Edward Stachura - Opowiadania.doc

(578 KB) Pobierz
Opowiadania

Edward Stachura

Opowiadania

 

 

Copyright © by Eliana Skórzyńska, Jan Stachura, Ryszard Stachura, Warszawa 2001 Copyright © for Polish edition by „C&T", Toruń 2001

Opracowanie graficzne: MAŁGORZATA WOJNOWSKA

Redaktor wydania: PAWEŁ MARSZAŁEK

Korekta:

MAGDALENA MARSZAŁEK

Skład i łamanie:

KUP „BORGIS" Toruń, tel. (056) 660-22-85

ISBN 83-87498-88-2

 

Wydawnictwo „C&T" ul. Św. Józefa 79, 87-100 Toruń, tel./fax (056) 652-90-17

Toruń 2001. Wydanie I. Ark. wyd. 13,5; ark. druk. 14.

Druk i oprawa: Zakłady Graficzne im. KEN S.A.,

Bydgoszcz, ul. Jagiellońska 1.

 

 

JEDEN DZIEŃ

 

 

 

 

Jeden dzień

 

Rano przyjechałem do tego wielkiego miasta. Cały dzień po nim łaziłem, po jego ulicach i mostach, których jest pełno w tym mie­ście. Przepływa przez to miasto druga wielka rzeka tego kraju, ale nie jednym korytem, tylko mnóstwem kanałów, które gdzieś, za miastem, muszą się łączyć, ale w mieście jest pełno kanałów, stąd pełno mostów, po których łaziłem przez cały dzień. I po ulicach między mostami. Prawie na każdym moście przystawałem. Opiera­łem się o poręcz i patrzyłem na wodę przez jakiś czas, właściwie wcale jej nie widząc, to znaczy widziałem wodę na początku, jak tylko pochyliłem się przez poręcz, ale później już jej chyba nie wi­działem, boja mam takie dwa patrzenia, i jedno z nich to było dzi­siaj, na każdym moście prawie: patrzyłem na wodę uporczywie przez jakiś czas, którą z początku widziałem, ale później jakby roz­mazywała się, przemieniała się w powietrze czy w mgłę, jeśli jest ta­ka przezroczysta. Prawie na każdym moście przystawałem, zapala-

Jem papierosa i pochylałem się nad poręczą utkwiwszy spojrzenie w wodę, którą z początku widziałem, ale później już nie, bo jedno z tych moich patrzeń to jest takie nicniewidzenie, zapominanie się oczami, zapadanie się w leje, które muszą być po drugiej stronie oczu. Prawie na każdym moście zapadałem się w leje. Między jed­nym mostem a drugim szedłem wtuliwszy głowę w gniazdo ramion i kołnierza, a ręce w gniazdo kieszeni. Ale i tak było dosyć zimno. Kiedy skończy się ta przeklęta zima? Przeklęta zima. Dobre lato. Można usiąść gdzieś, na chodniku albo w polu się położyć, wszyst­ko jedno, zamknąć oczy, a słońce dobre, ciepłe opada na powieki, całe lato masz na powiekach, bo lato to jest słońce dobre, ciepłe. Więc leżysz sobie na kamiennej płycie miejskiego cmentarza albo w trawach leżysz między niebem a ziemią, wszystko jedno, i to jest takie w słońcu dobre, ciepłe zamarzanie. Potem, kiedy już się na-kochałeś ze słońcem, wstajesz. Idziesz szukać rzeki, wody, w którą wstępujesz powoli albo od razu się rzucasz, ja to od razu się rzu­cam, pływam długo, a kiedy się zmęczę, przewracam się na plecy i leżę, poruszając lekko nogami, żeby się tylko utrzymać. I to jest też takie w wodzie dobre, ciepłe zamarzanie. Tak. Lato jest dobre, a zima nie.

Dzisiaj cały dzień szedłem przez tę złą zimę i przez to miasto wielkie bardzo, do którego przyjechałem rano. Przedtem, wczoraj jeszcze, byłem w innym mieście, też wielkim. Długo tam nie by­łem, ale trochę byłem. Jakieś dwa tygodnie. Około. Mieszkałem u takiego chłopca-Piotrka. Mieszkał tylko z matką, która wyjecha­ła na wczasy w góry. Będę kiedyś musiał pojechać w góry. Na dru­gą zimę może. Postaram się skądś o jakieś dobre, ciepłe buty, że­bym miał lato w stopach, bo tam jest dużo zimnego śniegu, a je­szcze będę chodził dużo po górach, a złe buty szybko się zdziera­ją, a jeszcze w górach. Przez lato będę kosił trochę po chłopach, to zarobię na takie dobre, ciepłe buty na góry. Ale do drugiej zi­my daleko. Do lata jest daleko, a co dopiero. Więc matka tego chłopca-Piotrka wyjechała w góry, i on powiedział, że dopóki nie przyjedzie, to mogę u niego zamieszkać. Nieźle było u tego chłop­ca-Piotrka, tylko trochę za dużo mówił. Gdyby tyle nie mówił, to byłoby nawet wspaniale. Próbowałem go uczyć za dużo nie mówić, ale nie wyszło. Prosił mnie, żebym go zabrał gdzieś ze sobą, ale co ja bym z nim robił. Nie dlatego, że za dużo mówił, ale co ja bym z nim robił. Ale mówił też za dużo. Wiele razy mnie gniewał i gwi­zdałem sobie przez zęby, a nie zapomniałem o mojej dla niego wdzięczności, więc musiał mówić dużo za wiele. Ja raz mu tylko dość długo mówiłem. A mówiłem mu o tapczanie, kołdrze, fotelu, radiu i o tym pokoju, w którym to wszystko było, w którym mie­szkaliśmy i w którym mu o tym mówiłem. Zdaje się, że na próżno mówiłem, dość długo mówiłem, bo on sam nie wiedział, co ma. Potem wróciła jego matka i już nie miałem gdzie spać, więc powie­działem sobie, że mogę z tego miasta wyjechać. W pociągu nie mu­siałem wcale się chować przed konduktorem, bo miałem bilet, więc spałem, bo znalazłem całkiem wolny przedział i była noc.

Rano przyjechałem do tego wielkiego miasta, którego nie zna­łem wcale. Nie wiedziałem nawet, skąd tu tyle tych kanałów. Do­piero spytałem jakiegoś innego, który powiedział mi, że to ta rze­ka, o której wiedziałem, że przepływa przez to miasto, tak jest roz­gałęziona w kanały, których jest bardzo dużo, on nie wie ile, ale bardzo dużo, i że ta rzeka jest świetnie uregulowana, nie jak ta naj­większa w tym kraju, i że to wszystko Niemcy, bo oni lubią ordnung. Cały dzień chodziłem po tych mostach i po tych ulicach między mostami, chociaż zimno było dosyć, ale lubię bardzo oglą­dać nowe dla mnie miasto. Opowiem je trochę. Cały dzień po nim chodziłem. Teraz jest noc i jestem w poczekalni dworcowej. Opo­wiem o niej kiedy indziej. Teraz będę opowiadał dzień i miasto, i wszystko, co zauważyłem, o ile dobrze zauważyłem, boja mam ta­kie dwa patrzenia, i jedno z nich to było dzisiaj na ulicach między mostami: patrzyłem na wszystko rozbieganymi oczami, na sklepy, domy, tramwaje, buty, płaszcze, dachy, bo to jest moje drugie pa­trzenie — rozbiegane na wszystko, bo nigdy nie wiem, co począć z oczami, podobnie jak z palcami, więc albo palę papierosa pa­trząc w coś uporczywie, to znaczy nic nie widząc, zapadając się w leje, które muszą być po drugiej stronie oczu, albo trzymam rę­ce w kieszeniach i wtuliwszy głowę w gniazdo ramion idę, kołysząc się na prawo i lewo rozbieganymi oczami.

Opowiadam dalej. Muszę powiedzieć, że w żadnym mieście, a widziałem ich dużo, o, dużo miast widziałem, i nie tylko w tym kraju, bo przedtem, kiedy jeszcze byłem mały, ale nie tak bardzo, bo wszystko dobrze pamiętam, to byłem w innym kraju, i kiedy przyjeżdżałem do tego kraju, w którym jestem, i w którym jest to miasto, to przejeżdżałem przez dwa jeszcze inne kraje i wiele miast, które widziałem z okna wagonu, więc widziałem wiele miast chyba, nie? ale muszę powiedzieć, że w żadnym mieście nie widzia­łem tylu zburzonych domów, co w tym. Oglądałem te domy z wiel­kim zdziwieniem i nie mogłem się do nich przyzwyczaić, chociaż napotykałem takie domy co jakiś czas. Bardzo często. Niektóre do­my to była połowa domu albo ćwierć, albo zupełnie niepodobne. Nigdy nie widziałem. Wydawało mi się to groźne, i tak wyglądało. Więc muszę powiedzieć, że miałem co oglądać tym swoim dru­gim rozbieganym na wszystko patrzeniem. W każdym nowym dla mnie mieście mam co oglądać, ale w tym jest szczególnie. Nad wy­raz te domy zburzone przez wojnę, której nie pamiętam prawie. Byłem jeszcze bardzo mały. Trochę pamiętam, ale troszeczkę. By­łem jeszcze bardzo mały i byłem z rodzicami moimi rodzonymi w innym kraju, w którym się urodziłem i do którego bym chętnie powrócił i mógłbym, bo tamto wcale temu nie przeszkadza, a na­wet sprzyja, tak myślę. Na zawsze bym tam nie pozostał jednak. Wróciłbym na powrót do tego kraju, który bardzo lubię, nie wiem czemu. Mimo wszystko. W tym kraju rosnę już najdłużej i w tym kraju stało się tamto moje największe bohaterstwo, z którego je­stem dumny niepomiernie, i które obnoszę jak głowę swoją i sto­py po różnych jasnych, ale najwięcej po ciemnych miejscach i za­wsze jestem mężny, szlachetny i mężny, choć byłem w ciemnych bardzo miejscach, o, tak, nikt by nie zliczył, najwięcej w tym kraju, ale mimo to lubię ten kraj, bo w nim się narodziłem po raz drugi jakby, ale lepiej, mocniej. Ale tak na dwa miesiące tobym chętnie bardzo pojechał do tamtego kraju, w którym się urodziłem i który pamiętam dobrze. Wojny nie pamiętam prawie nic, bo wtedy by­łem mniejszy i mieszkaliśmy na południu, w małym miasteczku, gdzie nawet podczas wojny było bardzo cicho i nie było wcale zbu­rzonych domów, nie tak jak w tym, w którym teraz jestem, to zna­czy w poczekalni dworcowej tego miasta, bo jest noc i jakoś nie chciało mi się szukać tego innego, którego poznałem nad mo­rzem, i który powiedział: „Przyjedź, a spanie ja ci załatwię". Więc kiedy skończyło się spanie u tego chłopca-Piotrka w tamtym mie­ście, to pomyślałem sobie: mogę pojechać naprzód, mogę poje­chać do tyłu, na prawo, na lewo, ale mogę przecież pojechać do tego młodego-innego, którego poznałem nad morzem ostatniego lata pięknego. Nie myślałeś długo, tylko od razu postanowiłem, bo wiem, że bardzo często nie trzeba wcale myśleć, tylko natych­miast postanowić, bo myślenie bardzo często osłabia postanowie­nie i ono już potem kruszy się łatwo jak główka maku.

Chodziłem po tym mieście przez cały dzień. Nie mówię, że by­łem wszędzie, bo to miasto jest ogromne niezwykle. Nie wiem, czy tamto poprzednie miasto, w którym byłem i które jest stolicą tego kraju, jest więcej ogromne od tego. Mogła być pierwsza, druga, trzecia godzina, kiedy zachciało mi się jeść i wstąpiłem do jakiejś knajpy, bo miałem jeszcze jakąś forsę i chciałem się trochę ogrzać, bo zmarzłem dosyć na tych mostach i na tych ulicach między mo­stami. Zamówiłem flaki i zacząłem się rozglądać po knajpie — bo ja mam takie dwa patrzenia i jedno z nich, to rozbiegane, było dzi­siaj w knajpie — siedzą na wysokim stołku przy barze, czekając na flaki: przy stolikach siedzieli inni i jedli, i pili. Nie byli piękni. Sa­la też była w brudzie wzorzysta. Nad wyraz ściany w liszajach. Przy jednym stoliku siedziało dwóch. Jeden z nich, ten odwrócony do mnie plecami, i który był lepiej ubrany od tego, którego twarz, brzydką, widziałem, mówił:

— Drogi panie. W dwudziestym wieku jedynym rozsądnym zajęciem jest walczyć o pokój albo systematycznie się upijać. Wy­brałem to drugie, bo mam wolną wolę.

A ten drugi:

— Tak jest.

Wychylili kieliszki i ten drugi, z brzydką twarzą, znowu powie­dział:

— Dobra franca. A ten pierwszy:

— Dlaczego nam, starszym, odebrano zabawki z dzieciństwa? Przecież nie możemy bawić się bombą atomową.

Przy barze jakiś inny krzyczał:

— Zbudowaliśmy KDM czy nie?

Dostałem flaki i zacząłem jeść. Bardzo lubię flaki i było ciepło w knajpie. Dawniej, dawno, nie mogłem sobie wyobrazić, jak inni mogą jeść flaki. Ja bym nie mógł — myślałem. Nawet jeśli są do­bre, to jedząc je na pewno będę myślał, skąd się one wzięły i co przedtem w nich było. Ale raz, to było już po tamtym, więc chodzi­łem przeważnie głodny, wszedłem do knajpy w jakimś mieście na piwo, bo tylko tyle miałem, właściwie nawet tylko tyle nie miałem, bo brakowało mi dwudziestu groszy, ale chciało mi się pić bardzo. Barmanka powiedziała, że to nic nie szkodzi, że oddam, jak będę miał, i że może jestem głodny, to ona mi da flaki, ajajej oddam, jak będę miał, kiedyś. Byłem dosyć bardzo głodny i pomyślałem, że muszę jej się podobać, bo patrzyła mi w oczy niewymownie przy­milnie, i że będę mógł u niej dostawać żarcie przez jakiś czas, nie tylko flaki, więc już przemogłem się. Spanie miałem w takim bara­ku w takim ogrodzie. Lato było. Więc już przemogłem się i powie­działem dla upewnienia:

— Ja, proszę pani, nie wiem, czy prędko będę miał pieniądze.

— Nic nie szkodzi. Nic nie szkodzi. Zaraz przyniosę ci flaki. Dawała mi żarcie przez długi czas i jap nie spałem w baraku

w ogrodzie, ale potem uciekłem, bo nie chciałem się zasiedzieć i gnić. Ale wtedy właśnie zaczął się mój smak na flaki, które dzisiaj zamówiłem i jadłem z miłością, bo wiem, że to jest dla mnie wesele. Więc kiedy już zjadłem flaki, to zapaliłem papierosa i zacząłem popijać piwo, wpatrując się uporczywie w kufel, który z początku widziałem i później chyba też widziałem, tylko że oczy mi się zapo­mniały, boja mam takie dwa patrzenia, więc chociaż widziałem ku­fel, który stał przede mną, to po chwili tego mojego uporczywego patrzenia widziałem już go tylko płasko, a potem zapadałem w le­je. Ale uszy nie zapadały w leje:

— Życie, drogi panie, jest jak poker. Kto ma pieniądze, wygry­wa i może bluffować.

— Tak jest. Tankujemy.

— Zbudowaliśmy KDM czy nie?

Potem obudziły mi się oczy i zaczęło się to moje drugie rozbie­gane patrzenie, ale wszystko było jednakowe, niezmienne, więc musiałem wyjść z knajpy, bo nie wiedziałem, co począć z oczami, i ogrzałem się dosyć, i najadłem się też, i chciałem jeszcze miasto oglądać, więc musiałem wyjść z knajpy, która była ziarnem miasta tylko, okiem miasta, jelitem miasta może, ale mimo to jednym z niezliczonych ziaren, ócz, jelit, więc była okruchem tylko. Dlate­go wyszedłem, bo to mało. Wsadziłem ręce w gniazdo kieszeni, a głowę w gniazdo między ramionami-konarami moimi, i zaczą­łem się rozbiegiwać oczami dookoła, a dookoła były domy, kamie­nice podobające mi się bardzo, nie starożytne, ale dosyć średniowieczne, a przynajmniej po dwieście lat, tak sądzę po cegłach i wzorach, i może nie po zapachu, ale po tym, że wśród takich do­mów czuję się młody, a przynajmniej nie mam dwustu lat. Jeśli już tak sądzę, to zawsze będę młody, a na pewno będę żył młodo, choć może miałbym zawsze co oglądać i zawsze gdzie iść, nie tylko przez dwieście lat, ale nawet przez dwieście pięć albo pięćset. Tylko, że jak ja bym wyglądał, jak ja bym mógł siebie kochać zgarbionego, łysego, o mięśniach jak nici lub masło, nie mógłbym niczego prze­skoczyć, chodzić po drzewach bym nie mógł, pływać zupełnie, tań­czyć wcale i śpiewać, żadne wędrowanie najulubieńsze, to jak ja bym siebie kochać potrafił, takiego kraba? To musiałbym wtedy kogo innego pokochać, ładnego smukłego chłopca, kogoś innego pięknego bym musiał pokochać i co by ze mnie zostało?

Ale teraz jestem mężny, szlachetny i mężny, i tylko tak będę żył, i zawsze będę miał prężność w kolanach jak dzisiaj po tym mie­ście. Opowiadam dalej to dzisiaj, to miasto i innych, którzy między sobą różnili się mało, a jednak nie byli do mnie podobni, nikt mi nie powie, kilka razy świetnie wyczułem podobnych, ale się rozsta­łem, bo najlepiej samemu można się odkupić i świętować, chociaż nie wszyscy ci podobni to rozumieli, ale ci inni nie byli do mnie podobni, nikt mi nie powie, a jednak między sobą różnili się ma­ło, jeszcze raz mówię, te same uśmiechy, nawet nie smutne, to sa­mo niemyślenie na czołach, w ułożeniu postaci, w chodzie też nie mieli żadnego myślenia, a w oczach żadnego zamyślenia, a przera­żenia to ani błysku. Nie widziałem ich rąk, przyznaję, bo było zim­no i wszyscy mieli ręce w kieszeniach albo w rękawiczkach, więc nie widziałem ich rąk, ale widziałem ich usta, bo na usta nie ma rękawiczek, więc nie potrzebowałem widzieć ich rąk, bo widziałem ich usta, a to, co na rękach, to na ustach.

Opowiadam dalej to miasto i to dzisiaj, ale coraz mniej, bo za­czął już zapadać wieczór, początek wieczoru, pierwsze straże wie­czoru zaczęły zapadać na miasto i nawet tego nie zauważyłem, bo stałem na jednym z tych mostów, których jest mnóstwo, nie wiem ile, ale mnóstwo, to wiem i ten przechodzień nie kłamał. Wcale nie zauważyłem, jak zaczął zapadać mrok, początek mroku, pierwsze straże mroku. Stałem na moście, paliłem papierosa i pochylony nad poręczą patrzyłem na wodę, a może nad wodę, tym swoim upor­czywym nicniewidzeniem, zapominaniem się oczami. Dość długo musiałem zapadać się w leje, bo wcale nie zauważyłem, że pierwsze straże mroku już są dookoła. A dookoła były też domy, kamienice podobające mi się bardzo i inni, których nienawidziłem może, choć mieszkali w tych kamienicach, może dlatego między innymi.

Bo gdzie ja teraz pójdę? Mogę iść naprzód. Mogę iść do tyłu. Mogę iść na prawo. Mogę iść na lewo. Ale mogę iść na dworzec. Nie muszę, ale wolę. No, jeszcze nie wolę, bo przecież jest dopie­ro początek wieczoru. Pierwsze straże już minęły, początek mija, ale za tym jest przecież cała wielka armia wieczoru, więc mam je­szcze co zdobywać, starczy na kilka godzin. Potem przyjdzie naj­większa armia świata — nocna armia, którą wolę na dworcu zdo­bywać, na którym jestem w tej chwili, choć tak piszę, jakbym szedł pisząc, a raczej pisał idąc.

Opowiadam dalej to miasto i to dzisiaj, a raczej już ten wie­czór, bo wieczór to jest coś innego chyba, coś odrębnego. Wieczór nie należy do dnia chyba i myślę, że nie należy do nocy chyba, cho­ciaż poranek należy do dnia na pewno. Zacząłem się więc powoli posuwać przez ten wieczór i przez to miasto, po którym cały dzień łaziłem i nie przez cały wieczór, tylko przez trochę wieczoru, bo więcej wieczoru spędziłem w takiej knajpie, która się nazywa „Schron", i o której za jakieś pół godziny zacznę opowiadać. Sze­dłem powoli, bo po co szybko? Te wszystkie pół-domy, ćwierć-do­my i zupełnie nie-domy, do których nie mogłem się przyzwyczaić i które napotykałem dzisiaj co jakiś czas, bardzo często, wyglądały jeszcze bardziej groźnie, i teraz, wieczorem, to nie były nawet pół--domy, ćwierć-domy czy zupełnie nie-domy, ale jakieś dziwne stwo­ry, wielkie przedpotopowe zwierzęta, gady skamieniałe, ale groź­nie wyglądające. Szedłem tak przez wielką armię wieczoru i nie czułem się żołnierzem, lecz jak ktoś inny, nie potrafię dokładnie, ale nie żołnierzem ani generałem, lecz jak ktoś inny zupełnie, i nie byłem po żadnej stronie: armii wieczornej ani miasta odpie­rającego ataki, więc czułem się normalnie, jak zawsze.

Szedłem tak właśnie przez wieczór i wyszedłem tak na plac dość duży, a za nim było to, czego nie oczekuje się co krok, lecz oczekuje się niezwykle: widok-olśnienie. I to jest jak manna z nie­ba na oczy. Opowiadam o tym spokojnie, bo nie chcę płoszyć wi­doku, który chcę opowiedzieć, więc nie mogę płoszyć także opo­wieści. Dlatego mówię spokojnie, i w tym widoku był spokój, choć dużo więcej głęboki, mistyczny, nieprzebrany, ale jednak spróbu­ję. Ten mój wieczorny widok-olśnienie rozpościerał się między dwiema narożnymi kamienicami, które otwierały rynek tego mia­sta dla mojego patrzenia, które nie było ani jednym, ani drugim, ale zafascynowaniem, więc nie było ani zapadaniem się w leje, ani rozbiegiwaniem, więc było trzecim moim patrzeniem: rzadkim bardzo, mistycznym, ale jednak trzecim moim patrzeniem, które­go dzisiaj nie było, ani na mostach, ani na ulicach między mosta­mi, którego dawno, dawno nie miałem, bo od tego ostatniego, dawnego, dawnego porannego widoku-olśnienia nic podobnego mnie nie zafascynowało. Patrzyłem tym swoim trzecim patrzeniem na ten kawałek powietrza, między dwiema narożnymi kamienica­mi, które było niebieskawe, ale bardzo inaczej, tak jak jest tam, w krainie umarłych, tak mi się wydaje. Pośrodku tego umarłego, dostojnego niezmiernie powietrza był czubek ratusza, biały też bardzo inaczej, nie tak jak musi być w Arabii albo Persji, tak mi się wydaje. Jeśli już mi się tak wydaje, to coś takiego powinno być w środku dżungli, taki niebieskawy i biały pałac, do którego się wchodzi po marmurowych, przestronnych ątopniach, porosłych roślinami i mchem, i potem się wchodzi do sali pierwszej i stawia się pierwszy krok, i nagle ptak jakiś się spłoszy i zakrzyczy przera­źliwie, a krzyk ten powtarza się wielokrotnie i ostro w dalszych, dal­szych salach, aż umrze, i znowu jest cisza nieprzebrana i pustka, ale nie jesteś tu sam i nie jesteś tu władcą, choć sam jesteś, jak władca jesteś sam, ale nie jesteś tu królem, bo tu królują duchy, czujesz to nad wyraz i nie czujesz się duchem, najdalszym krew­nym tego wszystkiego, nie jesteś z tego drzewa, ni gałęzią, ni li­ściem, ni owocem, ale nie jesteś nawet nawozem dla drzewa tego korzeni i wyglądać musisz jak świeca zgaszona między palącymi się niebieskawo i biało, ale bardzo inaczej.

Pozostanę w tym mieście trochę. Może dla tego samego wido­ku-olśnienia, który każdego wieczoru mnie tu przywałęsa i przyfascynuje — ten mały kawałek powietrza i ten mały kawałek ratusza: biały czubek. Opowiadam dalej. Ocknąłem się po chwili z tego mojego trzeciego patrzenia, które w tym miejscu przypomina za­padanie się w leje — pierwsze patrzenie, po którym trzeba też się - zbudzić. Na rynek wszedłem nie całkiem przebudzony jeszcze z resztkami mojego zafascynowania, bo nie opuściłem głowy, przeszedłem te kilka kroków z podniesioną głową, ale z każdym krokiem to już nie było to samo, jakby ubywało coś z widoku, choć zbliżałem się do niego, może dlatego. Tak wszedłem na rynek. Opuściłem głowę i zaczęło się to moje drugie rozbiegane patrze­nie: rynek był duży na oko, pośrodku stał ratusz. Widziałem to sa­mo nieraz — ratusze na rynkach w innych miastach. Ratusz oto­czony był przez rusztowania żelazne. Wiele razy widziałem ruszto­wania wokoło ratusza w innych miastach. Ratusz pośrodku rynku to nie musi być środek miasta, ale sądzę z historii i obyczajów, że ratusz to w każdym mieście coś najstarszego, najdawnego. Dlatego skorpiony czasu najwięcej mogły wygryźć z ratusza właśnie. Dlate­go on się kruszy i trzeba go wspomagać. Dlatego nie zdziwiły mnie rusztowania wokoło ratusza, który obszedłem dookoła, i zachciało mi się pić. Herbatę lubię bardzo. Spytałem jakiegoś młodego-innego, gdzie można by tu najbliżej wypić herbatę. Zauważyłem zdziwienie na jego twarzy, bo stał pod latarnią. „Najbliżej to w »Schronie« — powiedział — ale nie wiem, czy ten alkohol tam jest. Tu, w tę bramę i na lewo. Przeczyta pan na drzwiach". Wsze­dłem w bramę, którą ten młody-inny mi wskazał i która była ciem­na bardzo, tak jak tamta, w której dostałem nożem w ramię, więc szedłem dosyć ostrożnie, choć przy wejściu do tej bramy był przy­stanek tramwajowy i stało dosyć dużo ludzi, ale nigdy nic nie wia­domo. Zapaliłem zapałkę i przeczytałem napisane białą farbą na drzwiach: „SCHRON". Ten młody-inny musiał to przeczytać w dzień i zapomniał, że teraz jest wieczór, kiedy mi powiedział: „Przeczyta pan na drzwiach". Drzwi były wpółuchylone i wewnątrz było jeszcze ciemniej. Już chciałem odejść, bo pomyślałem, że ten młody-inny musiał mnie okłamać jednak, choć byłem pewien, że nie kłamał, kiedy dobiegły mnie zza drzwi jakieś śmiechy z dołu. Po chwili kilku młodych-innych zaczęło wydobywać się z dołu, jak zauważyłem po ogniu z papierosów. Przeszli obok mnie zataczając się dosyć bardzo, że musiałem się odsunąć, bo było ich czterech i ja nikogo nigdy nie zaczepiam. Kiedy poszli, zapaliłem zapałkę i zacząłem schodzić po kamiennych stopniach idących w lewo, i zobaczyłem zaraz światło, którego z bramy nie można było doj­rzeć, bo schody schodziły w kółko. Po schodach był długi korytarz oświetlony, ale pełen wody, ze musiałem iść na piętach, ale i tak poczułem wodę w butach, bo moje buty, to lepiej nie mówić.

W korytarzu, a raczej w wodzie, było kilka stopni w górę, które po­witałem z radością, na pewno nie tak, jak rozbitek wyspę albo ra­mię rozbitka kawał belki, która może być długim ramieniem do ja­kiejś wyspy, więc takie powitanie dwóch ramion jest na pewno ra­dosne, ale moje powitanie ze schodami było też trochę radosne. Nie kłamię. Ja nigdy nie kłamię. Ja nawet nie wiem, dlaczego nie kłamię. Może mi wstyd. Kilka razy skłamałem i było mi bardzo wstyd, do tej pory, choć to się wcale nie wydało, że skłamałem. Do tej pory mi wstyd. Więc myślę, że gdybym więcej kłamał, to byłoby mi więcej wstyd, coraz więcej, gdybym jeszcze więcej kłamał i msiałbym się cały wstydzić. Może jest jeszcze coś oprócz wstydu, co nie każe mi kłamać. Może to samo, co nie każe mi kraść, kiedy nie jestem głodny; co nie każe mi innego uderzyć, kiedy ten inny mnie pierwszy nie uderzy; co nie kazałoby mi innego zabić, gdyby ten inny mi ojca nie zabił lub matki, lub siostry, lub brata, lub dru­giego brata; może to samo, co nie każe mi się samemu zabijać, kie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin