopiańskiej nocy, osiwiałby zacny ksiądz Albin, zwarjowałby sympatyczny pan Jeleń!

Zimowi goście Zakopanego objawiają bowiem nocą dziwną, niepokojącą ruchliwość i chorobliwą żądzę przygód; jednym widocznie nie pozwala zmrużyć oka troska o Jaworzynę, innym sprawa mistrzostwa Tatr spędza sen z powiek. Myślę, że tylko to i nic innego, wbrew złym plotkom, jest powodem, że od samych nocnych westchnień, zawsze rano robi się w Zakopanem odwilż. Znawcy stosunków miejscowych twierdzą też, że wielka ilość myszy w zakopiańskich pensjonatach powoduje zdumiewającą ruchliwość nocy. Bo w istocie cóż ma robić, jakieś biedactwo damskie, bardzo płochliwe, bez męskiej opieki, sama jedna wśród głuchej nocy. Która wyje wśród smreków?

Ma umrzeć ze strachu sama?

Sama jak palec?

Wszystko trzeba umieć sobie wytłumaczyć; więc czasem w nocy ci się wydaje, że po kurytarzach chodzą duchy w pantoflach; czasem także widmo w śmiertelnej pyjamie przystanie nagle i szybko ukrywa się we wnęce drzwi, bo duch „konkurencyjny” idzie z naprzeciwka.

 Idjota! — myśli duch o duchu.

Tamten zaś stąpa cicho i wcale nie brzęczy łańcuchami, jak to podobno duchy mają w zwyczaju. Są to pewnie duchy zmarłych wielkich zbrodniarzów, których niebo skazało na czyśćcowe męki i wieczystą wędrówkę; chodzą tak nocą, póki nie zapieje kur, mając odpoczynek tylko na jeden moment, w tym momencie duch zapala zapałkę i odczytuje na drzwiach numery pokojów.

Czasem zaś upiór spotka się niespodzianie z upiorzycą; jeśli duch był głupi za życia, zostaje głupim i po śmierci, bo wtedy również zapala zapałkę, a upiorzyca stęka:

 Ach, to pan!… Właściwie to ja szukam moich saneczek, które mi się gdzieś zapodziały, na kurytarzu…

Jeśli upiór jest mądry, nie mówi nic, tylko znika we mgle; jeśli jest głupi, zapytuje: „Na co pani o trzeciej w nocy saneczki?” — jeśli jest kretyn zawodowy, z dziada pradziada, — ofiaruje się, że jej pomoże szukać.

Zdawałoby się, że licho wie, co się dzieje, a to zwyczajna rzecz; pokazuje się nazajutrz, że za czasów Janosika był w tem miejscu cmentarz, cóż więc dziwnego, że teraz łażą po nocy upiory, jednym z paszczy bucha ogień czystej, drugiego czuć zagrobowo pippermintem.

W tem wszystkiem zdumiewa mnie głupi zwyczaj budowania pensjonatów i hotelów na dawnych cmentarzyskach, widziałem bowiem takie harce upiorów i w Zakopanem i w Krynicy, i na Lido i w Viareggio i licho wie, gdzie jeszcze.

Wreszcie może się przyzwyczaić do wszystkiego i po pewnym czasie może cię obchodzi, kto gdzie dziś w nocy straszył i kogo? Niema w tem zupełnie metody i dosyć łatwo o pomyłki. Trzeba tylko znać sposób odstraszania upiora: oto uderza się energicznie sportowym butem o sąsiednią ścianę na temat:

„Kędy wszedłeś, wychodź tędy, bo cię przeklnę w imię Boga!”

Co czasem skutkuje, czasem nie, jeśli upiory mają jeszcze cokolwiek do wypicia.

Właściwie to można w Zakopanem zedrzeć porządne buty przez sam pukanie w ścianę i w podłogę, jeśli zaś pensjonat ma kilka pięter, należy z sobą przezornie zabrać na noc trzymetrowy kij, czasem bowiem straszy nad powałą.

Znam tę opowieść z opowiadań ludzi, nie godnym jednakże zbytniej wiary. Sam widziałem mało, mieszkałem bowiem zazwyczaj w pensjonacie, który kilka razy do roku przezornie poświęcają, co podobno na niedługi czas pomaga, ale znów nie tak bardzo. Musiałem zresztą trafić nieszczęśliwie już na dzień wietrzenia siły, trzymającej w karbach rozigrane duchy. Tak że trzeba było przemijający jej wpływ zastąpić doraźnie wielkiemi literami ogłoszenia:

„Po godzinie dziesiątej musi na wszystkich piętrach panować absolutny spokój!”

Gdzież tu z upiorami! Przemówił dziad do obrazu…

Wśród ciemnej nocy przeczytanie takiego nakazu jest dosyć trudne, więc się on mija z celem, przytem zaś prawdziwie polski duch z fantazją jest zwykle o tej porze zalany i mało sobie robi z dekretów.

Raz jednak… pamiętam… tak, to była chwila przykra.

Słyszę, jak w oddali zegar w jadalni wybija dwunastą. Na obiad była baranina, przy obiedzie zaś mówiono o rzeczach zaziemskich, więc sny miałem niespokojne.

Wtem. Czoło moje zrosiło się potem.

W całym hotelu cisza, jakby wszystko skamieniało, ja zaś najwyraźniej słyszę cichutkie pukanie do moich drzwi…

Stuk…! stuk…! stuk…! stuk…!

Cztery razy. Najwyraźniej cztery razy.

 Kto tam? — krzyknąłem głosem duszonego ptaka, lub tonem człowieka, któremu w gardle stanęła ość z karasia.

Nic… cisza… a potem znów:

Stuk…! stuk…! stuk…! stuk…! — znów cztery razy.

 Upiór! — pomyślałem, a myśl o tem ścięła mi się w mózgu jak ostra igiełka lodu.

Drżąc na całem ciele zacząłem odmawiać modlitwę, której mnie w dzieciństwie nauczył odmawiać jeden stary, stuletni pustelnik.

A tam znowu: stuk…! stuk…! stuk…! stuk…! —cztery razy.

Wtedy sobie przypomniałem i rzekłem w stronę drzwi, głosem, który się zataczał:

 Ego te exorciso spiritus imunde!

Po łacinie pomogło: duch wypuścił z siebie żałośliwe, przejmujące westchnienie i poszedł straszyć gdzie indziej.

Nazajutrz jeszcze drżącego spotyka mnie sąsiadka. Patrzy na mnie, litościwie uśmiecha się i powiada niż tego, ni z owego:

 Przepraszam pana, po co pan właściwie przyjechał do Zakopanego?

 Po co przyjechałem? Odpocząć!…

 Ach, odpocząć!! Z pana ładny ananas!…

 Ananas?!…

 Może trzeba przedtem pisać podanie?

 Podanie? do mnie? po co?

 Idjota! Odrzekły mi jej oczy, tak wyraziście, że co do znaczenie tego niebieskiego spojrzenia nie mogło być dwóch zdań.

Do dziś nie rozumiem, o co jej szło? U mnie wprawdzie nigdy już nie straszyło. Ale wszędzie straszyło bardzo i to coraz bezczelniej i głośniej. Musiało się z czasem duchom nieco polepszyć, bo się nieraz w nocy nawet śmiały.

Wszystko to razem dowodzi tężyzny żywota i świetnego działania zakopiańskiego powietrza, w którem w zimowej porze objawia się niesłychany procent alkoholu zamiast ozonu, o którym naiwnie opowiada chemja.

Jaki ozon, co za ozon? Każdy dziś w Zakopanem wie, co to jest Souverein, kilku tych zwarjowanych doktorów, zacietrzewionych egoistów opowiada o ozonie; Zakopane znalazło wreszcie sposób radykalnego leczenia. W zamierzchłych czasach, przed dziesięciu coś laty, widziałeś na każdym stole jakiś kefir, jakieś mleko potrójne, czy poszóstne, wszystko to ciężkie, tłuste, niemiłe, spojrzyj dziś… Na każdym stole cała propinacja. Wszystkie kolory tęczy. Eliksiry żywota w butelkach cudnych kształtów. Jest nawet „szampan królów, król szampanów”, ze słynnych winni na Zniesieniu, pod Lwowem, zasadzonych na podwórzu fabryki drożdży. Krótko mówiąc, pianomat Zakopanego wskazuje 108 stopni Baczewskiego.

Zimowe życie Zakopanego jest bardzo przy tem wszystkim uregulowane: „chorzy” idą spać o piątej nad ranem, wstają o dwunastej rano. O godzinie wpół do pierwszej jest „five” o’clock u Karpowicza, gdzie się pije porter i zjada dwa kwiczoły, wytworne, chude, każdy zaś z gracją unosi sobie lewą nogę w prawe oko, co jest pośmiertnym ich zwyczajem, dotąd przez naukę niewyjaśnionym; niesłychaną ilość miłych tych ptaków w restauracji Karpowicza tłumaczy się tem, że przed nią jest stacja dorożek, odwiedzana przez gęstwę wygłodniałych wróbli; w dniach, w których wszystkie sanie dorożkarskie są na wycieczkach, kwiczołów u Karpowicza — rzecz prosta — nie podają.

O godzinie drugiej obiad, w każdym pensjonacie, bardo ceremonjalny, gdyż między podaniem jednej i drugiej potrawy, upływa pół godziny, podczas której obmawia się nowego gościa i znowu pije porter. Podczas podawania czarnej kawy, „stoły” oddają sobie wzajemne wizyty, więc stół Curacao odwiedza stół z Souvereinem, wino czerwone idzie i robi plotki do węgierskiego. Najgorszy jest stół tylko z wodą, gdyż ten odwiedza kogo może. Dwie godziny po obiedzie spędza się jako tako, o piątej jest five o’clock u Trzaski, gdzie jest centrala plotek ze wszystkich pensjonatów; — przepuszcza ten przez separator, rozchodzi się ona już jako gęsta, tłusta śmietanka z powrotem na całe Zakopane. To samo zresztą działo się i w lecie.

O dziesiątej kolacja, lekko zakrapiana, potem część chorych idzie znów do Trzaski, gdzie sobie ludzie siedzą na głowach w cudnem górskiem powietrzu, które od razu można podawać, krojone w kostkę, jak jakąś straszliwą, przydymioną leguminę, część zostaje w pensjonatach, skupieni nad zagadnieniem: „czego się dziś napić?”

Dla podtrzymania towarzyskiego życia któraś białogłowa wyciąga z gardła za włosy śliczną piosenkę, co przypomina proceder tych dobrych kobiet z procesu, które dusiły dzieciątka potem towarzystwo zaczyna pląsać, przeszkadzając tak uczciwemu zajęciu, jak granie w bridge’a przez ludzi skupionych i smutek poważnych.

Wszystko to zaś jest pozór i udanie, bo jak nurek, co upadłszy na dno morza, wypatruje, w której skorupie mieszka perła i tę szybko odrywa, tak już ktoś buszuje w tłoku i szeptem powtarza tajemnicze hasła. To „duchy” zwołują się na Łysą Górę na „resztę wieczoru”; — to „wtajemniczeni” — towarzysze Jehudy”, — „bracia czarnej ręki”, — „połykacze szkła”.

 …U mnie od dziesiątem…

 …Nie ma na czem…

 …zdejmie się materace i położy na podłodze…

 …u pani pod siedemnastym…

 …lepiej nie, bo za ścianą mieszka ta plotkara…

 …tylko tej małpy nie proście, bo nudna…

 …i tamtej nie, bo ona zasypia…

Tak to oni sobie mówią i wiedzą, co mówią.

Wszystkiemu winne bakcyle.

Zakopane postarało się o to, by półmrokiem otoczyć wszelki sabbat; jako pierwszorzędna miejscowość lecznicza posiada światło elektryczne, które ma narowy zwyczajnego sztubaka, pod wieczór zawsze dostaje gorączki i żarzy się wspaniale, tak że dość rzadko spotkanego na ulicy znajomego wyniosłej postury bierze się przez pomyłkę za słup telegraficzny. „Potoki światła”, które o zmroku zalewają Zakopane, należy rozumieć oddzielnie, jest to raczej płynne światło od zalewającym potokiem. Czasem zaś to światło postanowiło się rozbawić i między zwarjowanem kawały, gaśnie co trzy minuty, mrucząc z wielką uciechą, tak potrafi bawić się godzinę, Są to jednak nagłe uderzenia krwi na mózg dynamomaszyny, metodycznie zaś, zawsze o dwunastej przygasa i świeci jak gromnica, która się wysłużyła dwunastu nieboszczykom. Ach! Jakie to śliczne! Miły półmrok zawiesiste ciemne, uwodzące kształty. Niedawno ktoś wpadł do potoku, całe to szczęście, że nie literat, a wydawca.

O tym czasie zaczyna Zakopane żyć naprawdę; „chorzy” zdrowieją, głusi słyszą, ślepi widzą i trafiają do cudzych pokojów…

W tem miejscu rzekłby Merkucio w „Romeo i Juliji” (scena I akt I).

„… Możesz w cel trafić miłości, będąc ślepa?

Niechże więc sobą po ciemności nocą,

Jak długo zechce…”

Dlaczego w Weronie miało być inaczej, niż w Zakopanem? Tutaj bardziej wiedzą, że się zbliża wiosna, która częściowo przedziwne czyni przygotowania. Bardzo długie i mozolne. Widziałem pierwsze jej usiłowania; oto na ulicach, pokrytych metrowej grubości lodem stajał wszystek śnieg i zostało tylko jedno, półmetrowa warstwa końskiego nawozu, którą codziennie miesza kilka tysięcy nóg i preparuje z tego „hygjeniczną pastę zakopiańską”. Władza klimatyczna czuwa jednak nad tem, by stolica tatrzańska miała wygląd stolicy, więc koło południa zjawia się na ulicy pracowity człowiek, który patykiem kopie w lodzie rowek; ponieważ człowiek ten ma jako góral fantazję i skłonność do zdobnictwa, więc kopie rowek w esy floresy, w formę meandra, który w dalszym ciągu woda sobie żłobi, wartkim płynąc strumieniem, Nie wybijesz sobie zębów na tym zakręcie, to je wybijesz nieco dalej, gdzie zakręt jest z większą zrobiony fantazją.

Na Krupówkach jest minjatura Tatr, wzgórza, doliny, kopice, przepaści, grzebienie, regle, można też spotkać pogotowie ratunkowe, które obłożyło kilkoma płonącemi smolakami studnię i wydobywa ją z lodowych okowów. Wszystko to czyni roztropnie i mądrze, aby te Czechy i Węgry, co przyjechały na zawody narciarskie mogły się nauczyć i rzeczy trudnych i mało gdzieindziej znanych, bo tak u nich doszło podobno do takich absurdów, że ludzie sami zamiatają z ulic odpadki, nie czekając, aż je zgarnie własnemi rękami wiosna,

Widziałem jednak za to sceny śliczne, do łez wzruszające. Patrzmy: idzie słynna śpiewaczka, uśmiecha się do słońca, a słońce do niej. Nie możemy jednak pojąć, dlaczego słynna śpiewaczka ciągnie za sobą z niejakim trudem linewkę, której koniec tkwi w błocie., lecz u tego końca niczego niema. Wielkie śpiewaczki mają dziwne pomysły; może przypomniała sobie arję z „Poławiaczów pereł”? — może w ten sposób łowi pstrągi.

 Boska Ewo! Przepraszam, ale co pani robi?

Ona spojrzała poza siebie, krzyknęła:

 … O, dniu nieszczęsny, o świecie czarny! — potem zemdlała.

U końca linewki był śliczny, pulchny, biały, puszysty piesek, który utonął w błocie.

Ha! Ta kobieta ciągnęła za sobą trupa!

Uciekajmy! Uciekajmy w góry na narciarskie zawody.


II

Bruno Wrzecian, jako sprawozdawca sportowy. — Dwie „sprawozdawczynie”. — Polska i czeska metoda. — Na złamanie karku. — Uroczysty bankiet zakopiański.

 

Zauważyłem, jadąc do Zakopanego, że mój towarzysz z przedziału sleepingu, pilnie mi się przypatruje; był t wytworny młody człowiek z bystremi oczyma, kiedy już jednak miałem tych obserwacji za wiele, rzekłem mu grzecznie:

 Co się panu tak we mnie nie podoba?

Gentleman się uśmiechnął i wyrecytował jednym tchem:

 Nazywa się pan tak i tak, pisze pan książki, jedzie pan z Warszawy do Zakopanego i będzie pan na zawodach narciarskich.

 Boże drogi — zawołałem zdumiony — skąd pan to wszystko wie?

Na to on skromnie:

 Jestem Bruno Wrzecian!

 Bruno Wrzecian — krzyknąłem zdumiony i szczęśliwy.

Należy, by wszyscy wiedzieli, co oznacza to nazwisko, otóż tak się nazywa największy polski genjusz śledczy, który pojawił się niedawno i którego sławę głosi cały cykl wspaniałych sensacyjnych powieści; jedną z nich czytałem niedawno i byłem zdumiony, genjalnym sprytem polskiego Holmesa, który odkrył zbrodniarza w trzy miesiące po zbrodni, choć chytry zbrodniarz dla zatarcia śladów zaczął nosić monokl i golił się raz na tydzień! Jest to osobistość autentyczna, ten Bruno Wrzecian, którego bystrość tak mnie w tej chwili bardzo zdumiała.

Ale on skromnie wyjaśnił:

 To, widzi pan, tylko dobra metoda i trochę wprawy. Znam pańskie nazwisko, więcej, nawet adres pański, bo je przeczytałem na karcie wizytowej, przyczepionej do pańskiej walizy.

 Ha! — zawołałem, oszołomiony prostotą pomysłu.

 Trudniej było z odgadnięciem pańskiego zawodu, metodą dedukcji jednak wywnioskowałem, że plama z atramentu na palcu środkowym ręki prawej, nieco zastarzała, dowodzi pisania nie przypadkowego, lecz uporczywego, zaryzykowałem więc oznaczenie zawodu: „literat”, poza tem wiedziałem, że jest pan pisarzem.

 To poco pan wnioskował?

 Bo te jest metoda śledcza. Wiedzieć, to nie sztuka, sztuką jest wnioskowanie. Z tego szczegółu, że oddał pan konduktorowi bilet do Zakopanego dowiedziałem się, już dosyć łatwo, że nie jedzie pan do Werony, że zaś jutro odbędą się w Zakopanem zawody narciarskie, znowu zaryzykowałem twierdzenie, że pan jedzie na zawody.

 Nadzwyczajne! — szepnąłem.

Wielki Bruno Wrzecian uśmiechnął się.

 Robiło się rzeczy trudniejsze. Ale i ja jadę na zawody.

Przypomniała mi się nadzwyczajna historia z Conan Doyla, w której to przed wielkim matchem fototbalowym zniknął nadzwyczajny bramkarz z załogi Oxfordu i Sherlock Holmes go odszukał, Czyżby zniknął najlepszy polski narciarz? Zapytany o to Bruno Wrzecian zrobił wielkie oczy.

 Nie, panie, ja jadę jako sprawozdawca sportowy…

Zdumiałem się, ale nie bardzo, pomyślawszy, jak giętka jest polska inteligencja, zupełnie zaś przestałem się dziwić, z wielkim nawet szacunkiem myślałem o sportowem znawstwie śledczego genjusza, ujrzawszy na zawodach przy mecie „sprawozdawców sportowych”, doskonałych specjalistów,; był tego sztuk kilkadziesiąt, ludzi otrzaskanych ze sportem na wszystkich stadionach europejskich; byli wśród nich ludzie najrozmaitszych zawodów, ponad wszystkim jednak górowały doskonałem znawstwem sportu dwie panie, „wysłanniczki specjalne na zawody narciarski”. Bruno Wrzecian objaśniał mnie uprzejmie:

 Ta mała robi w jednem z pism „Stroje i mody” i „Kącik humorystyczny”. Ta druga przyjemna i czarna,, pisze w teatrze, tamta panna, ale jeździła na saneczkach — więc się trochę zna, ta ma troje dzieci i już raz była w Zakopanem, ale w lecie.

Wzruszyłem się troską polskiego dziennikars...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin