177. Ellis Lyn - Gdy on jest mlodszy.rtf

(283 KB) Pobierz

LYN ELLIS

 

 

 

Gdy on jest młodszy

 

 

 

 

In Praise Of Jounger Men

 

 

 

 

 

Tłumaczyła: Hanna Milewska


ROZDZIAŁ 1

 

Kiedy Carolina patrzyła na swego najnowszego pracownika, a w przyszłości – nieproszonego współlokatora – pierwszym określeniem, jakie przyszło jej do głowy, było: potężny. Z niechęcią obserwowała, jak zatrzaskuje drzwiczki ciężarówki i nie spiesząc się, rusza wolnym krokiem w jej stronę. Z każdym pokonywanym metrem wydawał się wyższy. Szedł ze swobodnym wdziękiem, widać było, że ma świadomość własnej siły. Mężczyzna obdarzony takim ciałem akceptuje fakt, iż nigdy nie uda mu się być nie zauważonym.

Czym tym razem uszczęśliwił Carolinę Brad, jej młodszy, beztroski, a zarazem zaborczy brat? Dlaczego pozwoliła mu przysłać sobie katalog domów? Dlaczego obstawała przy tym jednym projekcie, który przewidywał wzniesienie solidnego drewnianego szkieletu budynku, co z kolei wymagało zatrudnienia przyjaciela Brada, Willa Case’a?

– Co rozumiesz przez to, że on powinien u mnie zamieszkać? – Z niedowierzaniem przyjęła informację przekazaną przez Brada.

Nawet jego czar osobisty nie zdołał jej przekonać do ewentualnego sprzątania kuchni albo, co gorsza, łazienki po jednym z jego kumpli.

– Posłuchaj – powiedziała, kontynuując rozmowę telefoniczną z bratem – wynajęłam tego faceta z twojego polecenia i pod wrażeniem, jakie zrobił na mnie jego katalog. Umowa nie przewidywała mieszkania z nim pod jednym dachem.

Zorientowała się jednak potem, że jednak przewidywała. Wszystko ujęto w kontrakcie, podpisano i przypieczętowano. Wykonawca żądał zakwaterowania na miejscu budowy, a jedynym budynkiem w promieniu trzydziestu kilometrów był jej niewielki letni domek.

Zanim przybysz stanął przed nią u stóp ganku, postanowiła, że nie przestąpi progu jej pracowni i sypialni ani nie wyśpi się w wąskim łóżku, które wyprosiła u przyjaciółki, Sue Ann. Doszła też do wniosku, że, poza wiekiem, Will Case w niczym nie przypomina jej wesołego, lubiącego sport brata. Nie wiadomo czemu uznała, że choć jest starsza i gra tu rolę szefa, zatrudniony przez nią mężczyzna znalazł się już na wstępie na uprzywilejowanej pozycji.

Zdjął mocno przyciemnione okulary i wsunął je do górnej kieszonki drelichowej koszuli roboczej, a potem wyciągnął dużą dłoń.

– Will Case – przedstawił się energicznie.

Carolina spojrzała w oczy o barwie zieleni otaczających ich sosen. Stwierdziła w duchu: niezwykłe, piękne oczy mimo widocznych zmarszczek w kącikach. Trochę za długo patrzyła w te szmaragdowe oczy dużo wyższego od niej mężczyzny, a było to możliwe tylko dlatego, że stała na stopniach ganku. Miał ciepłą, trochę szorstką dłoń. Trzymał jej rękę tylko chwilę, jak tego wymagała grzeczność.

– Carolina Villada – odparła, zanim silne palce uwolniły jej dłoń. Wspomniała słowa Brada: „To jeden z najlepszych fachowców. Potrzebuje tylko narzędzi i miejsca do spania”. Dodała w myślach: i psa.

Mężczyzna właśnie obejrzał się przez ramię i zagwizdał. Mknął ku nim duży, smukły wyżeł weimarski. Niczym nadgorliwy zalotnik śmignął po schodach, niemal ściął Carolinę z nóg, a kiedy próbowała go odepchnąć, zaczął na powitanie lizać ją po rękach.

– Zbój, do nogi!

Zbój? Pies radośnie ruszył za swym panem w stronę poobijanej niebieskiej ciężarówki, którą obaj przyjechali. Carolina powstrzymała się od wyrażenia dezaprobaty i otrzepała dżinsy z piasku pozostawionego przez psie łapy. Will wyciągnął z samochodu coś czerwonego i postrzępionego. Niedbałym zamachem ramienia rzucił psią zabawkę w las.

– Pobaw się, mały.

Zbój wystartował z miejsca jak szary, futrzasty pocisk rakietowy. Zanim Will doszedł do stopni ganku, pies pojawił się ponownie, potrząsając czerwonym skarbem odnalezionym w lesie. Will pochylił się i dał mu przyjacielskiego kuksańca.

– To jest Zbój.

Wyciągnął czerwoną zabawkę z pyska psa, który usiadł wyprostowany na tylnych łapach i drżąc z podekscytowania, prosił o następny rzut, całkowicie ignorując obecność kobiety oraz fakt, iż został jej przedstawiony.

Oto najwyraźniej coś wkraczało w jej z takim trudem uładzone życie. Carolina poczuła przypływ kolejnej, jeszcze wyższej, fali niepokoju.

– Nikt nie wspominał o psie.

Will cisnął raz jeszcze zabawkę między drzewa i jednocześnie spojrzał badawczo na stojącą na ganku kobietę, swoją pracodawczynię. Jego wzrok wyrażał coś pośredniego między irytacją a ostrzeżeniem.

– Nie lubisz psów?

Patrząc w ślad za pędzącym zwierzakiem, Carolina skrzyżowała ręce na piersiach. Oczywiście lubiła psy, ale Will zaskoczył ją, zachował się w sposób typowy dla jej brata. Zjawił się mianowicie z psem, nie spytawszy jej o zdanie czy o pozwolenie. Zastanawiała się, czy Brad o tym wiedział i zapomniał napomknąć.

– Nie mam nic przeciwko psom, ale nie chcę, by kręcił się po domu – stwierdziła po chwili i dodała: – Zbój będzie musiał zostać na dworze.

Doszła do wniosku, że lepiej ustalić reguły zawczasu, póki stoi między przybyszami a drzwiami. Pies rozmiarów Zbója w niewielkiej przestrzeni letniego domku zwiastował katastrofę.

Zbój wrócił i złożył czerwoną zabawkę u stóp swego pana, obutych w mocno zniszczone gumiaki. Ten przykucnął i opiekuńczym, niemal czułym gestem objął grzbiet psa, który wywiesił różowy język, na swój psi sposób naśladując uśmiech.

– Nie sprawia kłopotów.

Carolina oparła ręce na biodrach, przybierając wojowniczą postawę i minę „starszej siostry”. Spojrzała prosto w zielone oczy Willa.

– To samo słyszałam o tobie – oznajmiła, przypominając sobie, że jej beztroski młodszy brat użył dokładnie tych samych słów, mówiąc o Willu.

Zamiast próbować bronić się lub przekonać o przyjaznych zamiarach, Will uśmiechnął się na poły wyzywająco, na poły bezczelnie i wzruszył szerokimi ramionami.

– Zależy, kogo pytałaś i o jaki rodzaj kłopotów chodzi – odparł z nutą dezaprobaty w głosie. Poklepał psa i wyprostował się. – Zbójowi będzie dobrze na zewnątrz. Potrzebuje dużo miejsca, a ten domek wygląda na dosyć mały.

Carolina odetchnęła z ulgą.

– To właśnie starałam się uprzytomnić Bradowi. – Wskazała drzwi frontowe. – Nie rozumiem, dlaczego musisz mieszkać na miejscu budowy. Skoro już przekonałeś się na własne oczy, jakie tu są warunki, z pewnością przyznasz, że wygodniej będzie ci w motelu w miasteczku.

– Na pewno nie. – Will postawił stopę od razu na drugim stopniu schodów i oparł dłoń na udzie. Jego wzrok błądził po twarzy Caroliny. – Kursowanie tam i z powrotem zajęłoby mi za dużo czasu. Prace ciesielskie są ciężkie, ale kiedy masz do tego smykałkę i upodobanie, czujesz się, jakbyś tańczył. Budowa całego domu to o wiele bardziej skomplikowana sprawa. Zamiast tańczyć, będę dyrygował orkiestrą i nie zostanie mi ani czasu, ani energii na dojazdy. – Ponieważ Carolina milczała, więc ciągnął dalej: – Poza tym twój brat, a mój kumpel twierdzi, że dobrze gotujesz.

– Sam prędzej nauczyłby twojego psa mówić, niż zdołał ugotować cokolwiek jadalnego.

– Cóż – uśmiechnął się lekko – niewiele się pod tym względem różnimy. Kiedy byłem na studiach, omal nie wysadziłem w powietrze laboratorium chemicznego.

– Wspaniale – odrzekła Carolina, mając nadzieję, że nagły skurcz żołądka nie jest objawem złych przeczuć. – Co tam robiłeś?

– Bomby dymne własnego pomysłu.

– Ale chyba wyrosłeś z tego typu zainteresowań? – Jeszcze tego jej brakowało: znaleźć się pod jednym dachem z dowcipnisiem.

– Z niektórych – przyznał z pobłażliwym uśmiechem. – Inne natomiast pogłębiłem.

Carolina zdecydowała, że pora przejść do rzeczy.

– Posłuchaj – zaczęła. – Zarabiam na życie projektowaniem i wyrobem biżuterii. W tym roku czekają mnie w lecie nie jeden, lecz trzy pokazy. Potrzebuję czasu i spokoju do pracy. Jeśli nie rezygnujesz z zamieszkania tutaj, musisz uszanować moją prywatność. W tak małym domku...

– Nie będę ci wchodził w drogę – wpadł jej w słowo Will. – Potrzeba mi tylko łóżka, łazienki i posiłku. Nie oczekuję, że będziesz mi dotrzymywać towarzystwa. – Usta mężczyzny znów rozciągnęły się w prowokującym półuśmiechu. – Chyba że nie zdołasz się oprzeć...

– Uwierz mi, przyjdzie mi to z łatwością – zapewniła Carolina szybko i stanowczo, uprzedzając jakąkolwiek dyskusję. Odwróciła się do drzwi. – Zabierz rzeczy i wejdź. Zobaczymy, czy w ogóle się zmieścisz w gościnnym pokoju.


ROZDZIAŁ 2

 

Will starannie wytarł buty o wycieraczkę i wszedł za Caroliną do środka. Postawił skrzynkę z narzędziami tuż za progiem, pod ścianą, poprawił na ramieniu pasek torby i się rozejrzał.

Domek był rzeczywiście mały, choć wysprzątany i przytulny. Will od razu zorientował się, że postawiono go z gotowych elementów. Duży pokój wyglądał jak skrzyżowanie antykwariatu z muzeum osobliwości. W rogu piętrzył się stos książek, rozpaczliwie błagając o regał. Na kanapę narzucono dwa barwne koce w indiańskie wzory. Podobny koc okrywał skórzany fotel. Wąskie paski ścian między framugami drzwi zdobiło kilka pustynnych pejzaży. Na kominku, wśród fantazyjnych metalowych świeczników, ułożono kompozycję ze skał, skamieniałych korzeni i kaktusów. Po bokach kominka zgromadzono zapas przerąbanych na pół polan. Na każdym stoliku stała lampa lub mała rzeźba, na wszystkich parapetach – rośliny doniczkowe. Wydawało się, że nie ma ani skrawka wolnej przestrzeni. Prawdziwy kolekcjoner staroci brodziłby wśród tych skarbów z radością. Ktoś cierpiący na klaustrofobię rzuciłby się z krzykiem do drzwi. Zdaniem Willa zdecydowanie brakowało tu pustej przestrzeni. Westchnął z rezygnacją, myśląc, że jakoś będzie się musiał przyzwyczaić, i natychmiast zapomniał o braku miejsca. Nozdrza napełnił mu wspaniały zapach.

– Co gotujesz?

Pytanie Willa zatrzymało Carolinę w połowie schodów prowadzących na górę. Odwróciła się i odruchowo machnęła ręką w stronę niewielkiej kuchni po prawej stronie korytarzyka.

– Piekę kurczaka... będzie kurczak z ryżem. Mam nadzieję, że nie jesteś wegetarianinem? – Rzuciła mu wyzywające spojrzenie.

– Jestem smakoszarianinem – odrzekł i poprawił raz jeszcze torbę na ramieniu, torując sobie drogę między meblami. – Jeśli smakuje równie dobrze jak pachnie, zadowolę się kątem do spania i dostępem do kuchni.

Kiedy wspinał się za gospodynią po wąskich schodach, zauważył, że jest zgrabna. Brad zapomniał mu wspomnieć o tym, gdy wymusił na Willu obietnicę, że będzie się zachowywał wzorowo. Nie powiedział również słowa o oczach koloru miodu i rytmicznie kołyszącym się długim, kasztanowym warkoczu, nie mówiąc o wąskiej talii i krągłych biodrach.

– To tutaj. – Carolina zatrzymała się, z trudem łapiąc oddech.

Z pewnością nie miała jeszcze do czynienia z tak wysokim mężczyzną. Stanęli bardzo blisko siebie. Wydawało się, że Will i jego torba wypełnili całą przestrzeń. Czuła na sobie wyczekujący wzrok i ogarnęło ją uczucie niepewności i zmieszania. Obecność tego mężczyzny wpływa na nią deprymująco. Co się z nią dzieje? Przecież jest starsza od Willa, rówieśnika jej brata. Pomyślała o Paulu, który rozbił ich małżeństwo dla kobiety młodszej od siebie o dwanaście lat. Otrząsnęła się z przykrych myśli o byłym mężu i cofnęła nagle o krok.

– Oto mój gabinet. Tu właśnie sypia Brad, kiedy mnie odwiedza.

Will zerknął zza progu. Jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć.

Carolina doszła do wniosku, że w oczach tego wysokiego, barczystego mężczyzny mały pokój musi wyglądać nieciekawie. Weszła do środka. Wcześniej pod jedną ze ścian ustawiła stos kartonowych pudeł, aby nie zawadzały. Teraz zrozumiała, że powinna je gdzieś przenieść. Sięgnęła po najbliższy karton.

– Przepraszam. Niektórych z nich nie rozpakowałam od czasu rozwodu. Zaniosę je na dół, żeby...

Odwróciła się i znieruchomiała. Bokiem dotykała muskularnego męskiego ciała. Will miał szybszy refleks. Zrobił krok do tyłu. Carolina usłyszała odgłos uderzenia i ciche przekleństwo. Torba przeleciała jej koło ucha i wylądowała na łóżku. Will rozcierał sobie tył głowy.

– Nic ci się nie stało? Przepraszam, ja...

– Wszystko w porządku – stwierdził przez zęby. – Uderzyłem głową o framugę. Czy ten dom zbudowano dla krasnoludków?

Carolina ustawiła pudło na stosie innych i chwyciła Willa za potężne ramię. Zaprowadziła go do łóżka.

– Siadaj. Niech no spojrzę.

– Już dobrze – wymamrotał. Gdy jednak zanurzył dłoń we włosy, na palcach pojawiła się krew. – Cholera.

Nie chciał, żeby się wokół niego krzątała. Właściwie był nawet pewien, że poczułby się natychmiast lepiej, gdyby opuściła pokoik.

– Przyniosę watę i spirytus.

Świetnie... Will wsłuchał się w tupot nóg Caroliny na schodach. Zerknął na wyjątkowo niską framugę z morderczym zamiarem zemsty fachowca. Pomyślał nawet o użyciu piły mechanicznej. Kiedy Carolina pojawiła się z apteczką, z wahaniem przystanęła na progu. Myślała pewnie, że Will rozzłościł się na nią, nie zaś na twardą belkę, w którą trafił głową. Wiedział, że powinien się uśmiechnąć i tym samym dodać jej otuchy, ale rana bolała i nie chciał, aby go dotykano.

Zbliżyła się i stanęła między jego kolanami, żeby opatrzyć mu głowę. Musiał wbić wzrok w podłogę, by powstrzymać się od oglądania, z bardzo bliska, jej piersi. Gdyby chodziło o inną równie atrakcyjną kobietę, skorzystałby z okazji, żeby przynajmniej popatrzeć. Miał jednak przed sobą siostrę przyjaciela, do tego ładną i pachnącą – tu wciągnął oddech – wspaniale. Czy zdoła trzymać się na dystans, mieszkając z nią pod jednym dachem przez kilka miesięcy w małym, ciasnym domku? Przecież raz po raz będą wpadać na siebie.

Carolina delikatnie przemyła ranę wacikiem. Pierwsze dotknięcie przyniosło ulgę, przy następnych – skóra głowy zapiekła żywym ogniem. Will nabrał powietrza w płuca i cofnął się odruchowo.

– Jesteś sadystką czy co?

Zacisnęła dłoń na jego ramieniu i przyciągnęła do siebie.

– To tylko spirytus. Ranka jest niewielka, ale chyba nie chcesz zakażenia.

Przemawiała niczym opiekuńcza matka do swojego pupilka. Willowi nie przypadło to do gustu – już od dawna nie był dzieckiem, a piersi Caroliny miał na wysokości twarzy. Chwycił ją za ręce powyżej łokci i stanowczo odsunął od siebie, po czym wstał.

– Już dobrze, dzięki.

Spodziewał się, że kiedy ją puści, Carolina cofnie się o krok, trwała jednak niewzruszona na miejscu. Lekko marszcząc czoło, uniosła wzrok.

– Jesteś pewien?

– Tak, całkowicie. – Nawet w uszach samego Willa słowa te zabrzmiały szorstko i burkliwie. Potarł kciukiem zaschniętą strużkę krwi na palcach. – Gdzie mogę umyć ręce?

Carolina zaczęła się krzątać. Energicznie zakręciła buteleczkę ze spirytusem i odstawiła ją na stolik obok innych medykamentów.

– Łazienka jest na dole. Chodź za mną.

Kiedy wychodziła z pokoju, zerknęła na niską framugę drzwi. Napotkała wzrok Willa. Wyczytał z jej oczu przeprosiny. A może było to ostrzeżenie? Nic nie powiedziała.

Wykrzywił usta w ironicznym uśmiechu. Bystra kobieta.

 

Will stanął w progu kuchni. Carolina, pochylona, zaglądała do otwartego piecyka. Nie zdołał się oprzeć fali podziwu, która go ogarnęła na widok ponętnych kształtów. Nagle wyprostowała się i przytykając rękę do serca, odwróciła w jego stronę.

– Zasada numer jeden. Nigdy się tak do mnie nie podkradaj – stwierdziła bez tchu. Zanim zdążył się usprawiedliwić, roześmiała się i ściągnęła z dłoni rękawicę kuchenną. – Nie przywykłam do tego, że ktoś się tu kręci.

Dlaczego poczuł potrzebę usprawiedliwienia? Przecież się nie skradał, podziwiał tylko, jak wspaniale leżą na niej dżinsy, jak długi warkocz spływa przez ramię na pełne, jędrne piersi.

– Chciałbym obejrzeć teren, zanim się ściemni – oświadczył. – Skoro jesteś zajęta, powiedz tylko, dokąd mam iść. Sam trafię.

Rzuciła rękawicę na blat i potarła dłońmi o uda.

– Pokażę ci. Kurczak musi się jeszcze podpiec. Kiedy wyszli z domku, słońce zniżało się już do linii horyzontu. Zbój zataczał coraz większe kręgi wokół idących. Carolina poprowadziła Willa ścieżką na miejsce przeznaczone pod budowę. Wyjaśniła, że w niewielkim pawilonie stojącym za domkiem znajduje się wszystko, co jest potrzebne do wykonywania biżuterii. Zaproponowała, że jeśli będzie chciał, któregoś dnia oprowadzi go po swoim królestwie.

– Patrz teraz pod nogi.

Po zmyślnie ułożonym głazie przeszła nad parowem przecinającym kamienisty grunt.

Will rozejrzał się zaciekawiony. Kilka lat temu znalazł się w południowej części stanu Arizona i dopóki na własne oczy nie zobaczył miasteczka Prescott i jego okolic, nie uwierzyłby, że tak bardzo różnią się od północnej Arizony. Z pewnością nie było tu tak zielono jak w Waszyngtonie, ale również nie tak surowo i jałowo jak na pustyni Sonoran. Tę część stanu stanowiła równina z zagajnikami skarlałych dębów. Wzgórza porastały sosny i jałowce, a rumowiska granitowych głazów oddzielały od siebie zielone doliny.

Działkę wyznaczały tyczki i rozpięta między nimi trzepocząca na wietrze plastykowa taśma. Carolina wybrała idealne miejsce pod budowę. Teren opadał tu łagodnie ku skałom. Wycięto tylko te drzewa, które uniemożliwiłyby wzniesienie domu i przeprowadzenie drogi dojazdowej. Otaczający działkę las pozostał prawie nietknięty.

– I co o tym myślisz? – spytała.

Nie wiedział, czy chodzi jej tylko o grzecznościowe zagajenie rozmowy, czy też o rzetelną opinię fachowca.

– Wspaniałe miejsce. Rozumiem teraz, dlaczego je wybrałaś.

– Uwielbiam ten zakątek. – Utkwiła rozmarzony wzrok w jakiś punkt na horyzoncie i odetchnęła głęboko. – Schodziłam każdy metr mojej ziemi, ale zawsze wracałam do tego miejsca.

Willa uderzyło brzmiące w jej głosie głębokie przekonanie. Nie przypominał sobie, aby po zakończonej pracy wrócił do któregokolwiek ze zbudowanych przez siebie domów. Zastanowiło go to, ale niemal od razu porzucił rozmyślania. Nie zamierzał poświęcać czasu tej kwestii.

– Cóż, to bardzo dobrze. Po wylaniu fundamentów nie możesz już zmienić zdania.

Twarz Caroliny spoważniała. Jej oczy wyrażały upór i determinację.

– Od dziesięciu lat marzę o tym domu, a od dwóch planuję budowę. Nie zmienię zdania!

Will przyznał jej w myślach rację. Odwrócił wzrok ku gasnącemu słońcu.

– Zaczynam od jutra. Załatwiłaś już zezwolenie na budowę wodociągu?

– Tak. Dostałam dwie oferty instalacji. Cena zależy od przekroju rur, a ja nie jestem pewna, który wariant okaże się lepszy.

– Przejrzę dokumentację. Dawno nie zajmowałem się instalacją wodną. Zwykle nie podpisuję umowy na całość prac. Stawiam ściany, wykonuję stolarkę i do widzenia.

– Brad cię wrobił, co?

– I tak, i nie.

Will dotknął butem tyczki. Brad był jego najlepszym przyjacielem. Rozumieli się w pół słowa. Usłyszał od niego: „Uważaj na moją siostrę. Wiele przeszła, a mimo to wciąż kocha tego drania”.

– Dla Brada zrobiłbym prawie wszystko. Wiem, że on dla mnie też. Rzeczywiście, znając moje kwalifikacje, zwrócił się do mnie o pomoc, ale dobrze wiedział, że szukam pracy. Postaram się zaoszczędzić trochę twoich pieniędzy i...

– Nie martwię się o pieniądze. Zwykle wypłacam się własną pracą. Wiesz, taka wymiana. Ale nie tym razem.

Will zmarszczył czoło. Nie była chyba aż taka głupia, aby oświadczyć wykonawcy, że cena nie gra roli. Nawet najlepszemu przyjacielowi brata.

– Ktoś tu musi się zatroszczyć o pieniądze – ostrzegł. – Budujesz duży dom, może nawet za duży. Na twoim miejscu okroiłbym plany i...

– Nie jesteś mną, skąd wiesz, czego potrzebuję? – przerwała mu stanowczo. – Nie należę do tych przymierających głodem artystów. Chcę mieć dom, który wybrałam, bez żadnych oszczędności. I stać mnie na to, w żywej gotówce.

– W porządku. – A to się wkopał. Nadepnął swoim buciorem numer jedenaście na delikatny odcisk kobiecej niezależności. Uniósł ręce w geście kapitulacji, a potem wetknął je do kieszeni. Brad nazwał siostrę „kruchą”. Wcale teraz na taką nie wyglądała. – Masz zły dzień? A może ja ci działam na nerwy?

– O co ci chodzi? – spytała zaskoczona.

– Odniosłem wrażenie, że właściwie od chwili gdy wysiadłem z ciężarówki, traktujesz mnie jak wroga. Jeśli nie masz zamiaru mnie zatrudnić, powiedz to otwarcie i pójdę sobie. Nie będę stwarzał dodatkowych problemów.

Nie chciał odchodzić, ale nie był w stanie też spędzić następnych kilku miesięcy w towarzystwie kobiety, która go nie lubiła, a przynajmniej mu nie ufała.

Zapadło milczenie. Carolina podniosła rękę i zatknęła za ucho niesforny kosmyk.

– Nie chodzi o ciebie – stwierdziła powoli. – Ten dom jest dla mnie bardzo ważny... – przerwała, jak gdyby zastanawiając się, ile może powiedzieć nieznajomemu – i nie pozwolę nikomu, aby mnie nakłaniał do zmiany zdania.

Dokończył w myślach: „Zwłaszcza mężczyźnie”. Czy poczuł się dotknięty tylko dlatego, że był mężczyzną? Jeśli zamierzał zostać i wywiązać się z umowy, musiał znaleźć jakiś wspólny język ze swą nową pracodawczynią. Spróbował innej taktyki.

– Zgoda. Wykonam, co trzeba. Nie zapominaj, że pomagałem przy projekcie. Jeśli chcesz, żeby współpraca nam się układała, musisz mi zaufać. Potrafisz?

Zapadł zmierzch, słońce schowało się za wierzchołkami drzew. Ciszę wieczoru zakłócało jedynie dobiegające z oddali szczekanie Zbója. Carolina wydała się Willowi drobniejsza, delikatniejsza, taka, jak opisał ją Brad. Gdzie się podziała jej niezależność, pewność siebie? Błądził wzrokiem po jej twarzy o regularnych rysach. Pewnie mocno przeżyła rozwód. A któż go nie przeżywa? Ogarnął go gniew. Co takiego zrobił jej były mąż, że pragnęła zaszyć się sama w leśnej głuszy? Instynkt podpowiadał mu, że to nie jego sprawa. Spróbował rozładować atmosferę.

– Wiesz – zaczął z celowo poważną miną – mogło być gorzej. Przynajmniej ty i ja nie jesteśmy małżeństwem... Tylko zamieszkamy razem.

Po chwili zaskoczona Carolina wybuchnęła śmiechem. A potem, kręcąc głową, spojrzała na niego z aprobatą, jak gdyby powiedział coś mądrego.

– Zgoda, panie cieślo. Zbudujesz mi dom, a ja postaram się mieć do ciebie zaufanie.

Wyciągnęła rękę dla przybicia targu.

– Umowa stoi – stwierdził Will, ujmując jej dłoń. Carolina jak zahipnotyzowana wpatrywała się w roześmiane zielone oczy. Will Case miał twarz o wyrazistych rysach: raczej wydatny nos i mocną linię szczęki. Starannie przycięte, spłowiałe nieco od pracy na słońcu włosy bynajmniej nie przypominały rozwianych pukli romantycznych bohaterów. Ot – zwykły, wysoki, dobrze zb...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin