London_Jack-Wilk_morski.pdf

(1227 KB) Pobierz
10501184 UNPDF
Jack LONDON
WILK MORSKI
Przełożył:
Jerzy Bohdan Rychliński
ISKRY WARSZAWA
(ji14)
10501184.001.png
Od redakcji
Jack London, Kalifornijczyk z San Francisco, żył ledwie czterdzieści lat (1876—1916), ale za to z takim roz-
machem i fantazją, że jakby w dwójnasób. Był amerykańskim romantykiem. Pełen energii i siły woli, wrażliwy
i prostoduszny, obdarzony przepyszną wyobraźnią i zniewalającym urokiem osobistym, ogarnął swym doświad-
czeniem — a zarazem piórem — nie byle jakie obszary życia. Syn trapera z dzikiego pogranicza, z wykształce-
niem elementarnym, od najmłodszych lat pracował na siebie w przeróżnych zawodach: jako gazeciarz, kierowca,
robotnik w fabryce konserw, ładowacz statków towarowych, poławiacz ostryg, kowboj na ranczo. W wieku sie-
demnastu lat zaciągnął się na statek poławiaczy fok; poznał wówczas wybrzeża japońskie i wody syberyjskie aż
do Cieśniny Beringa. Jako osiemnastolatek został traperem i przewędrował na dachu rozpędzonego ekspresu Sta-
ny Zjednoczone i Kanadę. Następnie przez rok studiował na Uniwersytecie Kalifornijskim, a potem jedną zimę
spędził jako poszukiwacz złota w Klondike na Alasce. Podczas wojny rosyjsko-japońskiej, jak również w czasie
wojny w Meksyku w 1914 popróbował fachu korespondenta wojennego. Był farmerem na doświadczalnym ran-
czo, a jako znany już pisarz i bogacz podróżował własnym jachtem po Oceanie Spokojnym, zwiedzając archipe-
lagi. Pośród tego wszystkiego zdołał jeszcze spenetrować najmroczniejsze zakamarki wielkich miast amerykań-
skich, a także Londynu, interesował się bowiem zawsze ludzką nędzą i badał jej społeczne uwarunkowania.
Oszałamiająca obfitość przeżyć i przygód Jacka Londona znalazła odbicie w jego prawie piećdziesięciotomo-
wej produkcji literackiej. Pisał o tym, co sam widział i czego doświadczył na własnej skórze. Zaczął od kapital-
nych opowieści z życia zwierząt: Syn wilka ( The Son of the Wolf, 1900) i Zew krwi ( The Call of the Wild , 1903),
w których dopatrzyć się można alegorii losów autora. Wkrótce jednak przyszła kolej na powieści o ludziach:
Mieszkańcy otchłani ( The People of the Abyss , 1903), Wilk morski ( The Sea Wolf , 1904), Przed Adamem ( Before
Adam , 1906), Gra ( The Game , 1905), nade wszystko zaś Martin Eden (1905) i John Barlaycorn (1913) — obie
prawie dosłownie autobiograficzne. Prócz tego London napisał setki nowel.
Zmarł samobójczo u szczytu sławy.
Wilk morski , powieść, którą przedstawiamy właśnie czytelnikom, wywodzi się z młodzieńczych doświadczeń
autora na statku poławiaczy fok. Zapewne tam, na pokładzie łowieckiego szkunera, zobaczył London na własne
oczy brutala i okrutnika o potężnej sile intelektu i jeszcze potężniejszej sile ciała, który bez reszty zawładnął jego
wyobraźnią. Po latach, pisząc swą kapitalną powieść o kapitanie „Upiora”, Wilku Larsenie, London nadał mu
cechy lucyferyczne, być może pod wpływem demonicznego bohatera powieści Moby Dick Hermana Melville’a.
A przecież nie pozbawił go — tragicznego samotnika, dotkniętego okrutną zemstą losu — prawa do najgłębszego
ludzkiego współczucia i rozumienia.
2
10501184.002.png
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Doprawdy nie wiem, od czego zacząć, chociaż czasami za wszystko, co
się stało, winię dla żartu Charleya Furusetha. Wynajmował on domek w Mill
Valley, u podnóża góry Tamalpais, gdzie spędzał tylko zimowe miesiące,
próżnując i czytając dla wypoczynku Nietzschego i Schopenhauera. W lecie
bowiem dawał pierwszeństwo życiu w dusznej atmosferze wielkiego miasta,
harując w pocie czoła bez chwili wytchnienia. Gdybym nie miał zwyczaju
odwiedzać go w każdą sobotę po południu i pozostawać w Mill Valley aż do
poniedziałku, ów pamiętny styczniowy ranek nie zastałby mnie na falach zato-
ki San Francisco.
Nie twierdzę wcale, że płynąłem na niepewnym statku, gdyż „Martinez”,
nowy prom parowy, odbywał już czwarty czy piąty kurs między Sausalito i San
Francisco. Niebezpieczeństwo kryło się w gęstej mgle zasnuwającej zatokę,
ale tego ja, szczur lądowy, zupełnie się nie domyślałem. Pamiętam, w jakim
pogodnym nastroju zajmowałem miejsce na dziobowym górnym pokładzie
pod sterówką. Tajemniczość mgły owładnęła moją wyobraźnię. Wiała silna
morka. Zdawało się, że jestem sam wśród wilgotnej pomroki, a przecież wy-
czuwałem obecność pilota i jeszcze kogoś — zapewne kapitana, w oszklonej
sterówce.
Przypomniałem sobie, że rozmyślałem wówczas o korzyściach wynikają-
cych z podziału pracy, dzięki któremu nie potrzebowałem studiować mgieł,
wiatrów, przypływów ani nawigacji, aby odwiedzić przyjaciela mieszkającego
po drugiej stronie zatoki.
Specjalizacja — myślałem — to bardzo dobra rzecz. Fachowe wiadomości
pilota i kapitana służą tysiącom ludzi, którzy akurat tyle co i ja znają się na
morzu i sztuce żeglarskiej. Zamiast rozdrabniać energię na poznanie mnóstwa
szczegółów, ześrodkowuję ją na kilku takich zagadnieniach jak, dajmy na to,
stanowisko Poego w literaturze amerykańskiej. Nawiasem mówiąc był to temat
mego eseju w ostatnim numerze czasopisma „Atlantic”. Wychodząc na pokład,
z zadowoleniem zauważyłem w kajucie tęgiego jegomościa z numerem mie-
sięcznika „Atlantic”, otwartym akurat na moim eseju. Oto znowu przykład
pracy: tęgi jegomość, podróżując bezpiecznie z Sausalito do San Francisco,
może dzięki fachowym umiejętnościom pilota i kapitana korzystać z mojej
ścisłej wiedzy o Edgarze Poe.
3
 
Właśnie zaczął mi się krystalizować temat nowego eseju pod tytułem „Wol-
ność jako zasadniczy warunek rozwoju artysty”, gdy jakiś jegomość o twarzy
czerwonej jak burak trzasnął drzwiami kajuty i wyszedł na pokład, przerywając
wątek mych myśli. Rzucił okiem na sterówkę, rozejrzał się we mgle, pokuśtykał
tam i z powrotem (widocznie miał protezy) i przystanął obok mnie, rozkraczony
i z wyrazem wielkiego zadowolenia na twarzy. Z jego zachowania wywniosko-
wałem słusznie, że spędził życie na morzu.
— Od takiej paskudnej pogody siwieje się za młodu — burknął i kiwnął
głową w stronę sterówki.
— Nie sądzę, żeby taka przeprawa wymagała szczególnego wysiłku —
odpowiedziałem. — To proste jak dwa razy dwa. Kompas wskazuje kierunek.
Odległość i szybkość są znane. Nazwałbym to ścisłością matematyczną.
— Wysiłek! — parsknął. — Dwa razy dwa jest cztery. Matematyczna
ścisłość!
Nagle natężył się, jak gdyby oparł plecami o wiatr, i wytrzeszczył na mnie
oczy. — A co z tym odpływem, który wali ze Złotych Wrót? — spytał, a raczej
ryknął. — Jaka szybkość odpływu? Jaki dryf * , co? Posłuchaj no pan: to boja **
alarmowa, a my na niej! Patrz pan: zmieniamy kurs.
We mgle odezwał się jękliwy dźwięk dzwonu, pilot zakręcił gwałtownie
szprychami steru. Dzwon, który odezwał się przed chwilą na wprost promu,
dźwięczał teraz z boku. Syrena naszego statku ryczała chrapliwie; co pewien
czas dochodziły z mgły gwizdy innych syren.
To znów jakiś prom — rzekł ów jegomość wskazując na prawo, skąd do-
chodził gwizd syreny. — A tam! Słyszysz pan? Dmie w zwyczajny rożek.
Pewnie jakiś przybrzeżny szkuner. Ej! ty tam, na szkunerze... pilnuj się lepiej!
A co, nie mówiłem? Teraz już na pewno kogoś diabli wezmą!
Niewidzialny prom ryczał raz po raz, a rożek buczał lękliwie.
— Teraz oddadzą sobie honory i będą chciały się wyminąć — dodał czer-
wonolicy, gdy gwałtowne gwizdanie ustało.
Twarz mu promieniała, oczy błyszczały podnieceniem, gdy tłumaczył na
ludzki język gwarę rogów i syren.
* D r y f – znoszenie statku przez wiatr lub prąd.
** B o j a — pływający na wodzie znak ostrzegawczy lub porządkowy dla statków. Boja (ina-
czej pława) bywa jaskrawo pomalowana, często zaopatrzona w światło, dzwon lub buczek. Jest
zakotwiczona u dna.
4
10501184.003.png
— To syrena parowca, ryczy na całego tam z lewej strony. Aha! Słyszysz
pan tę chrypkę? To kuter parowy, jak mi się zdaje, idzie właśnie pod prąd do
zatoki od strony Heads.
Przenikliwy, jakby oszalały gwizdek dał się słyszeć tuż przed nami, w pra-
wie dotykalnej bliskości. Na „Martinezie” uderzono w gongi. Nasze koła za-
trzymały się, puls maszyny zamarł, po krótkiej jednak chwili uderzył znowu.
Gwizdek, przypominający ćwierkanie świerszcza pośród ryku grubego zwierza,
przeciął mgłę trochę z boku i szybko ścichnął. Obrzuciłem towarzysza podróży
pytającym spojrzeniem.
— To jedna z tych szalup, co szukają guza — powiedział. — Bodaj czy nie
szkoda, żeśmy nie zatopili tego pudła. Same tylko kłopoty z nimi. I co komu
po nich? Wskoczy sobie jakiś osioł na pokład takiej szalupki i wyprawia na
niej piekielne harce. Przy tym dmie z całej siły w gwizdek, aby okazać, co to
on potrafi, i oznajmić reszcie świata, że płynie! I jeszcze schodzić mu z drogi
— sam sobie nie poradzi. To dobre, co? Bo on idzie! A ty, człowieku, musisz
jeszcze uważać. Zmieniaj kurs! A zwykła przyzwoitość? O tym nie mają
pojęcia!
Ubawił mnie ten nieuzasadniony wybuch gniewu. Mój rozmówca kuśtykał
wściekle tam i z powrotem, a ja zacząłem rozmyślać o romantyzmie mgły
morskiej. Romantyczna była niewątpliwie — mgła, niby szary cień tajemnicy
nie do odgadnięcia, zwisła nad wirującą plamą ziemi. A ludzie? Po prostu dro-
biny światła lub skry, opętane chorobliwą żądzą wysiłku. Gnają na rumakach
z drzewa i stali przez serce tajemnicy, niby ślepcy szukają drogi w Niewi-
dzialnym; wzywają się dufnie i okrzykują, ale w sercach ciąży im niepokój
i trwoga.
Głos mego towarzysza ściągnął mnie z obłoków. Musiałem się uśmiechnąć.
I ja również błądziłem po omacku, myśląc, że ż otwartymi oczyma poznaję
tajemnicę.
— Halo! Ktoś idzie naszym kursem — zawołał. — Czy pan tego nie słyszy?
Gna szybko... No i patrzcie, idzie prosto na nas. Pewnie nas nie słyszy. Wiatr
jest przeciwny.
Chłodna morka wiała od dziobu prosto w twarz i wyraźnie dochodził mnie
gwizd skądś z boku i z przodu zarazem.
— Prom? — rzuciłem.
Skinął głową i dodał:
— Kto inny by tak gnał. — Zachichotał: — O, tam na górze też mają pietra!
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin