Rodzina O'Hurleyów 01 - Ostatnia uczciwa kobieta - Roberts Nora.doc

(750 KB) Pobierz
NORA ROBERTS

NORA ROBERTS

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

OSTATNIA UCZCIWA KOBIETA

PROLOG

- Może pani krzyczeć, jeśli to pani pomoże. Oddech miała przyspieszony, urywany. Pot spływał jej z czoła, rękami mocno chwyciła się za poręcze.

- Molly O'Hurley nie wita swych dzieci na tym świecie krzykiem - odparła.

Była dość drobnej budowy, lecz głos miała donośny. Jego melodyjne dźwięki dotarły do odległych zakątków dużej sali porodowej. Zaledwie przed paroma minutami przywiózł ją tu mąż, w ostatnim stadium porodu. Nie było czasu na przygotowanie ani na potrzymanie za rękę i słowa pociechy. Lekarz dyżurny tylko na nią spojrzał i w ubraniu kazał natychmiast wwieźć na salę.

Większość kobiet na jej miejscu by się bała. W nieznanym mieście, wśród obcych, zdana wraz ze spieszącym się na ten świat maleństwem całkowicie na ich łaskę. Ona też czuła strach, ale za nic by się do tego nie przyznała.

- Twarda z pani kobita, co? - Położnik dał znak pielęgniarce, by otarła jej czoło.

W sali było wyjątkowo duszno i gorąco.

- Wszyscy O'Hurleyowie są twardzi - zdołała odpowiedzieć, choć prawdę mówiąc, miała ochotę krzyczeć. Ból był nie do wytrzymania. Dziecko rodziło się wcześniej niż powinno. Oby nie za wcześnie. Skurcze były tak częste, że odbierała je jako jeden wielki ból.

- Gdyby pani pociąg spóźnił się o te pięć minut, urodziłaby pani w przedziale. No, jeszcze niech pani trochę pooddycha.

Przeklęła go z wprawą, jakiej nabyła w ciągu siedmiu lat życia ze swym Francisem, i kolejnych siedmiu lat występów w klubach ponurych miasteczek od Los Angeles w Kalifornii po góry Catskills w stanie Nowy Jork. Lekarz uśmiechnął się tylko i patrzył, jak posłusznie wypełnia jego polecenie.

- No, dość, wystarczy. Teraz niech pani prze. Raz, a dobrze.

- Już ja panu pokażę! - wystękała, lecz zastosowała się do jego polecenia. Po chwili w sali porodowej rozległ się cichy płacz maleństwa.

- Dziewczynka.

Opadła na poduszki, z oczu popłynęły jej łzy. Dziewczynka. Udało się. Francis będzie dumny.

- Nawet nie musiałem dawać jej klapsa - zauważył lekarz. - Nieduża, ale zgrabniutka.

- Pewnie. A te płuca! Taki głos bez mikrofonu dotrze do najdalszych rzędów. Parę tygodni przed czasem, ale... O Boże!

Kiedy jej ciało przeszył ból, Molly aż usiadła.

- Proszę ją wziąć. - Lekarz podał maleństwo pielęgniarce, a drugiej kazał chwycić

Molly za ramiona. - Zdaje się, że pani córka ma towarzystwo.

- Jeszcze jedno? - Mimo bólu Molly udało się uśmiechnąć, i to wcale nie histerycznie. - A niech cię, Frank. Zawsze wykręcisz mi jakiś numer.

Spacerujący sprężystym krokiem po poczekalni mężczyzna po raz piąty w ciągu ostatnich trzech minut spojrzał na zegarek. Siedzenie nie było w jego stylu. Jeśli akurat nie tańczył, to przynajmniej chodził. Był szczupły i energiczny, o optymistycznym spojrzeniu. Od czasu do czasu gładził po głowie siedzącego na krześle chłopczyka.

- Trace, twój braciszek albo siostrzyczka jest już pewnie na tym świecie. Na pewno zaraz ktoś tu do nas wyjdzie.

- Jestem zmęczony, tato.

- Zmęczony? - Mężczyzna roześmiał się i chwycił synka w ramiona. - Nie czas teraz na sen, chłopcze. To ważna chwila. Rodzi się kolejny O' Hurley. Mamy premierę.

Trace oparł głowę o ramię ojca.

- Nie zdążyliśmy do teatru.

- Nie szkodzi. To nie ostatni nasz wieczór.

Właściwie tylko przez chwilę żałował odwołanego występu. Przecież nawet w Duluth są jakieś kluby. Zanim znów ruszą w drogę, może uda im się raz czy dwa gdzieś wystąpić. Urodził się, by bawić ludzi, śpiewać i tańczyć, i dziękował gwiazdom, że Molly jest taka sama. To prawda, że nie zarabiają wiele w ciągłym objeździe po drugorzędnych zadymionych knajpkach, ale przyjdzie jeszcze ich czas.

- Zanim się zorientujesz, zobaczysz plakaty Wielkiej Czwórki O'Hurleyów. Nikt nas nie powstrzyma.

- Nikt nas nie powstrzyma - powtórzył jak echo chłopczyk to, co słyszał chyba codziennie.

- Pan O'Hurley?

Frank przystanął. Objął mocniej synka i spojrzał na lekarza. Był przecież tylko mężczyzną i zupełnie nie znał się na porodach.

- Tak, to ja. - W gardle mu zaschło, chyba nawet się jąkał. - Jak Molly? Co z nią?

- Pańska żona to wspaniała kobieta - uśmiechnął się lekarz. Frank z pełną radości ulgą aż pocałował synka.

- Słyszałeś, chłopcze? Twoja mama jest super. A dziecko? Wiem, że trochę się pospieszyło, ale jak ono?

- Silne i piękne - zaczął lekarz. - Każde z nich.

- Silne i piękne. - Frank nie posiadał się z radości.

- Molly wie, jak rodzić dzieci. Czasem może myli krok, ale zawsze wychodzi zwycięsko. Czyż to nie... - Urwał i dopiero teraz popatrzył na uśmiechniętego od ucha do ucha lekarza. - Każde z nich?

- To pański syn?

- Tak, to Trace. Co to znaczy: każde z nich?

- Panie O'Hurley, pański syn ma trzy siostry.

- Trzy... - Nie wypuszczając Trace'a z objęć, Frank opadł na krzesło. Jego nogi tancerza tym razem go zawiodły. - Trzy. Trzy naraz?

- W odstępie kilku minut, ale w sumie trzy. Przez chwilę siedział bez słowa. Trzy.

A on nie wie dział nawet, czy uda im się wykarmić jedno. Trzy. Same dziewczynki. Kiedy wreszcie doszedł do siebie, wybuchnął śmiechem. Los przyniósł mu w darze trzy córki. Francis O'Hurley nigdy nie przeklinał losu, lecz ze spokojem przyjmował wszystko, co mu przynosił.

- Słyszałeś, synu? Nasza mamusia za tymi drzwiami sprokurowała trojaczki. Trzy dziewczynki w cenie jednej. A ja zawsze lubiłem dobre okazje. - Frank zerwał się na nogi i mocno uścisnął dłoń lekarza. - Niech pana Bóg błogosławi. Na całym świecie nie ma dziś szczęśliwszego człowieka niż Francis Xavier O'Hurley.

- Moje gratulacje.

- Ma pan żonę?

- Tak.

- Jak ma na imię?

- Abigail.

- To tak właśnie nazwiemy jedną z małych. Kiedy będę mógł zobaczyć rodzinę?

- Za parę minut. Poproszę, żeby któraś z pielęgniarek zajęła się pańskim synem.

- O, nie. - Frank chwycił Trace'a za rękę. - Pójdzie ze mną. Nie co dzień chłopakowi rodzą się trzy siostry.

Lekarz nawet nie próbował go przekonywać.

- Jest pan tak samo uparty jak pańska żona.

- To ja ją tego nauczyłem - odparł z dumą Frank. - Proszę za mną.

Najpierw zobaczył je przez szybę. Trzy maleńkie istotki w inkubatorach. Dwie spały, trzecia popłakiwała.

- Daje znać światu, że już tu jest. No, Trace, patrz, to twoje siostry.

Trace, rozbudzony na dobre i nastawiony do wszystkiego sceptycznie, przyglądał im się uważnie.

- Jakieś takie pomarszczone...

- Ty też taki byłeś, mądralo. - W oczach Franka

pojawiły się łzy. Jak prawdziwy Irlandczyk, wcale ich się nie wstydził. - Będę o was dbał najlepiej jak umiem. O wszystkie trzy.

Miał nadzieję, że to wystarczy.

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Wiedziała, że nie będzie to zwykły dzień. Teraz, gdy decyzja została już podjęta, nieprędko wszystko wróci do normalnej, codziennej rutyny. Mogła się tylko pocieszać, że robi to, co należy.

W cichej, pachnącej zwierzętarni stajni Abby osiodłała konia. Może nie powinna kraść tych paru chwil wytchnienia, ale bardzo ich potrzebowała. Samotnie spędzona godzina, z dala od domu, od obowiązków, wydawała jej się cudownym luksusem. Zawahała się jeszcze raz, potem zdecydowanie potrząsnęła głową. Skoro już postanowiła ukraść ten czas, to trzeba go wykorzystać jak najprzyjemniej. Pomyślała sobie, że coś takiego mógłby powiedzieć jej ojciec, i wybuchnęła śmiechem. Zresztą jeśli pan Jorgensen naprawdę chce kupić to źrebię, to zadzwoni jeszcze raz. Czekające od dawna na zapłacenie rachunki mogą poczekać. Zajmie się nimi później. Teraz miała ochotę na szybką podróż przed siebie.

- Jedziemy, Judd. - Z wprawą wskoczyła na siodło i

ruszyła na południe.

W błocie i topniejącym śniegu o szybkiej jeździe nie mogło być mowy. Było chłodno i wilgotno, lecz Abby była w pełnym oczekiwania nastroju. Coś zaczyna się zmieniać... Czego więcej można chcieć? Prowadziła konia szybkim krokiem w stronę czegoś, co zawsze wydawało się poza jej zasięgiem. Ku wolności.

Może zgoda na wywiad do tej książki będzie właśnie jej częścią. Taką miała nadzieję. Ale i wątpliwości, które nie opuszczały jej ani na chwilę. Co jest dobre, co złe, jakie będą konsekwencje? A odpowiedzialność poniesie tylko i wyłącznie ona. Jechała po polach, które kochała, ale których nigdy tak do końca nie uważała za własne. Leżący na pastwiskach śnieg wyraźnie topniał. Za jakiś miesiąc źrebię będzie się bawić na świeżej trawie. Wyrosną zboża i może w tym roku wreszcie jej finanse zaczną przedstawiać się choć trochę mniej czarno.

Chuck na pewno by się tym nie martwił. Nigdy nie myślał o jutrze. Wyłącznie o następnej, najbliższej chwili. Wiedziała, czemu kupił tę ziemię w rolniczej Wirginii. Może zawsze to wiedziała. Wtedy jednak ów wynikający z poczucia winy gest uznała za oznakę nadziei. I tylko dzięki tej nadziei wytrzymała aż osiem lat.

Chuck kupił tę ziemię, a potem spędził na niej w sumie

zaledwie kilka tygodni. Był zbyt niespokojny, by siedzieć i patrzeć, jak trawa rośnie. Niespokojny, nieostrożny i samolubny, taki właśnie był. Wiedziała o tym jeszcze przed ślubem. Może właśnie dlatego za niego wyszła. Przecież wcale nie udawał kogoś innego. To ona widziała to, co widzieć chciała. Zjawił się w jej życiu jak kometa, a ona, oślepiona, podążyła za nim.

Osiemnastoletnia Abigail O'Rudey była oszołomiona i podniecona miłością, jaką obdarzył ją Chuck Rockwell. Był znakomitym kierowcą, zwycięzcą torów całego świata i jego nazwisko widniało na pierwszych stronach gazet. Był też zdobywcą niezliczonych kobiet i jego nazwisko pojawiło się na pierwszych stronach brukowców. Młodziutka Abigail brukowców jednak nie czytywała.

Wciągnął ją w wir swego życia w Miami i oczarował. Obiecywał ciekawe, życie pełne wrażeń. Zabawne i wolne od odpowiedzialności. Zanim zdążyła zaczerpnąć tchu, była już jego żoną.

Choć zaczął padać lekki kapuśniaczek, Abigail zatrzymała konia. Deszcz jej nie przeszkadzał. Dawał coś, czego tego ranka bardzo potrzebowała. Odosobnienie. Wiedziała, że to objaw tchórzostwa, ale nigdy nie uważała się za odważną. Najważniejsze jest przetrwać. O to starała się do

tej pory i tak będzie dalej.

Kiedy Judd niecierpliwie parsknął, poklepała go uspokajająco po szyi. Wokoło było tak pięknie. Poznała Monte Carlo, Londyn, Paryż i Bonn, ale wciąż, po pięciu latach codziennego życia i ciężkiej pracy od świtu do nocy, uważała, że to najpiękniejszy zakątek na świecie.

Wiedziała, że deszcz spowoduje, iż przecinające jej posiadłość drogi staną się nieprzejezdne, a jeśli temperatura spadnie poniżej zera, wszystko pokryje się warstwą lodu. Mimo to uwielbiała tę ziemię. Za nią była Chuckowi wdzięczna. Ale to nie wszystko.

Był jej mężem. Teraz została wdową. Zanim spłonął w rozbitym

samochodzie, bardzo ją zranił, ale zostawił jej to, co było dla niej najważniejsze w życiu - synów.

To dla nich zgodziła się w końcu na przyjazd tego pisarza. Przez ponad cztery lata odrzucała wszelkie tego typu propozycje. Nie przeszkodziło to w ukazaniu się nie autoryzowanej biografii Chucka Rockwella ani różnym historiom wciąż pojawiającym się w prasie. Po miesiącach namysłu Abby doszła w końcu do wniosku, że jeśli znajdzie się jakiś dobry autor, z którym będzie mogła współpracować, to będzie miała pewną kontrolę nad treścią książki. A kiedy rzecz

się ukaże, jej synowie będą mieli coś po swym ojcu.

Dylan Crosby miał opinię znakomitego pisarza. Abby zdawała sobie sprawę, że ma to swoje dobre, ale i złe strony. Będzie drążył tematy, których dotąd wolała nie poruszać. Teraz jednak zapragnęła przedstawić komuś swoją wersję wydarzeń i zamknąć wreszcie ten rozdział swego życia.

Będzie musiała wykazać się sprytem. Ściągnęła cugle i ruszyła dalej. Problem polegał na tym, że nigdy nie była szczególnie sprytna.

Z nich trzech tylko Chantel wykazywała spryt. Jej starsza siostra - tylko o dwie i pół minuty, ale jednak - zawsze umiała planować, manipulować i realizować wszystkie swe zamierzenia.

Była też Maddy, ostatnia z sióstr, młodsza o dwie minuty i dziesięć sekund. Otwarta, szczera, osiągająca wiele samą siłą woli.

I w końcu Abby, średnia z trojaczków. Spokojna. Odpowiedzialna. Spolegliwa.

Aż się skrzywiła na te określenia.

Ale to nie te etykietki, które przylgnęły do niej już we wczesnym dzieciństwie, były teraz jej problemem. Obecnie problem stanowił Dylan Crosby, były dziennikarz śledczy, który przekwalifikował się na biografa. Mając dwadzieścia kilka lat, ujawnił powiązania mafijne, które zniszczyły jedną z najpotężniejszych rodzin wschodniego wybrzeża Stanów. Zanim skończył trzydziestkę, ukrócił obiecującą karierę pewnego senatora, właściciela tajnego konta w szwajcarskim banku, i jego wysokie aspiracje. Teraz to ona miała sobie z nim poradzić.

I dokona tego. Dylan Crosby będzie przecież na jej terenie, pod jej dachem. Podzieli się z nim swymi informacjami, a tajemnice, zamknięte w jej głowie i sercu, pozostaną tam na zawsze. Tylko ona ma do nich klucz.

Jako średnia córka pary wędrownych artystów nauczyła się wielu pożytecznych rzeczy, także dobrze grać. Aby osiągnąć to, co chce, musi odegrać przed Dylanem

Crosbym prawdziwe przedstawienie.

„Nigdy nie mów całej prawdy, córeczko. Nikt nie chce jej słuchać”. Tak ciągle powtarzał jej ojciec. I to będzie powtarzała sobie samej przez najbliższe kilka miesięcy.

Z niechęcią opuściła otwartą przestrzeń, zawróciła konia i ruszyła do domu.

Czas zaczynać.

 

Dylan po raz kolejny przeklął pogodę, wyciągnął rękę przez okno i całkiem mokrą już ścierką przetarł przednią szybę. Wycieraczka po jego stronie pracowała zrywami, druga zrezygnowała zupełnie. Lodowaty deszcz przemoczył całkowicie rękaw jego marynarki. Chyba zwariował, kupując to dwudziestopięcioletnie auto, choć miało tak szlachetną linię. Corvetta z sześćdziesiątego drugiego roku wyglądała jak marzenie, a jechała jak ostatni gruchot.

Jazda z Nowego Jorku w środku lutego nie była rozsądnym

pomysłem, chciał jednak mieć tę swobodę i własne auto pod ręką, choćby nie najlepsze. Ale przynajmniej śnieg, z którym zmagał się w Delaware podczas jazdy na południe, zmienił się w deszcz.

Mogło być gorzej, przekonywał sam siebie. Nie wiedział co prawda dokładnie, co mogło być gorsze, ale przypuszczał, że było to jednak możliwe. Miał w końcu zrealizować swój zamysł, do którego przymierzał się od niemal trzech lat. Najwyraźniej Abigail Q'Hurley Rockwell uznała, że wycisnęła już od wydawcy, ile się tylko dało.

Ostra musi być z niej kobieta. Uwiodła jednego z najsławniejszych i najbogatszych kierowców wyścigowych na świecie, a była jeszcze prawie dzieckiem. Zanim skończyła dziewiętnaście lat, nosiła już norki i brylanty i grała w kości w Monte Carlo. To żaden problem wydawać czyjeś pieniądze. Jego była żona w ciągu zaledwie osiemnastomiesięcznego, na szczęście, małżeństwa udowodniła mu to bardzo wyraźnie.

Kobiety zresztą już rodzą się przebiegłe. Udają bezradne i bezbronne, dopóki nie zarzucą na ciebie wędki. Żeby się wyswobodzić, musisz trochę pokrwawić. A potem, jeśli jesteś rozsądny, spoglądaj od czasu do czasu na te rany i pamiętaj, jakie naprawdę jest życie.

Dylan z trudem rozłożył mapę na kierownicy, przez chwilę utrzymując ją w odpowiedniej pozycji łokciami. Znów zaklął. Tak, to był tamten skręt. Właśnie go przejechał. Szybko oszacował zamgloną drogę z piskiem opon zawrócił. Wycieraczki są może kiepskie, ale zwrotność znakomita.

Nie mógł pojąć, jak Chuck Rodkwell, którego tak podziwiał, mógł osiąść w odludnej Wirginii. Pewnie ta kobietka namówiła go na kupno tej posiadłości jako czegoś w rodzaju azylu. Sama siedzi tu już od trzech lat.

Ciekawe, jaka ona jest? Żeby napisać rzetelną biografię tego człowieka, musiał zrozumieć jego żonę. Przez cały pierwszy rok nie odstępowała Rockwella nawet na krok. Może później znudził jej się zapach benzyny i dymiących opon. Nie obserwowała z trybun zwycięstw i porażek swego męża. Co więcej, nie było jej tam, gdy odbywał swój ostatni wyścig. Ten, w którym zginął. Z informacji zdobytych przez Dylana wynikało, że kiedy po trzech dniach od jego śmierci pojawiła się na pogrzebie, nie powiedziała ani słowa. Nie uroniła ani jednej łzy. Poślubiła żyłę złota i przymykała oczy na niewierność Chucka. Pieniądze były jedynym wytłumaczeniem. Teraz, jako wdowa po nim, nie musi nawet stuknąć palcem o palec. Nieźle jak na byłą piosenkarkę, która nigdy nie wyszła poza scenę drugorzędnych klubów i hoteli.

Zwolnił i wjechał na teren posiadłości przez bramę z odrapaną skrzynką pocztową oznaczoną nazwiskiem Rockwell. Najwyraźniej szkoda jej pieniędzy na takie drobiazgi, pomyślał. Jadąc wyboistą drogą, przestał przeklinać deszcz. Przerzucił się na Abigail. Ma szafę pełną futer i jedwabi, a żałuje na remont podjazdu.

Kiedy zobaczył dom, ożywił się. Spodziewał się imponującej wiejskiej rezydencji, a miał przed sobą uroczy, niewielki budyneczek. Błękitne okiennice kontrastowały z białymi ramami okien. Drewniany ganek wyglądał zachęcająco i zwyczajnie. Choć przydałaby mu się nowa farba, dom nie wyglądał na zaniedbany, lecz po prostu na zamieszkany. Z komina unosił się dym, na podjeździe leżał dziecięcy rowerek. Z oddali dobiegało szczekanie psa.

Dylan nieraz myślał, by znaleźć sobie takie właśnie miejsce, z dala od tłumu i hałasu, gdzie mógłby skupić się na pisaniu. Ten budynek przypominał mu dom, w którym mieszkał jako dziecko, gdzie poczucie bezpieczeństwa szło w parze z ciężką pracą.

Kiedy zderzak corvetty znów potarł o wyboje, jego zachwyt zniknął. Stanął za jakąś półciężarówką i zniszczonym samochodem osobowym, po czym zgasił silnik. Rzucił mokrą ścierkę na podłogę auta, podciągnął szybę i chciał już otworzyć drzwi kiedy rzuciła się na niego masa mokrego futra.

Pies był ogromny. Może miało to być przyjazne powitanie, ale w tej chwili zwierzę wcale nie wyglądało sympatycznie. Oparło zabłocone łapy o okno i donośnie szczekało.

- Sigmund!

I pies, i Dylan spojrzeli w stronę domu, na stojącą przed gankiem kobietę. A więc to jest Abigail. Widział tyle jej zdjęć, że poznał ją od razu. Świeża niewinność na trybunach w czasie zawodów. Elegancka piękność w Londynie i Chicago. Chłodna, opanowana wdowa stojąca przy grobie męża. A jednak nie tego się spodziewał.

Włosy w kolorze miodu opadały jej na czoło i ramiona. Miała na sobie dżinsy, długie buty i gruby sweter. Nie widział z tej odległości koloru jej oczu, ale widział usta - pełne, bez śladu szminki.

- Sigmund, złaź natychmiast.

Pies szczeknął jeszcze raz i posłuchał swej pani. Dylan ostrożnie otworzył drzwi i wysiadł.

- Pani Rockwell?

- Tak. Przepraszam za psa. Nie gryzie. W każdym razie nie często.

- Dobrze wiedzieć - mruknął Dylan i otworzył bagażnik.

Kiedy wyciągał torby, Abby stała nieruchomo. To obcy, a ona wpuszcza go do swojego domu, do swojego życia. Może powinna to

wszystko przerwać? Natychmiast. Zanim ten człowiek zrobi następny krok.

Wtedy odwrócił się i, z torbami w ręku, spojrzał na nią. Krople deszczu spływały mu z włosów. Ciemnych, teraz jeszcze ciemniejszych, bo mokrych, przyklejonych do twarzy. Niezbyt sympatycznej, uznała. Ten człowiek za dużo wie. Tylko idiotka dopuściłaby takiego mężczyznę do siebie. W tej samej chwili zauważyła, że jest przemoczony do suchej nitki, a jego buty toną w błocie.

- Chyba przydałaby się panu kawa.

- Tak. Ta pani droga to tragedia. - Dylan spojrzał jeszcze raz na psa, obwąchującego mu kostki.

- Wiem. Mamy ciężką zimę.

Dylan stał nieruchomo i po prostu na nią patrzył.

Jakby mnie podsumowywał, uznała Abby i nerwowo wsunęła ręce do kieszeni. Zobowiązała się do czegoś i jeśli stchórzy, nie osiągnie tego, co zamierza.

- Proszę do środka. - Podeszła do drzwi i czekała tam na niego.

Jej zielone oczy wpatrywały się w niego uważnie. Czyżby malował się w nich strach? Delikatność, jaką zauważył z daleka, z bliska była bardzo wyraźna. Abby miała dobrze zaznaczone kości policzkowe i lekko zadartą brodę. Jasną skórę, ciemne rzęsy. Albo była mistrzynią makijażu, albo nie miała go w ogóle. Pachniała deszczem i drzewnym dymem.

W progu Dylan zrzucił zabłocone buty.

- Chyba nie chce pani, żebym właził w czymś takim.

- Bardzo dziękuję. Niech pan na razie zostawi rzeczy tutaj i wejdzie do kuchni. Jest ciepła i trochę pan obeschnie.

- Chętnie.

Wnętrze domu zaskoczyło go tak samo jak jego wygląd

zewnętrzny. Podłogi były wytarte i matowe. Na stoliku przy schodach zauważył niezgrabny papierowy kwiat, najwyraźniej zrobiony ręką dziecka. Po drodze Abby mimochodem podniosła z podłogi dwóch plastikowych żołnierzyków.

- Przyjechał pan z Nowego Jorku?

- Tak.

- Niezbyt przyjemnie w taką pogodę. - Racja.

Nie zamierzał być nieuprzejmy, ale w tej chwili dom interesował go bardziej niż rozmowa o niczym. W zlewie nie było brudnych naczyń, podłoga była wyszorowana do czysta. Mimo to kuchnię, do której go wprowadziła, z trudem można było nazwać schludną. Każde wolne miejsce na lodówce pokrywały malunki, rysunki, jakieś wycinki. Na blacie ktoś zostawił nie dokończoną układankę. Przy drzwiach walało się kilka par dziecięcych tenisówek.

Ale w ceglanym piecu płonął ogień i w powietrzu unosił się zapach kawy. Jeśli nie będzie chciał rozmawiać, daleko nie zajedziemy, pomyślała Abby i jeszcze raz przyjrzała mu się uważnie. Nie, jego twarz rzeczywiście nie jest sympatyczna, ale intrygująca. Jednodniowy zarost, ciemne, gęste brwi, jasnozielone oczy. Głębokie. Tak, to już znała. Kiedyś takim samym dała się uwieść. Oczy Chucka były piwne, ale wyczytała w nich to samo. Zdobywam, co chcę, bo nic mnie nie obchodzi, co muszę zrobić, żeby wygrać.

I tak istotnie było. Abby przeraziła się, że właśnie otworzyła swe życie przed takim samym człowiekiem. Teraz jednak jest starsza oraz zdecydowanie mądrzejsza. I tym razem nie jest zakochana.

- Wezmę pański płaszcz.

Wyciągnęła ręce i czekała, aż się rozbierze. Po raz pierwszy od

wielu lat zauważyła męskie ciało i na nie zareagowała. Mężczyzna był wysoki i dobrze zbudowany, a jej... zrobiło się gorąco. Zganiła się w duchu, odwróciła i powiesiła jego płaszcz na kołku przy drzwiach.

- Jaką kawę pan pije?

- Czarną, bez dodatków.

Jakiekolwiek zajęcie zawsze ją uspokajało, a spokój był jej w tej chwili bardzo potrzebny. Wybrała dla gościa ogromny kubek, dla siebie nieco mniejszy.

- Długo pan jechał?

- Przez całą noc.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin