2. Pieśń o Homanie.rtf

(1195 KB) Pobierz

Jennifer Roberson

 

Pieśń o Homanie

 

Przekład Marcin Łakomski


Marion Zimmer Bradley za sny i za fakty

oraz

Betsy Wollheim za to, że moje uczyniła lepszymi


KSIĘGA l


ROZDZIAŁ 1

 

Wpatrywałem się w zasłonę burzy, usiłując dojrzeć Finna. Jechał przede mną na małym kucyku stepowym podobnym do mojego, tyle że brązowym, a nie kasztanowym. Sypało śniegiem, wiec widziałem go tylko jako niewyraźną, ciemną plamę. Wicher smagał mnie po twarzy. Finn na pewno mnie nie usłyszy, chyba że krzyknę bardzo głośno. Odgarnąłem z twarzy wełniany szal, skrzywiłem się, gdy w brodę uderzyły mnie kryształki lodu niesione przez ostry wiatr, i wykrzyczałem pytanie:

Widzisz coś?

Rozmazana plama nabrała wyraźniejszych kształtów. Finn odwrócił się w siodle. Podobnie jak ja, owinięty był w skóry i wełniane odzienie, miał na sobie futro i kaptur. Pod tymi warstwami ubrań trudno było dostrzec człowieka. Ale przecież jego w ogóle mało kto nazwałby człowiekiem. Finn był Cheysuli.

Zsunął z twarzy szal. W odróżnieniu ode mnie nie nosił brody, gdyż nie zależało mu na anonimowości. Zresztą Cheysuli nie zapuszczają bród. Finn powiedział mi kiedyś, że powstrzymuje ich przed tym coś, co już mają we krwi. Brak zarostu na twarzy nadrabiał za to czupryną – nie przycinał jej ostatnio, więc jego ciemna fryzura była bardzo gęsta. Wiatr targał nią, odsłaniając opaloną twarz... drapieżcy.

Wysłałem przodem Storra; ma nam znaleźć schronienie! – krzyknął w odpowiedzi. – Jeśli w tym śniegu w ogóle jest jakieś bezpieczne miejsce, to on na pewno je znajdzie.

Spojrzałem na wąską leśną ścieżkę. Równolegle do śladów kopyt naszych koni widniały na niej odciski wilczych łap, zasypywane przez gnany wiatrem śnieg. Były spore, ale niewiele większe od dziur w śniegu, rozmieszczone w regularnych odstępach, lecz szybko maskowane przez wicher i śnieżycę. Wyznaczały ślad, jakim przebiegł lir Finna. Naznaczały też samego Finna jako innego niż ludzie – bo jaki człowiek podróżuje z wilkiem u boku? Co więcej, naznaczały i mnie, bo co za człowiek podróżuje ze zmiennokształtnym?

Finn nie ruszał z miejsca. Czekał w milczeniu, z twarzą wystawioną na wiatr. Zbliżając się ku niemu, widziałem, jak mruży oczy, jak zza szparek wyglądają czarne źrenice, rozszerzone na widok oślepiającej bieli. Jego tęczówki miały barwę dziwnej, jaskrawej żółci. Nie były bursztynowe, złote, czy piwne, lecz właśnie żółte.

„Oczy dzikiej bestii” – mówili ludzie. A ja wiedziałem, dlaczego.

Zadygotałem, zmełłem w ustach przekleństwo i spróbowałem wyłuskać lód z brody. Przez kilka lat grzaliśmy się w cieple wschodnich krain. Dziwnie czułem się, będąc już prawie w domu i musząc cierpieć z powodu zimy. Zapomniałem już, jak podróżuje się w ciężkich futrach, skórach i wełnianych odzieniach.

A jednak nie, niczego nie zapomniałem. A na pewno nie tego, kim jestem.

Finn zauważył, że cały drżę. Uśmiechnął się, obnażając dziąsła.

– Już się zmęczyłeś? Czy będziesz drżał i przeklinał burzę również wtedy, gdy znów staniesz w komnatach Homana-Mujhar?

– Nawet nie dotarliśmy jeszcze do Homany – przypomniałem. Nie podobała mi się ta przedwczesna pewność zwycięstwa. – A co dopiero do pałacu mego stryja.

– Twego pałacu. – Przez chwilę przypatrywał mi się z powagą. Przypominał w tej chwili kogoś innego: swego brata. – Czy nadal wątpisz w swe siły? Wydawało mi się, że poradziłeś sobie z tym uczuciem, kiedy postanowiłeś, iż nadszedł czas, byśmy wrócili z wygnania.

Tak było. – Targałem brodę dłonią okrytą rękawicą, nadal iskając lodowate kryształki. – Pięć lat wygnania to aż nazbyt wiele, dla księcia zaś stanowczo za długo. Najwyższa pora odebrać tron samozwańcowi z Solinde.

Finn drgnął.

– Odzyskasz tron. Przepowiednia Pierworodnych jest jasna i ostateczna. Odbierzesz Tron Lwa Bellamowi i jego czarodziejowi, Ihlini, i zajmiesz należne sobie miejsce jako Mujhar.

Wyciągnął prawą dłoń, skrytą w rękawicy, i skierował ją wnętrzem do góry, rozpościerając palce w wymownym geście. Tahlmorra, życiowa filozofia Cheysuli, wedle której los człowieka spoczywa w rękach bogów.

Dobrze, niech i tak będzie. O ile tylko ci bogowie uczynią mnie królem w miejsce Bellama.

Strzała zaświszczała na wietrze i wbiła się głęboko pomiędzy żebra konika Finna. Zwierzę zarżało i zachwiało się. Burza natychmiast zasypała śniegiem przestrzeń między nogami i brzuchem wałacha. Kucyk ugrzązł na dobre, zapadając się w białym puchu. Z nozdrzy trysnęła mu krew. Również z rany płynęła jucha, plamiąc zaspy szkarłatem.

Baz wahania wyplątałem pochwę z rzemieni siodła i wyciągnąłem miecz. Osadziłem w miejscu konia, miotając przekleństwa. Spostrzegłem jeszcze ramię Finna, który zeskakiwał z padającego wierzchowca.

– Jest ich trzech. Uważaj!

Pierwszy z nich dopadł mnie. Zaczęliśmy walczyć. Miał miecz, tak jak i ja. Machał nim, jak sierpem, usiłując odciąć mi głowę. Posłyszałem znajome dźwięki: świst ostrza przecinającego powietrze, sapanie jego wierzchowca, chrapliwy oddech dobywający się zza zaciśniętych zębów stękającego z wysiłku wroga. Kiedy brałem zamach ciężkim mieczem, słyszałem też zgrzytanie własnych zębów. Z zadowoleniem poczułem, jak ostrze uderza w ciało przeciwnika. Choć zimowe futra osłabiły siłę uderzenia, było ono na tyle mocne, że zachwiał się, a jego kontra była słabsza. Moje ostrze przebiło skóry i zagłębiło się w ciele mężczyzny. Choć skóry nieco wyhamowały cios, miecz wszedł weń jak w masło. Silne pchnięcie i wróg był martwy.

Natychmiast uwolniłem tkwiące w zwłokach ostrze. Spiąłem konia przeklinając, że to tylko kuc. Słabł. Pożałowałem, że nie mam homańskiego wierzchowca bojowego. Wybrałem kucyka, gdyż zapewniał mi anonimowość. Niestety, nie nadawał się do walki. Teraz przyjdzie mi za to słono zapłacić.

Rozejrzałem się, szukając Finna. Zamiast niego ujrzałem wilka. Zobaczyłem też martwego mężczyznę, leżącego na ziemi z otwartymi ustami, z których spływała na śnieg krew. Trzeci i ostatni napastnik wciąż siedział w siodle, patrząc w osłupieniu na wilka. Nic dziwnego, że był zaskoczony. Przed chwilą obejrzał przemianę, która wydarłaby okrzyk przerażenia z gardła najwaleczniejszego męża. Ja nie wrzeszczałem tylko dlatego, że sam widziałem przemianę wiele, wiele razy. A jednak nadal napawała mnie lękiem.

Wilk był wielki i silny. Skoczył, choć napastnik krzyczał i chciał salwować się ucieczką. Mężczyzna został strącony z siodła, rzucony na śnieg i rozciągnięty jak długi. Wrzeszczał, wyciągał ręce, usiłował się osłonić. Jednakże u gardła miał już kły. – Finnie! – Skrwawionym mieczem uderzyłem na płask grzbiet kuca, popędzając go w stronę głębokich zasp. – Finnie... – Powtórzyłem już ciszej. – Dość trudno będzie przepytać trupa.

Nachylający się nad rozdygotanym wrogiem wilk odwrócił głowę i popatrzył mi prosto w oczy. Utkwione we mnie spojrzenie każdego mogło wytrącić z równowagi, bowiem z rudej, przyprószonej śniegiem wilczej głowy spozierały oczy człowieka.

Nagle kształty wilka zaczęły się zmieniać. Roztopiły się, rozmyły w nicość, od której kłuły oczy, kręciło się w głowie, żołądek wędrował do gardła. Tylko oczy wciąż pozostały te same, nadal utkwione we mnie. Oczy dzikiej bestii, żółte i dziwne. Oczy szaleńca. Oczy wojownika Cheysuli.

Czułem, jak po plecach przechodzą mi ciarki. Spróbowałem się z nich otrząsnąć. Pustka rozproszyła się, zadrgały niewyraźne kształty, lecz tym razem ludzkie. Nie było już wilka. Na śniegu stał dwunogi, ciemnoskóry człowiek. Nie, nie człowiek, na pewno nie człowiek. Coś innego. Coś więcej.

Pochyliłem się w siodle, nakazując kucowi zbliżyć się do niego. Mój mały wałach był wystraszony. Wyczuł śmierć wierzchowca Finna oraz dwóch ludzi. W końcu jednak ruszył. Ściągnąłem cugle i zatrzymałem go koło powalonego człowieka. Wciąż leżał na plecach w głębokim śniegu, wpatrując się szeroko otwartymi oczyma w istotę, która przed chwilą była wilkiem.

– Ej, ty! – warknąłem.

Oczy mu drgnęły, zerknął na mnie. Wyraźnie widziałem, że chce wstać. Rozciągnięty na ziemi, był wystraszony i bezbronny. Pragnąłem, by należycie docenił grozę swego położenia.

Mów – rozkazałem. – Kto jest twym panem?

Milczał. Finn zrobił krok w jego kierunku, nie odzywając się ani słowem. Mężczyzna przemówił.

Powstrzymałem odruch zaskoczenia. Mówił po homańsku, a nie ellazjańsku. Nie słyszałem tej mowy od pięciu lat, nie licząc słów, jakie zamienialiśmy z Finnem. Zresztą nawet między sobą woleliśmy rozmawiać po caledońsku lub ellazjańsku. I oto tutaj, w Ellasie, znów usłyszeliśmy homański.

Nasz jeniec nie patrzył na Finna, lecz na mnie. W jego oczach widziałem strach, a także wstyd i gniew.

Jakiż miałem wybór? – spytał. – Mam żonę i córkę, muszę się o nie troszczyć. Jak mam je odziać, nakarmić, ogrzać w zimie? Moje gospodarstwo przepadło, gdyż nie mogłem zapłacić dzierżawy. Wszystkie pieniądze pochłonęła wojna. Syn mój zginął pod księciem Fergusem. Czy mam pozwolić, by moja kobieta i córka umarły z głodu, bo nie potrafię przynieść im pożywienia? Czy mam oddać dziecko na zdeprawowanie na dworze Bellama? – Wpatrywał się we mnie zjadliwym wzrokiem swych ciemnych oczu. Kiedy przemawiał, jego gniew narastał, a wstyd topniał. Pozostała w nim tylko wrogość i desperacja. – Nie miałem wyboru! Zaproponowano nam czyste złoto...

Poczułem, jak w brzuch wbija mi się ostrze, choć nikt nie trzymał noża.

– Skrwawione złoto! – przerwałem, chociaż dobrze wiedziałem, co odpowie.

– Tak, ale warte tego! – wykrzyknął. – Wojna Shaine’a przyniosła mi tylko śmierć syna, zabrała gospodarstwo, posłała moją rodzinę na żebry! Cóż więc mam robić? Bellam daje złoto, skrwawione złoto, a ja je biorę. Tak jak wszyscy!

– Wszyscy? – powtórzyłem. Nie podobało mi się to, co od niego słyszałem. Jeśli w Homanie każdy będzie skłonny wydać mnie wrogowi w zamian za solindyjskie złoto, to mój los jest przesądzony zanim jeszcze rozpocznę walkę.

– Tak! – krzyczał mężczyzna. – Wszyscy! Dlaczegóż by nie? Przecież to demony! Potwory! Bestie!

Wiatr zmienił kierunek. Znów sypnął mi w twarz lodem, ale nawet nie drgnąłem, by zgarnąć go z brody. Nie mogłem się ruszyć. Gapiłem się tylko na leżącego w śniegu mężczyznę, zdumionego, że wyrzucił z siebie te słowa. Wreszcie zerknąłem na Finna.

Podobnie jak ja, stał nieruchomo. Milczał. I patrzył. Jednak po chwili bardzo powoli podniósł głowę i spojrzał prosto na mnie. Zauważyłem, że źrenice zwęziły mu się do tego stopnia, że żółte tęczówki świeciły w ciemnościach, jak latarnie. Żółte oczy, czarne włosy, złoty kolczyk w lewym uchu, odsłonięty przez wiatr, który zgarniał mu włosy z twarzy. Obca twarz drapieżcy.

Patrzyłem na niego świeżym okiem, tak jak nigdy przez ostatnie pięć lat. Znów przypomniałem sobie, kim jest naprawdę: istotą, która na zawołanie potrafi przybrać kształt wilka.

Tak więc to on stanowił obiekt napaści. On, a nie ja. Wcale nie ja. Ja byłem nikim. Pojmany napastnik nie wiedział, że gdyby dostarczył Bellamowi moją głowę, otrzymałby za nią więcej złota, niż potrafiłby sobie wyobrazić. Na bogów, on nawet nie wiedział, kim jestem!

W innej sytuacji ironia losu mogłaby mnie rozbawić. Uśmiałbym się z własnego zarozumialstwa; z tego, iż uważam, że wszyscy mnie znają i wiedzą, ile jestem wart. Ale tu i teraz nie uczyła się moja osoba. Chodziło o rasę, z której wywodził się Finn.

– To przeze mnie.

Powiedział tylko tyle. Skinąłem głową. Przytaknąłem, choć myśl ta przyprawiała mnie o mdłości. Czekał nas trud nie do opisania. Przybywaliśmy do Homany po pięciu latach wygnania, by zebrać wojsko i odzyskać skradziony tron. W dodatku musieliśmy dokonać tego wbrew zakorzenionym uprzedzeniom mieszkańców Homany. Czystki przeprowadzone przez Shaine’a, określane przez Cheysuli mianem qu’mahlin, były niczym więcej, jak zemstą szalonego króla. Niestety, nie skończyły się wraz z rozpadem jego królestwa.

Nie napadnięto na nas po to, by mnie zabić, czy choćby pojmać. Celem był Finn. Dlatego że był Cheysuli.

Co takiego zrobili wam Cheysuli? – spytałem. – Co zrobił ci ten człowiek?

Homanin popatrzył na Finna, jakby się czemuś dziwił.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin