Jackson Lisa - Przerwać milczenie.pdf

(1087 KB) Pobierz
Jackson Lisa - Przerwac milczen
Lisa Jackson PRZERWAĆ MILCZENIE
Książkę tę dedykuję moim synom
Matthew i Michaelowi Crose’om,
którzy są światłem mojego życia.
Dzięki, chłopaki. Jesteście wspaniali!
Rozdział 1
Bad Luck. Teksas
1999
A kry wyschniętej trawy prażyły się w upale. Cienia prawie nie było, a letnie powietrze
przesycał zapach piasku. Nevada Smith wycelował. Przymknął niesprawne oko. Nacisnął
spust.
Bach!
Stary winchester mocno uderzył go w gołe ramię, a zardzewiała blaszana puszka, do której
mierzył, podskoczyła na słupku ogrodzenia i spadła na twardą ziemię. Krowy na sąsiednim
polu nawet nie drgnęły, ale Nevada z satysfakcją wziął na muszkę następny cel: pustą butelkę
po piwie, która za chwilę miała się rozprysnąć na tysiąc kawałków.
Znów podniósł strzelbę. Odwiódł kurek. Zacisnął zęby i zmrużył oczy. Palec przywarł do
spustu, ale Nevada się zawahał.
Wyczuł, że ciężarówka się zbliża, jeszcze zanim hałas dotarł do jego uszu. Wyciągnął szyję
i dostrzegł tuman kurzu wlokący się za słupkami ogrodzenia równolegle do jezdni. W tym
samym momencie usłyszał ryk silnika. Wpatrywał się w ciężarówkę przez zadrapane okulary
przeciwsłoneczne Foster Grant, aż w końcu rozpoznał czerwonego dodge’a Shepa Marsona.
Cholera!
Czego, u diabła, chce ten stary drań? Shep pełnił funkcję zastępcy w Biurze Szeryfa i było
oczywiste, że ten twardziel ma ochotę zostać szeryfem całego okręgu. Postawny, potężny jak
nadmorska sosna, był siostrzeńcem sędziego okręgu i mężem córki niegdyś zamożnego
ranczera, no i mógł liczyć na to, że zostanie wybrany przytłaczającą większością głosów. Co
niechybnie oznaczało wzrost przestępczości w tym zakątku Texas Hill Country.
Nevada miał nerwy napięte jak postronki, i to nie tylko dlatego, że Shep był wrednym,
zakłamanym sukinsynem, który nie miał prawa zapuszczać się aż tutaj, na teren nieobjęty
jego jurysdykcją.
Shep był dalekim kuzynem Shelby Cole, człowiekiem, z którym Nevada kiedyś krótko
pracował i który groził mu bronią. O nie, tych dwóch nie pałało do siebie miłością.
Ze strzelbą w ręku Nevada minął stary ogród różany, gdzie przerośnięte krzaki niedługo
miały wydać nasiona. Chwycił podniszczoną koszulkę, którą zawiesił na słupku ogrodzenia,
zahaczył ją jednym palcem i zarzucił na ramię.
Pod dachem dwupokojowej chatki, którą Nevada nazywał domem, osa pracowicie
szykowała sobie gniazdo. Jego stary, kulawy pies, kundel, raczej border collie niż labrador,
leżał w cieniu zniszczonego frontowego ganku. Na widok pana uderzył ogonem w ziemię,
podniósł łeb i zaszczekał, słysząc warkot dodge’a.
- Cicho. Wszystko będzie dobrze - skłamał Nevada. Bezskutecznie próbował zignorować
ból skacowanej głowy - nie tylko nie ustawał, ale jeszcze się wzmagał - gdy tymczasem
słońce wzeszło już wysoko, a w powietrzu czuć było upał. Kiedy wóz nadjechał z głośnym
warkotem, Nevada poczuł, że coś ściska mu żołądek. Chore oko trochę go bolało i opędzał się
od głupiej końskiej muchy, która najwyraźniej nie wyczuła, że stado znajduje się sto metrów
dalej na zachód, skupione za gąszczem teksańskich dębów i drzew mesquite, tak że każdy
leniwy koń stał z nozdrzami przy zadzie drugiego i oganiał się ogonem od natrętów.
Marson zatrzymał wóz przed starą szopą z narzędziami i zgasił silnik.
Nevada poczuł, że sztywnieje mu kark - zawsze tak reagował na widok przedstawiciela
prawa. Kiedyś sam się do nich zaliczał, teraz był wyrzutkiem.
Shep wygramolił się zza kierownicy. Był zwalistym mężczyzną, z dolnej wargi zawsze
zwisała mu prymka tytoniu. Przeszedł powolnym krokiem obok maski swojego upstrzonego
owadami wozu. Miał buty z wężowej skóry, wytarte dżinsy opięte na brzuchu i koszulę w
stylu western. Ruszył zakurzoną ścieżką w stronę domku. Z grubych palców zwisały mu dwie
półlitrowe puszki coorsa, w plastikowej folii z sześciopaku.
- Smith. - Splunął strużką czarnego soku i doszedł do bramy. - Masz chwilkę?
 
- Zależy.
- Od czego?
- To jakaś oficjalna sprawa?
- Nie. - Shep otarł usta wierzchem wolnej dłoni. Piegowatą skórę nad jego górną wargą
pokrywał meszek. - Ot, beztroska pogawędka dwóch kumpli.
Nevada nie wierzył mu ani trochę. Nigdy się nie przyjaźnił z Shepem, nawet w czasach, gdy
grali w jednej drużynie. Obaj o tym wiedzieli. Ale trzymał język za zębami. Marson
przyjechał tutaj nie bez powodu. To musiało być coś poważnego.
Shep wyszarpnął puszkę z uchwytu i rzucił ją Nevadzie, a on złapał ją w locie.
- Co za cholerny upał - burknął Shep. Otworzył puszkę i słuchał krzepiącego syku
powietrza. Kiwnął głową, uniósł puszkę i pociągnął duży łyk.
- Tu zawsze jest gorąco - odparł Nevada, otwierając swoje piwo. - Lato w Teksasie.
- Chyba o tym zapomniałem. - Shep zachichotał, ale bez krztyny wesołości. - Chodź,
przysiądziemy na chwilkę. - Kiwnął głową w kierunku frontowego ganku, gdzie dwa
plastikowe krzesła cierpliwie pokrywały się kurzem. Po twarzy ciekła mu strużka potu, od
której błyszczały cienkie, mocno już siwiejące baczki. - Słyszałeś o starym Calebie
Swaggercie? - zagadnął, patrząc na horyzont, gdzie zebrało się kilka chmur, które rozpraszał
lecący na północ samolot.
Nevada poczuł, że jeżą mu się włoski na karku. Oparł się o słupek ganku, gdy tymczasem
Shep sadowił się na jednym z kupionych na wyprzedaży krzeseł.
- Co takiego?
Shep przez chwilę popijał piwo, zerkając na odziedziczone przez Nevadę szkaradne ranczo.
W końcu chrząknął i powiedział:
- Wygląda na to, że stary Caleb niedługo umrze. Rak. Lekarze w Coopersville nie dają mu
nawet miesiąca. - Kolejny długi łyk. Nevada ścisnął palcami swoją puszkę. - I wyobraź sobie,
Caleb twierdzi, że odnalazł Jezusa. Nie chce umrzeć jako grzesznik. Dlatego zamierza
zmienić swoje zeznanie.
Nevada poczuł, jak napinają mu się wszystkie mięśnie. Ledwo poruszając wargami, zapytał:
- To znaczy?
- Że Ross McCallum wyjdzie na wolność. To właśnie zeznania Caleba, Jego i Ruby Dee,
sprawiły, że chłopak wylądował w więzieniu. W tych okolicach wszyscy wiedzą, że Ruby to
kłamliwa dziwka, a teraz wygląda na to, że ona przyzna, że po prostu wrobiła Rossa.
Nevadzie zrobiło się niedobrze. Poczuł na karku lekki wiatr, gorący jak oddech szatana.
Shep jeszcze raz podniósł puszkę i wysączył ją prawie do końca.
- Wiem, że to ty aresztowałeś tego sukinkota, Smith. Ty go posłałeś do mamra, ale
pomyślałem, że powinieneś to wiedzieć: Ross za parę dni wyjdzie na wolność, w zależności
od tego, kto będzie rozpatrywał sprawę, i nie muszę ci mówić, że on łatwo się wkurza. Kiedy
dorastaliście, miał na sumieniu więcej sprawek niż ty. Połowa z tych bójek była z tobą.
Zgadza się, co?
Nevada nic nie powiedział. Shep pokiwał głową i wypił kolejny, duży łyk, opróżniając w
ten sposób puszkę.
- Kiedy wyjdzie z więzienia, będzie się mścił jak zraniony niedźwiedź. - Trzymając puszkę,
wycelował palcem wskazującym w Nevadę. - Na pewno będzie szukał ciebie. - Zgniótł
puszkę grubą pięścią i dodał: - Ja tak sobie myślę, że ostrzeżony to uzbrojony. Wiesz, o co mi
chodzi?
- Tak.
- Dobrze. - Shep cisnął puszkę na przegniłe deski ganku i wstał. - Wiesz, Nevada, ja nigdy
tego za bardzo nie kapowałem. Przecież kiedyś byliście najlepszymi kumplami, nie? On był
rozgrywającym w drużynie futbolowej, a ty skrzydłowym. No, przynajmniej zanim został
wywalony. Ale co między wami zaszło?
Nevada wzruszył ramieniem.
- Ludzie się zmieniają.
- Czyżby? - Shep lekko przygryzł wargę. - Może i tak, kiedy chodzi o kobietę.
- Może.
Shep zszedł po dwóch stopniach z ganku i obrócił się, jakby nagle coś ważnego sobie
przypomniał.
- To jest ta druga nowina, synu - powiedział śmiertelnie poważnym tonem.
 
- Jaka nowina?
- Krążą plotki, że Shelby wraca do Bad Luck.
Nevadzie serce podeszło do gardła, ale starał się zachować obojętną minę.
- Tak, zgadza się - dodał Shep, jakby rozmawiał z samym sobą. - Słyszałem to od mojej
siostry. Shelby zadzwoniła do niej dzisiaj rano. - No, więc jeśli rzeczywiście się tu zjawi, nie
chcę żadnych kłopotów, rozumiesz? Ty i Ross dosyć się nawarzyliście o nią przed laty.
Pamiętam, jak zaciągałem was obu na posterunek. Byłeś nieźle poharatany. Straciłeś oko.
Wylądowałeś w szpitalu. A Ross po bójce z tobą miał kilka pękniętych żeber i złamaną rękę.
Coś mi się zdaje, że wtedy przysięgał, że cię zabije.
- Jakoś nie miał okazji, żeby to zrobić.
- Aż do teraz, synu. - Shep rozejrzał się po zaniedbanym podwórzu i wyciągnął z tylnej
kieszeni chusteczkę. Otarł twarz i zmrużył oczy, bruzdy wokół nich mocno się pogłębiły. -
Już mówiłem, że nie chcę żadnych kłopotów. W przyszłym roku będę się ubiegał o posadę
szeryfa okręgu Blanco i nie chcę być kojarzony z jakąś chryją.
- Nie widzę takiej możliwości.
- Dobrze. Niech będzie, jak jest. - Ruszył w stronę wozu, a Nevada mówił sobie, że nie
będzie rozgrzebywać dawnych historii, że powinien trzymać język za zębami i udawać brak
zainteresowania. Ale nie wytrzymał.
- Dlaczego Shelby akurat teraz wraca do Bad Luck? - zapytał.
- Hm, dobre pytanie, nie uważasz? - Shep przystanął i w zamyśleniu tarł podbródek. Widać
było plamy potu na koszuli pod pachami. - Cholernie dobre pytanie. Miałem nadzieję, że
może znasz na nie odpowiedź, ale widzę, że się myliłem. - Spojrzał przed siebie i wypluł
długą strużkę tytoniowego soku na wypalone słońcem chwasty rosnące wokół słupka
ogrodzenia. - Może Ross zna odpowiedź.
Nevadę coraz bardziej bolała głowa.
- Nie sądzisz, że to trochę dziwne, że i on, i Shelby będą wracali do miasta w tym samym
czasie? Zbieg okoliczności czy coś w tym stylu?
To coś więcej niż zbieg okoliczności, pomyślał Nevada, ale tym razem nic nie powiedział, a
Shep pomaszerował do swojego wozu. Z tego, co Nevada wiedział, Shelby Cole - piękna i
rozpieszczona jedynaczka, córka sędziego Jerome’a „Reda” Cole’a - nie miała żadnego
powodu, żeby wracać do Texas Hill Country. Absolutnie żadnego cholernego powodu.
Shelby nie oszczędzała pedału gazu wynajętego cadillaca. Ciągle przekraczała prędkość i
czuła, jak szybko krzewy, gałęzie dębów, usychające kwiaty polne i kolczaste kaktusy
gruszkowe ocierają się o jej samochód. Wzdłuż żwirowego nasypu autostrady leżały tu i tam
martwe zwierzęta, głównie pancerniki i zające. Ten widok przypominał jej, że zbliża się do
Bad Luck, małej mieściny na zachód od Austin, miejsca, do którego kiedyś przysięgła sobie
nigdy nie wracać.
Rozsunęła dach samochodu i słońce mocno prażyło ją w głowę. Ze związanych z tyłu
włosów sterczało pasemko rudoblond. Nie przejmowała się tym. Na lotnisku zrzuciła szpilki i
prowadziła samochód boso, skoncentrowana, ze zmarszczonym czołem; do jej świadomości z
trudem przebijały się dźwięki jakiejś starej piosenki Bette Midler.
Skręciła trochę za szybko, opony cadillaca zapiszczały, ale nie zwolniła. Po dziesięciu
latach nieobecności w miasteczku, które ją wyklęło, po dziesięciu latach swobodnego życia w
Seattle, nie mogła się doczekać chwili, kiedy zaparkuje przed stuletnim domem, w którym się
wychowała. Nie miała zamiaru zatrzymać się tam na długo. Chciała tylko załatwić swoje
sprawy i się wynieść.
Zacisnęła palce na kierownicy. Zalała ją fala, wspomnień uwięzionych w innym czasie i
przestrzeni, wspomnień obietnic i kłamstw, seksu podczas wiosennej burzy i konsekwencji
zdrady. Z trudem przełknęła ślinę. Nie chciała przemierzać tej bolesnej ścieżki.
Wyłączyła radio gwałtownym ruchem i wcisnęła na nos okulary przeciwsłoneczne. Nie
chciała słuchać żadnych ckliwych, romantycznych kawałków, a w każdym razie nie dzisiaj. I
chyba w ogóle. Zerknęła na siedzenie obok siebie, gdzie cisnęła neseser. Z bocznej kieszeni
wystawał róg szarej koperty. Był w niej list - anonimowy - ze znaczkiem podstemplowanym
w San Antonio. Właśnie z powodu tego listu poprosiła o urlop okolicznościowy szefa biura
nieruchomości, w którym pracowała, spakowała podręczną torbę, pojechała na lotnisko Sea-
Tac i poleciała pierwszym samolotem do Austin.
 
W niecałą dobę po otrzymaniu obciążającego listu mknęła przez ulice w centrum
miasteczka, które nazywała domem przez pierwszych osiemnaście lat swojego życia.
Niewiele się tu zmieniło.
Drogeria wyglądała tak samo; zachował się nawet pal do przywiązywania koni wbity przed
bocznymi drzwiami. Uśmiechnęła się ironicznie na wspomnienie dnia, w którym wyryła na
tym właśnie palu swoje inicjały, i zaczęła się zastanawiać, czy mimo upływu czasu wciąż
jeszcze widać tam głupiutkie serduszko, wyznanie miłości do mężczyzny, który ją w sobie
rozkochał:
- Idiotka - mruknęła pod nosem, zatrzymując się przed czerwonym światłem jedynej
sygnalizacji w mieście i czekając, aż przejdzie przez ulicę ciężarna kobieta pchająca
spacerówkę z płaczącym dzieciakiem.
Z chodnika unosił się nagrzany kurz, utrudniał widoczność i Shelby miała wrażenie, że
asfalt zaraz się roztopi. Jezu, ależ tu było gorąco. Zapomniała o tym. Po czole spływał jej pot,
a gorące powietrze zdawało się napierać na jej bawełnianą bluzkę. Skóra pod spódniczką
khaki była wilgotna. Mogła zamknąć ten cholerny dach, zasunąć okna i włączyć klimatyzację,
ale nie chciała tego robić. Pragnęła zachować Bad Luck w pamięci jako beznadziejne
miejsce. Miasteczko zawdzięczało swoją nazwę, bardzo zresztą odpowiednią, jakiemuś
dawnemu poszukiwaczowi nafty. Rozwijało się powoli i niewielu jego obywateli dobrze
prosperowało - najbardziej spośród nich wybił się jej ojciec. Gdy tylko otrzepała buty z kurzu
Bad Luck, powzięła mocne postanowienie, że jej noga nigdy więcej tu nie postanie.
Ale wróciła.
I nie zamierzała przepraszać za to, że żyje.
Jechała pewnie skąpanymi w słońcu bocznymi uliczkami. Skręciła przy motelu z
cementowych bloków - który reklamował się niskimi cenami, klimatyzacją i telewizją
kablową - a potem minęła rodzinny sklep spożywczy, gdzie na parkingu pobłyskiwały maski
nielicznych samochodów. Dalej, za małymi bungalowami - w niektórych oknach wisiały
wywieszki D o wynajęcia - ulica skręcała obok pomnika Sama Houstona w parku i prowadziła
do dzielnicy mieszkaniowej, gdzie korony rozłożystych drzew dawały ochronę przed
słońcem, a kilka starszych domostw spowijał dziewiętnastowieczny urok.
Z dala od centrum miasteczka, bliżej wzgórz, stały domy bardziej zamożnych obywateli -
nie było ich wiele.
Dom jej ojca w stylu wiktoriańskim, wedle standardów Bad Luck zasługujący na miano
rezydencji, był najokazalszy. Stał na dwuhektarowej posiadłości, wśród spadzistych wzgórz
półtora kilometra od miasta; tuż przy nim, między bardzo starymi drzewami pękań, wiła się
rzeczka. Zbudowana z ciętego kamienia i cegły trzypiętrowa posiadłość była okolona ze
wszystkich stronach szerokimi, zadaszonymi gankami. Wysokie okna i ozdobne kraty
upiększały wiszące kosze fuksji w krzykliwych kolorach. Trawa była przystrzyżona i
zieloniutka, kwitnący żywopłot również starannie utrzymany. Shelby wyobrażała sobie, że
basen na tyłach domu, w kształcie nerki, nadal przypomina lśniące, turkusowe jezioro, a
jednocześnie świadczy o bogactwie, władzy i wpływach sędziego Cole’a.
Shelby zmarszczyła brwi, przypominając sobie szyderstwa, których musiała wysłuchiwać
jako dziecko i nastolatka, szepty wyrażające lęk i pogardę; wtedy starała sieje ignorować.
- Bogata suka.
- Największa farciara na zachód od San Antonio.
- Wyobrażasz sobie? Ma wszystko, czego zapragnie. Wystarczy, że poprosi albo zamruga
swoimi błękitnymi oczętami do tatusia.
- Ciężkie życie, co, kochanie?
Nawet teraz Shelby czuła, że jej policzki płoną z zakłopotania tak samo jak kiedyś, kiedy
zakazano jej bawić się z Marią, córką dozorcy, albo ostrzeżono, że Ruby Dee to „niegrzeczna
dziewczynka”, albo kiedy dowiedziała się, że jej klacz Appaloosa jest warta więcej, niż
zarabia Nevada Smith przez cały rok pracy po godzinach na ranczu bydła jej ojca, trzynaście
kilometrów na północ od miasta.
Nic dziwnego, że stamtąd uciekła. Teraz zahamowała przy garażu, wsunęła szpilki, zgasiła
silnik i wrzuciła kluczyki do neseseru. Mrucząc po cichu: „Daj mi siłę”, do niewiadome kogo,
wygramoliła się z samochodu i, nie bacząc na to, że bluzka przylepia jej się do pleców,
pomaszerowała chodnikiem do domu. Nawet nie podniosła mosiężnej kołatki z dumnie
wygrawerowanym nazwiskiem Cole. Przypomniała sobie obrzydliwą parodię rymowanki,
 
którą usłyszała w szkole podstawowej:
Stary sędzia Cole
Okropną starą duszę miał,
Wredny był z niego wał.
Stryczkiem albo spluwą groził,
Trzech sługusów z sobą woził.
Frontowe drzwi otworzyły się bez trudu i powitał ją zapach płynu do mebli, potpourii i
cynamonu. Włoski marmur, widoczny przy brzegach kosztownych kilimów, lśnił w słońcu,
które sączyło się przez wysokie, nienagannie czyste okna.
- Hola! Ktoś tam jest? - zabrzmiał znajomy głos z wyraźnym hiszpańskim akcentem i dały
się słyszeć ciche kroki, a kiedy Shelby skręciła w stronę kuchni, omal nie wpadła na Lydię,
gosposię ojca.
Ciemne oczy ją rozpoznały, na twarzy pojawił się uśmiech radości.
- Seńorita Shelby! - Lydia uśmiechała się od ucha do ucha. Jej niegdyś czarne włosy,
starannie splecione i zwinięte w kok nisko na szyi, były teraz poprzetykane siwizną.
Nieliczne, niesforne kosmyki okalały twarz, którą Shelby pamiętała z młodości. Z biegiem lat
talia Lydii trochę się zaokrągliła, ale na twarzy nie było zmarszczek, a skóra o miedzianej
karnacji z meksykańskimi akcentami i typowymi dla Indian wystającymi kośćmi policzko-
wymi wydawała się równie gładka jak kiedyś.
- Dios! - Lydia uścisnęła tę, którą pomagała wychowywać. - Dlaczego nikogo nie
zawiadomiłaś, że przyjeżdżasz do domu?
- Zdecydowałam o tym nagle. - Objęła Lydię i do oczu napłynęły jej niechciane łzy. Czarna
sukienka, biały kołnierzyk, biały fartuch i proste sandały... strój Lydii przez wszystkie te lata,
kiedy Shelby tu nie było, w ogóle się nie zmienił. I wciąż pachniała wanilią, talkiem i
papierosowym dymem. - Jak... jak to dobrze cię zobaczyć.
- I ciebie też, nińa . - Lydia cmoknęła językiem. - Gdybym wiedziała, że przyjeżdżasz,
ugotowałabym wszystkie twoje ulubione potrawy: szynkę i słodkie ziemniaki, a na deser
ciasto z orzechami pękań. Jeszcze dzisiaj je zrobię. Wciąż je uwielbiasz?
Shelby się zaśmiała.
- Tak, ale proszę cię, Lydio, nie rób sobie kłopotu. Nie wiem, ile czasu zostanę.
- Cicho. Nie będziemy mówić o twoim wyjeździe, skoro dopiero co przekroczyłaś próg tego
domu. Ach, nińa! - W oczach starej kobiety zabłysły łzy. Szybko zamrugała powiekami i
szepnęła: - Jesteś jak fantasma , jak duch twojej matki. - Westchnęła, odsunęła Shelby na
długość ręki i dokładnie jej się przyjrzała. - Ale jesteś za chuda. Dios! Czy oni tam na
północy nie umieją gotować?
- Nie. Nikt nie umie - droczyła się z nią Shelby. - W Seattle wszyscy są chudzi jak szczapy.
Tylko piją kawę, kulą się przed deszczem i wspinają na góry. Coś w tym rodzaju.
Lydia zachichotała.
- Z tym sobie poradzimy.
- Później. Teraz chcę się zobaczyć z sędzią - odparła Shelby. Nie zamierzała zmieniać
planów pod wpływem życzliwości gospodyni albo jakiegoś niedorzecznego uczucia nostalgii.
Miała misję do spełnienia. - Czy jest w domu? - Wyswobodziła się z objęć Lydii.
- Si . Na werandzie, ale akurat ma klientów. Powiem mu, że jesteś...
Ale było za późno. Shelby już ruszyła w stronę przeszklonych drzwi balkonowych, które
prowadziły na tyły rezydencji.
- Sama to zrobię. Dziękuję, Lydio.
Przeszła obok błyszczącego mahoniowego stołu - wraz z dwunastoma rzeźbionymi
krzesłami stał w jadalni. Na połyskującym blacie pyszniła się wiązanka rajskich ptaków,
ulubionych kwiatów jej matki. Od ponad dwudziestu lat, jakie minęły od śmierci Jasmine
Cole, co tydzień pojawiała się nowa kwietna kompozycja. Przez szklane panele masywnego
kredensu było widać kryształy i porcelanę, błyszczące i gotowe do użytku w razie
uroczystego przyjęcia.
Shelby doszła do wniosku, że w Bad Luck nic się nie zmienia. Otworzyła przeszklone drzwi
i weszła na wyłożoną kaflami werandę, z której było widać basen. Zamontowane pod sufitem
wentylatory leniwie mełły powietrze, a cień dębów i drzew pękań łagodził letnią spiekotę.
Gorące powietrze unosiło się nad okalającą basen terakotą i odbijało wyrazistymi smugami w
migoczącej, błękitnej wodzie.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin