Boże Narodzenie Herculesa Poirot.doc

(757 KB) Pobierz
AGATHA CHRISTIE

AGATHA CHRISTIE

  

  

  

BOŻE NARODZENIE

HERKULESA POIROT

  

CZĘŚĆ I

22 GRUDNIA

I

  

   Słephen podniósł kołnierz płaszcza i szybkim krokiem szedł wzdłuż peronu. Ponad jego głową gęsty dym zasnuwał dworzec. Potężne lokomotywy z donośnym gwizdem wyrzucały w lodowate powietrze kłęby pary. Wszystko wokół było zabrudzone sadzą.

   „Cóż za obrzydliwy kraj! Co za odpychające miasto!” - pomyślał.

   Początkowo oszołomił go Londyn, widok sklepów, restauracji, atrakcyjnych i eleganckich kobiet, ale to minęło. Miasto wydało mu się teraz tanią błyskotką w tandetnej oprawie.

   - A gdyby tak wrócić do Afryki Południowej ? Przypływ bolesnej nostalgii przywiódł mu na pamięć blask słońca, błękit nieba, ogrody pełne kwiatów… jaskrawo niebieskich kwiatów… rzędy żywopłotów i szafirowe powoje, które oplatały najlichszy nawet domek.

   Tu pełno było brudu, błota i potrącających się w pośpiechu ludzi, zaaferowanych jak mrówki w drodze ku mrowisku. Przemknęło mu przez myśl: „Szkoda, że w ogóle przyjechałem”.

   Potem jednak przypomniał sobie o swoim celu i zacisnął zęby. Do licha, nie! Snuł przecież plany całymi latami i zawsze pragnął urzeczywistnić to, co sobie zamierzył.

   Jego chwilowe wahanie, pytania, jakie zadawał samemu sobie: „Po co? Czy warto odgrzebywać przeszłość?”, wydały mu się jedynie oznaką słabości. Nie był młodzieniaszkiem, który działa pod wpływem przelotnego kaprysu, ale mężczyzną blisko czterdziestoletnim, pewnym siebie i zdolnym do czynu. Tak, zrobi to, po co przyjechał do Anglii.

   Wsiadł do pociągu i poszedł korytarzem, szukając wolnego miejsca. Gestem dłoni odprawił tragarza i ze skórzaną walizą w ręku zaglądał do przedziałów. Święta zaczynały się już za trzy dni, więc pociąg był przepełniony. Stephen Farr z niechęcią mierzył wzrokiem licznych pasażerów.

   Co za tłum! Niezmierzony, nieprzeliczony tłum! Wszyscy wyglądali tak jakoś… bezbarwnie. Byli wręcz rozpaczliwie podobni do siebie. Stephen miał przed sobą albo smętne baranie łby, albo pyszczki królików. Jeszcze inni - ociężali ludzie w starszym wieku - pochrząkiwali z cicha niczym świnki w chlewiku. Nawet smukłe dziewczęta z owalnymi twarzyczkami i pąsowymi ustami miały przygnębiająco jednostajny wygląd.

   Z niespodziewaną tęsknotą pomyślał o afrykańskim buszu, o spalonych słońcem osamotnionych przestrzeniach. I nagle, gdy zajrzał do kolejnego przedziału, z wrażenia zaparło mu dech. Ta dziewczyna była inna. Czarne włosy, blada matowa cera o śmietankowym odcieniu, przepastne oczy. Smutne, dumne śródziemnomorskie oczy. Chyba przez pomyłkę tkwiła pośród amorficznego tłumu, przemierzając posępne równiny środkowej Anglii. Wyobraził ją sobie na balkonie, z różą w ustach, w czarnej mantyli kryjącej wyniosłą głowę. Brakowało tylko kurzu, upału i unoszącej się w powietrzu woni krwi rozlanej podczas walki byków. Powinna była olśniewać, a nie siedzieć w kacie zatłoczonego przedziału trzeciej klasy.

   Stephen był bystrym obserwatorem. Nie uszedł jego uwagi wyświechtany czarny płaszczyk, skromna spódnica, taniutkie fabryczne rękawiczki i torebka w wyzywającym, odcieniu czerwieni. Nad wszystkim górowało jednak i olśniewającego zjawiska. Tak, była olśniewająca, egzotyczna… Co, u licha, robiła w tej krainie mgły, chłodu i wiecznie zabieganych pracowitych mrówek?

   „Muszę się dowiedzieć, kto to jest i co tu robi - pomyślał. Muszę koniecznie”.

 

II

  

   Pilar, skulona w kącie pod oknem, rozmyślała nad tym, Jak dziwnie pachnie Anglia. Właśnie to uderzyło ją najmocniej: odmienność woni. Nie ma zapachu czosnku ani pyłu, a perfum nie czuje się prawie wcale. Przedział zionął stęchlizną zamkniętych pomieszczeń, siarczanym odorem pociągu, mydłem. Kolejny niemiły zapach emanował z futrzanego kołnierza siedzącej obok, tęgiej pani. Pilar ostrożnie pociągnęła nosem, wdychając z niechęcią woń naftaliny. „Dziwne - pomyślała - jak można skrapiać się podobnymi pachnidłami!”

   Rozległ się gwizdek, ktoś krzyknął coś donośnym głosem i pociąg z wolna ruszył. Jechała więc ku swemu przeznaczeniu.

   Serce zabiło je j szybciej. Czy wszystko się uda? Czy zdoła dokonać tego, co zamierzała zrobić? O, na pewno! Obmyśliła przecież wszystko tak starannie. Przewidziała każdą okoliczność. Tak, na pewno się jej powiedzie!

   Kąciki czerwonych warg Pilar uniosły się nieznacznie. Jej usta stały się nagle okrutne i zachłanne jak u kota albo dziecka; jak u kogoś, kto chce zaspokoić swe pragnienia i nie dba o litość.

   Rozejrzała się wokół z nie ukrywaną dziecięcą ciekawością. Wszyscy Anglicy, w liczbie siedmiu, wydali się jej niesłychanie zabawni. A przy tym wyglądali tak dostatnio, wręcz zamożnie, sądząc choćby po ich strojach i butach. No, Anglia na pewno jest bogatym krajem, zawsze o tym słyszała. Tylko stanowczo brak jej wesołości. „O, tam na korytarzu stoi przystojny, nawet bardzo przystojny mężczyzna” - pomyślała. Podobała się jej ciemno opalona twarz, orli nos i barczyste ramiona. Szybciej niż angielska dziewczyna Pilar zdała sobie sprawę, że mężczyzna spogląda na nią z admiracją. Nie musiała patrzeć w jego stronę, by dostrzec spojrzenie, jakim ją obrzucał, a charakter tego spojrzenia dobrze pojmowała.

   Pilar nie dziwiło to zbytnio. Przybywała z kraju, gdzie mężczyźni bez żenady przypatrują się kobietom i wcale tego nie kryją. Zadawała sobie w duchu pytanie, czy to Anglik, a odpowiedź wypadła zdecydowanie przecząco.

   „Za wiele w nim życia jak na Anglika - rozstrzygnęła. - Ale włosy ma jednak jasne. Może to Amerykanin?” Pomyślała, że przypomina jej aktorów, których widywała w filmach o Dzikim Zachodzie.

   Ktoś z obsługi pociągu torował sobie drogę przez korytarz wołając:

   - Śniadanie! Proszę zająć miejsca! Śniadanie!

   Każdy z siedmiu sąsiadów Pilar wykupił bilet z bonem restauracyjnym. Podnieśli się wszyscy naraz jak jeden mąż i nagle znalazła się zupełnie sama w opustoszałym przedziale. Szybko zamknęła okno, które przed chwilą otworzyła szpakowata jejmość o wojowniczym wyglądzie, siedząca w przeciwległym kącie. Znów oparła się wygodnie, oglądając przez szybę północne przedmieścia Londynu. Nie odwróciła głowy na dźwięk otwieranych ostrożnie drzwi. Wiedziała, że to ów pan z korytarza wszedł do środka, by z nią pogawędzić. Ciągle patrzyła zamyślona w okno.

   - Pozwoli pani, że opuszczę szybę? - odezwał się Stephen Farr.

   - Ależ dopiero co zamknęłam okno - odparła obojętnie, po angielsku biegle, lecz z wyczuwalnym obcym akcentem.

   W chwili milczenia, która potem nastąpiła, Stephen pomyślał: „Co za piękny głos. Pełen słońca… Ciepły jak letnia noc”.

   Pilar mówiła sobie w duchu: „Jaki ma miły głos, donośny i mocny. Bardzo mi się podoba”.

   - Pociąg jest przepełniony- zaczął Stephen.

   - Niewątpliwie. Ludzie wyjeżdżają z Londynu, pewnie dlatego, że tam tak mroczno.

   Pilar nie wychowano wedle surowej zasady, że odezwanie się do nieznajomego z pociągu to coś w rodzaju zbrodni. Gdyby zaś Stephen spędził młodość w Anglii, zawahałby się pewnie przed nawiązaniem rozmowy z młodą dziewczyną, lecz on w prostocie ducha uważał nawiązanie konwersacji za rzecz całkiem naturalną.

   Uśmiechnął się z rozbrajającą szczerością i rzekł:

   - Londyn to okropne miasto, prawda?

   - O, tak Nie cierpię go.

   - Ja również.

   - Chyba nie jest pan Anglikiem?

   Jestem Brytyjczykiem, ale przyjechałem z Afryki Południowej.

   - No tak, to wszystko wyjaśnia.

   - Czy pani też z zagranicy?

   - Tak, z Hiszpanii.

   - Z Hiszpanii! A więc jest pani Hiszpanką?

   - Tylko półkrwi. Moja matka była Angielką. Dlatego tak dobrze mówię po angielsku.

   - Co pani sądzi o wojnie domowej? - spytał Stephen.

   - Cóż za okropna rzecz! Tyle zniszczeń!

   - A po czyjej pani jest stronie?

   Pilar nie znała się zanadto na polityce.

   - W mojej wiosce - wyjaśniła - mało mówi się o wojnie. Ona toczy się z dala od nas. Rzecz jasna, alkad - jako urzędnik państwowy - jest po strome rządu, no a proboszcz po stronie generała Franco… Ale całą resztę; obchodzą tylko własne winnice i praca w polu; nikt nie ma czasu, żeby roztrząsać takie sprawy.

   - A więc nie była pani świadkiem żadnej bitwy?

   - W naszej okolicy nie, ale kiedy jechałam autem, widziałam mnóstwo ruin, a także bomby lecące z nieba; jedna spadła na samochód obok, który stanął w płomieniach, a inna zdruzgotała dom. Było na co popatrzeć!

   Stephen zdobył się na wymuszony uśmiech.

   - Czy to panią bawiło?

   - Mieliśmy mnóstwo kłopotu - wyjaśniła Pilar - bo chciałam jechać dalej, a tymczasem nasz szofer zginął.

   Stephen zmierzył ją wzrokiem.

   - Nie czuła pani żalu?

   Ciemne oczy Pilar rozwarły się szeroko.

   - Przecież każdy musi kiedyś umrzeć. Gdy śmierć nadchodzi z nieba, raz; dwa, buum - trwa to tylko trochę szybciej i wnet jest po wszystkim. Raz się żyje, raz umiera. Tak już bywa na świecie!

   - Nie wygląda pani na pacyfistkę - zaśmiał się Stephen.

   - Na co?

   W słownictwie Pilar brakowało terminu, którym posłużył się jej rozmówca.

   - Czy przebaczyłaby pani swym wrogom, signorina?

   - Nie mam wrogów. Ale gdybym miała…

   - No, co wtedy?

   Stephen patrzył na nią zafascynowany okrucieństwem czającym się w kącikach lekko wygiętych warg.

   Pilar rzekła z powagą:

   - Gdybym miała wroga… Gdyby ktoś nienawidził mnie, a ja jego… poderżnęłabym mu gardło ot, w ten sposób…

   Jej ręka wykonała gwałtowny gest, tak szybki i okrutny, że Stephen cofnął się.

   - Ależ z pani krwiożercza istota!

   Pilar odparła całkowicie naturalnym tonem:

   - A co pan by zrobił ze swym wrogiem?

   Stephen drgnął, potem spojrzał na nią uważnie, a wreszcie roześmiał się głośno.

   - Sam nie wiem!

   Pilar rzekła z naganą w głosie:

   - Na pewno pan wie.

   Stephen przestał się śmiać, westchnął i odparł półgłosem:

   - Tak. Dobrze wiem, co bym zrobił.

   A potem zmienił nagle ton.

   - Co panią sprowadza do Anglii?

   - Jadę do krewnych - rzekła z odcieniem afektacji w głosie. - Do moich angielskich krewnych.

   - Ach, tak.

   Osunął się z powrotem na siedzenie i przypatrywał się jej przez jakiś czas, rozmyślając, jak też może wyglądać jej rodzina i co pocznie ze swą hiszpańską krewniaczką. Próbował wyobrazić sobie ową stateczną brytyjską familię zgromadzoną razem w dzień Bożego Narodzenia.

   - Czy ładnie jest w Afryce Południowej? - spytała Pilar.

   Stephen zaczął mówić o swoim kraju. Pilar słuchała go z radością dziecka, któremu opowiadają bajkę. Bawiły go jej naiwne - choć trzeźwe - pytania i z niejaką przyjemnością przeistoczył swoją opowieść w bajecznie przesadną feerię.

   Powrót pasażerów położył kres tej zabawie.

   Stephen wstał, posłał Pilar uśmiech i ponownie skierował się na korytarz.

   Gdy otwierał drzwi przedziału, odsunął się na bok, by przepuścić jakąś leciwą damę, i wówczas spostrzegł nalepkę na egzotyczne walizie z plecionej słomki „Panna Pilar Estravados”. Gdy to czytał z niedowierzaniem, dostrzegł nagle adres: „Gorston Hall, Longdale, Addlesfield”.

   Na wpół już odwrócony, zmierzył dziewczynę zaskoczonym i podejrzliwym zarazem spojrzeniem. Wyszedł na korytarz i w zamyśleniu zapalił papierosa.

 

III

  

   W dużym, niebiesko-złotym salonie Gorston Hall siedzieli Alfred Lee i jego żona Lidia, rozważając plany na święta. Alfred był mężczyzną w średnim wieku, o kanciastej sylwetce, miłej twarzy i łagodnych piwnych oczach. Głowę miał wciśniętą w ramiona i sprawiał wrażenie człowieka ogarniętego inercją. Lidia za to tryskała wręcz energią niczym rasowy pies myśliwski. Była nadzwyczaj szczupła, lecz jej ruchy uderzały zwinnością i gracją. Jej drobna twarz wcale nie odznaczała się urodą, lecz zdradzała swoistą dystynkcję, a głos był pełen uroku.

  - Ojciec nalega. Nic nie poradzimy - odezwał się Alfred.

   - Czy zawsze musisz mu się podporządkowywać? - spytała Lidia, hamując zniecierpliwienie.

   - On jest w bardzo podeszłym wieku, moja droga.

   - Och, wiem, wiem!

   - Zawsze spodziewa się posłuszeństwa.

   Lidia odparła sucho:

   - Nic dziwnego, bo zawsze mu ustępowano! Ale wcześniej czy później będziesz musiał się mu przeciwstawić, Alfredzie.

   - Co przez to rozumiesz?

   Utkwił w niej wzrok, w którym widniało tyle przygnębienia i.lęku, że zagryzła wargi i zawahała się, czy mówić dalej;

   - Co przez to rozumiesz? - powtórzył.

   Wzruszyła szczupłymi, zgrabnymi ramionami i rzekła, starając się dobierać słowa:

   - Twój ojciec ma… despotyczne skłonności.

   - Jest stary.

   - I będzie jeszcze starszy, a zatem jeszcze bardziej despotyczny. Kiedy to się wreszcie skończy? Już teraz pod każdym względem nami rządzi, nie wolno nam nawet mieć własnych planów na święta, a jeśli się na nie ośmielimy, zawsze je musi pokrzyżować!

   - Ojciec sądzi, że jego wola jest najważniejsza - rzeki Alfred. - Pamiętaj, że jest dla nas bardzo dobry.

   - Bardzo dobry, też coś!

   - Naprawdę bardzo dobry - głos Alfreda zabrzmiał surowo. Lidia odrzekła chłodno:

   - Masz na myśli to, że jest dla nas bardzo dobry… jeśli chodzi o pieniądze?

   - Tak. Niewiele od nas żąda, a pieniędzy nigdy nie skąpi. Możesz wydawać, ile chcesz na stroje i dom, a on bez szemrania płaci rachunki. Przecież nie dalej jak w zeszłym tygodniu podarował nam nowy samochód.

   - Przyznaję, twój ojciec jest bardzo hojny. Ale w zamian m to spodziewa się, że będziemy mu posłuszni jak niewolnicy.

   - Jak niewolnicy?

   - A tak! To właściwe słowo! Ty już jesteś jego niewolnikiem, Alfredzie. Jeśli chcemy wyjść, a on sobie tego nie życzy, zaraz wszystko odwołujesz i potulnie zostajesz w domu. Jeśli znów, wedle jego kaprysu, mamy gdzieś wyjść, no to idziemy… Brak nam własnego życia, brak niezależności.

   Jej mąż odparł urażony:

   - Proszę cię, Lidio, nie mów tak! To wielka niewdzięczność. Mój ojciec tyle dla nas zrobił…

   Lidia stłumiła ciętą odpowiedź, która cisnęła się jej na usta. Wzruszyła tylko szczupłymi ramionami. Alfred odezwał się ponownie:

   - Wiesz, Lidio, ojciec bardzo cię lubi…

   - A ja go wcale! - odparła dobitnie.

   - Lidio, wstyd mi tego słuchać. To nieładnie z twojej strony.

   - Może. Ale czasem, w nagłym odruchu, wyrwie się człowiekowi parę słów prawdy.

   - Gdyby ojciec się domyślał…

   - Twój ojciec doskonale wie, że go nie znoszę. Myślę, że świetnie się tym bawi.

   Doprawdy, Lidio, jestem pewien, że się mylisz. Nieraz mi mówił, że jesteś dla niego bardzo miła.

   - Oczywiście, jestem uprzejma i taka pozostanę. Chciałam ci tylko uzmysłowić, jakie są moje prawdziwe uczucia. Nie cierpię twego ojca, Alfredzie! Myślę, że to złośliwy i despotyczny starzec. Terroryzuje cię i wykorzystuje twoją miłość synowską. Już dawno powinieneś był się zbuntować.

   - Dosyć tego, Lidio! - rzekł sucho Alfred. - Ani słowa więcej.

   Lidia westchnęła.

   - Przepraszam. Może się mylę… Wróćmy lepiej do świąt. Jak sądzisz, czy Dawid naprawdę przyjedzie?

   - Czemuż by nie?

   Pokręciła głową z powątpiewaniem.

   - Dawid jest… dziwny. Pamiętaj, że całe lata żył z dala od domu. Był bardzo oddany matce. Może to miejsce budzi w nim złe wspomnienia?

   - Dawid zawsze działał ojcu na nerwy - odparł Alfred. - Swoją muzyką, marzycielskim usposobieniem… No, może ojciec był dla niego czasem zbyt surowy. Ale myślę, że Dawid i Hilda przyjadą na pewno. Wiesz, święta to jednak święta.

   - Pokój ludziom dobrej woli - rzuciła Lidia, krzywiąc z ironią subtelnie wykrojone usta, - No, zobaczymy! George i Magdalena obiecali przyjechać jutro. Magdalena zanudzi się tu chyba na śmierć.

   Alfred rzekł z pewnym rozdrażnieniem:

   - Zachodzę w głowę, jak George mógł sobie wybrać na żonę dziewczynę o dwadzieścia lat od siebie młodszą! Zawsze trzymały się go głupstwa.

   Szczęści mu się za to w polityce - odparowała Lidia. - Zdobył sympatię wyborców. Myślę, że Magdalena odgrywa sporą rolę w jego karierze.

   Alfred odrzekł, cedząc słowa:

   - Nie przepadam za nią. Co prawda jest bardzo przystojna, ale czasami myślę, ze przypomina nieco gruszki o wspaniałym wyglądzie, całe rumiane, a w istocie bez smaku. - Pokiwał głową.

   - I zepsute w środku? - wtrąciła Lidia. - Zabawne, że właśnie ty tak mówisz!

   - Dlaczego cię to bawi?

   - Bo zwykle jesteś taki wyrozumiały! O nikim nie powiesz złego słowa. Czasami strasznie mnie drażni, że brak ci… jakby to wyrazić… należytej dozy nieufności. Nie wiesz, ile zła może tkwić w ludziach. A nasze otoczenie…

   - Zawsze myślałem, że nasze otoczenie jest takie, jakim sami je czynimy - rzekł jej mąż z uśmiechem.

   - Nie! - odparła żywo Lidia. - Zło istnieje nie tylko w naszej wyobraźni. Ono istnieje naprawdę! Nie zdajesz sobie chyba sprawy ze zła panującego na tym świecie. Jesteś ponad to. A tymczasem ja je wyczuwam. Zawsze je czułam tu, w tym domu…

   Zagryzła wargi i urwała.

   - Ależ, Lidio… - zaczął Alfred.

   Ona jednak uniosła pospiesznie dłoń w ostrzegawczym geście, patrząc ku tyłowi, ponad ramieniem męża. Alfred odwrócił się.

   Milczący mężczyzna z obojętnym wyrazem twarzy stał za nimi w pełnym szacunku oczekiwaniu.

   - O co chodzi, Harbury? - rzuciła cierpko Lidia.

   Głos Harbury’ego brzmiał jak przyciszone i również pełne szacunku pomrukiwanie.

   - Pan Lee kazał mi powtórzyć, że na święta przyjedzie jeszcze dwoje innych gości i trzeba przygotować pokoje na ich przyjęcie.

   - Jeszcze dwoje gości?

   Harbury odparł gładko:

   - Tak, proszę pani. Jakiś dżentelmen i młoda dama. Alfred zdumiał się:

   - Młoda dama?

   - Tak powiedział pan Lee, sir.

   Lidia rzekła szybko:

   - Pójdę na górę i zobaczę się z nim…

   Harbury zrobił tylko jeden mały krok naprzód; był to raczej cień ruchu niż sam ruch, a jednak skutecznie wstrzymał zamiary Lidii.

   - Proszę wybaczyć, ale pan Lee dziś po południu pragnie się zdrzemnąć i stanowczo życzył sobie, by mu nie przeszkadzać.

   - Pojmuję - powiedział Alfred. - Oczywiście, nie będziemy go niepokoić.

   - Dziękuję, proszę pana - Harbury wycofał się.

   - Nie znoszę tego człowieka! - wybuchnęła Lidia. - Snuje się cichaczem po całym domu niby kot! Nigdy nie słychać, kiedy wchodzi.

   - Ja też za nim nie przepadam, ale przyznaję, że zna swój fach. Niełatwo dzisiaj o dobrego pokojowca dla chorego człowieka. A najważniejsze, że ojciec go lubi.

   - Oczywiście… To najważniejsze, jak sam mówisz. Alfredzie, co znaczy ta historia z młodą damą? O kogo może chodzić?

   - Nie mam pojęcia. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, kto to może być.

   Spojrzeli na siebie.

   - Wiesz, Alfredzie, co sobie myślę? - zaczęła Lidia, krzywiąc swe wyraziste usta.

   - No, co?

   - Twój ojciec chyba się ostatnio trochę nudził. Myślę, że chciałby sobie sprawić miłą odmianę na święta.

   - Zapraszając dwoje obcych ludzi na zjazd rodzinny?

   - Och, nie wiem dokładnie, o co chodzi, ale zdaje mi się, że twój ojciec… zamierza się nieco rozerwać.

   - Owszem, mam nadzieję, że się nieco rozerwie - odparł Alfred bardzo serio. - Biedny staruszek, inwalida, przykuty do łóżka przez tę nieszczęsną chorobę… I to po takim bujnym życiu…

   Lidia powtórzyła powoli:

   - Po takim bujnym życiu…

   Pauza, jaką poprzedziła przymiotnik, nadała mu trochę dwuznaczną wymowę. Alfred musiał to pojąć, bo zaczerwienił się i zmienił na twarzy.

   Jego żona wykrzyknęła naraz:

   - Wprost nie do wiary, że możesz być jego synem! Wprost nie do wiary! Jesteście najzupełniej odmienni. A on jakby na ciebie rzucił urok - ty go wprost bałwochwalczo wielbisz!

   Alfred odparł znękanym tonem:

   - Lidio, chyba trochę przesadzasz. W końcu to naturalne, że syn kocha ojca! I na odwrót, gdybym go nie kochał, przeczyłoby to naturze.

   - W takim razie - odcięła się Lidia - wielu członków twej rodziny urąga naturze! Och, nie próbuj zaprzeczać! Przestańmy się spierać; przepraszam, że się uniosłam. Wiem, że cię; uraziłam. Wierz mi, Alfredzie, doprawdy nie chciałam tego. Niezwykle cię podziwiam za twoją… twoją wierność. Lojalność to dzisiaj rzadka cnota. Może myślisz, że jestem zazdrosna? Często posądza się kobiety o zazdrość względem teściowych, a więc może chyba istnieć i zazdrość o teścia…

   Alfred objął ją delikatnie.

   - Niepotrzebnie się obwiniasz. Nie masz przecież żadnego powodu do zazdrości.

   Żona obdarzyła go szybkim całusem, jakby pchnęły ją do tego gestu wyrzuty sumienia, i pogładziła koniuszek jego ucha.

   Wiem, wiem. Ale mimo wszystko, Alfredzie, nie wyobrażam sobie, żebym mogła być zazdrosna o twoją matkę. Szkoda, że jej nie poznam.

   - Była biedną, nieszczęśliwą istotą.

   - Tak więc zapisała się w twojej pamięci… Jako biedna, nieszczęśliwa istota? A to ciekawe…

   Alfred rzekł w zamyśleniu:

   - Prawie zawsze była cierpiąca… Wiecznie tonęła we łzach… - Potrząsnął głową. - Brak jej było hartu ducha.

   Lidia, wciąż patrząc mu w oczy, szepnęła prawie niedosłyszalnie:

   - Jakie to osobliwe…

   Lecz gdy mąż zwrócił na nią pytające spojrzenie, drgnęła zmieniła temat:

   - Skoro nie możemy się dowiedzieć, kim będą nasi tajemniczy goście, powinnam wyjść i zakończyć robotę w ogrodzie,

   - Kochanie, na dworze jest straszny ziąb i dmie ostry wiatr.

   - Włożę na siebie coś ciepłego.

   Lidia wyszła z .pokoju. Alfred Lee stał przez dłuższą chwilę bez ruchu z miną pełną dezaprobaty, a potem podszedł do dużego okna w końcu pokoju. Na zewnątrz, wzdłuż całego domostwa, ciągnął się taras. Po dłuższej chwili Alfred dostrzegł Lidię niosącą płaski koszyk. Miała na sobie obszerny wełniany płaszcz. Postawiła kosz na ziemi i przykucnęła przy kwadratowej kamiennej misie, której obrzeże ledwo wystawało nad powierzchnię gruntu.

   Mąż patrzył na nią przez jakiś czas, aż wreszcie i on opuścił pokój, włożył szeroki płaszcz, owinął się szalikiem i wyszedł przez boczne drzwi na taras. Po drodze minął kilka innych kamiennych mis zamienionych w miniaturować ogródki; wszystkie były dziełem zręcznych palców Lidii.

   Jeden z nich wyobrażał scenę rozgrywającą się na pustyni z miękkim żółtym piaskiem, kępą wyciętych z blachy zielonych palm i karawaną wielbłądów oraz kilkoma figurkami Arabów. Parę prymitywnych lepianek z plasteliny dopełniało dzieła. Był tam również włoski ogród z tarasem i kwietnikami, które zrobiono z laku do pieczęci, a także ogródek arktyczny z gromadką pingwinów, gdzie kawałki szkła imitowały góry lodowe. Dalej widniał ogródek japoński z parą prześlicznych karłowatych drzewek; lusterko wyobrażało tam wodę, a mostki również wymodelowano z plasteliny.

   Alfred przystanął za plecami żony i przyglądał się jej pracy. Wymościła wnętrze jednej z mis papierem i nakryła go szkłem. Wokół piętrzyły się kamienie. Lidia wysypała właśnie z torebki drobny żwir i formowała z niego coś w rodzaju kamienistej plaży. Spośród kamieni wyzierały małe kaktusiki.

   Lidia mruknęła do siebie:

   - Tak. Właśnie tego chciałam.

   - Co przedstawia to nowe dzieło sztuki? - odezwał się Alfred.

   Lidia wzdrygnęła się zaskoczona; nie słyszała jego nadejścia.

   - To? Och, to przecież Morze Martwe, Alfredzie! Podoba ci się?

   - Wygląda to raczej na ziemię jałową. Czy nie powinno tam być trochę więcej roślinności?

   Zaprzeczyła ruchem głowy.

   - Tak właśnie wyobrażam sobie Morze Martwe. Ono przecież jest martwe, mój drogi!

   - Nie wygląda tak atrakcyjnie jak reszta.

   - No bo to nie jest zbyt atrakcyjne miejsce…

   Na tarasie rozległy się kroki. Stary, siwy i pochylony już wiekiem kamerdyner zmierzał w ich stronę.

   - Dzwoni żona pana George’a, proszę pani. Pyta, czy nikomu nie przeszkodzi, jeśli przyjadą oboje pociągiem jutro, o piątej dwadzieścia.

   - Proszę jej powiedzieć, że wszystko w porządku.

   - Dziękuję łaskawej pani.

   Kamerdyner pospieszył do domu. Lidia powiodła za nim spojrzeniem, a wyraz jej twarzy złagodniał.

   - Poczciwy stary Tressilian jest doprawdy opatrznościowy. Nie wiem, co byśmy poczęli bez niego.

   Alfred przytaknął żonie.

   - To prawda. Takich domowników już dzisiaj nie ma. Służy u nas blisko czterdzieści lat i jest bezgranicznie oddany.

   Lidia skinęła głową.

   - Niczym owi wierni starzy słudzy, o których można już tylko czytać w książkach. Myślę, że byłby zdolny skłamać z podniesionym czołem, byle tylko ocalić któregoś z nas!

   - Byłby do tego zdolny… - mruknął Alfred. - Niewątpliwie… Tak, jestem pewien!

   Lidia wyrównała palcami resztę kamyczków.

   - Wszystko gotowe!

   - Gotowe? - Alfred wydawał się zaskoczony.

   Lidia roześmiała się.

   - Gotowe na święta! Na tę sentymentalną, pełną rodzinnego ciepła Gwiazdką!

 

IV

   Dawid przebiegł oczami treść listu. Potem zmiął go w kulę i odrzucił, lecz po chwili sięgnął po niego, wygładził kartkę i przeczytał ponownie.

   Żona Dawida, Hilda, patrzyła na męża bez słowa. Dostrzegła drgającą żyłkę (a może nerw?) na jego skroni, lekkie drżenie długich palców o subtelnym kształcie, nerwowy skurcz całego ciała. Dawid odgarnął pasmo jasnych włosów, które zawsze spadało mu na czoło, i błagalnie spojrzał na nią błękitnymi oczami.

   - Hildo, i cóż my poczniemy?

   Żona zwlekała przez chwilę z odpowiedzią. Wyczuła w jego słowach prośbę o pomoc. Wiedziała, jak bardzo był od niej zależny, odkąd się tylko pobrali. Wiedziała też, że najpewniej właśnie ona wpłynie na jego ostateczną decyzję, ale z tego też powodu wystrzegała się stanowczych słów.

   Odezwała się, a w jej głosie zabrzmiała miękka, spokojna nuta doświadczonej niani:

   - Sam musisz zadecydować, czy tam pojedziesz.

   Hilda była kobietą postawną, choć zgoła nieurodziwą. Promieniował z niej jednak nieodparty magnetyzm. W jakiś sposób przywodziła na myśl spokojny urok holenderskich obrazów. Miała ciepły, serdeczny głos, a także witalną siłę: wewnętrzną, jaka przyciąga słabych. Była tęgawą kobietą w średnim wieku, niezbyt bystrą czy błyskotliwą, lecz posiadała to nieokreślone „coś”, co nie pozwalało przejść obok niej obojętnie: silną osobowość. Tak, Hilda Lee miała silną osobowość.

   Dawid wstał i zaczął przechadzać się po pokoju, miał ledwie przyprószone siwizną. Wyglądał niezwykle chłopięco, a jego twarz przypominała miękkie, łagodne rycerzy z obrazów Burne-Jonesa. Było w nim coś niewytłumaczalnie, osobliwie nierealnego.

   Gdy się odezwał, w jego głosie zabrzmiał niepokój:

   - Na pewno wiesz, co w tej chwili czuję. - Chyba nie.

   - Ależ mówiłem ci tyle razy! Mówiłem, jak strasznie nienawidzę mego domu i całej posiadłości. Nic dobrego z tego nie wyniknie. Nienawidzę każdej chwili, którą tam spędziłem. A gdy pomyślę o wszystkim, co wycierpiała moja matka…

   Jego żona współczująco pokiwała głową. - Jakaż była dobra, Hildo! Jaka cierpliwa! Czasem zwijała się z bólu, ale znosiła to bez słowa skargi. Bóg jeden wie, ile się namęczyła. A kiedy wspomnę mojego ojca… - Twarz mu sposępniała. - To przecież on ściągnął na nią całe nieszczęście… Upoił ją, przechwalając się swymi podbojami miłosnymi, bo wiecznie ją zdradzał i ani myślał się z tym kryć…

   - Powinna go była po prostu rzucić, zamiast godzić się z jego postępowaniem - odezwała się Hilda Lee.

   Dawid rzekł z wyrzutem:

   - Była za dobra. Uważała, że ma obowiązek zostać. A poza tym dokąd miała pójść?

   - Mogła przecież rozpocząć gdzie indziej życie na nowo. Dawid odparł z rozdrażnieniem:

   - Nie w tamtych czasach! Nic nie pojmujesz. Kobiety wówczas tak nie robiły. Godziły się z tym stanem rzeczy i znosiły wszystko cierpliwie. Musiała przecież myśleć o nas.

   Cóż by się stało, gdyby nawet dostała rozwód? Pewnie ojciec ożeniłby się ponownie. Mógłby założyć nową rodzinę. Miała na względzie nasz interes.

   Hilda milczała. Dawid ciągnął dalej: Nie, ona miała rację. Była doprawdy święta! Znosiła wszystko do końca, bez użalania się.

   - Chyba niezupełnie, Dawidzie, skoro tyle o tym wiesz…

   Odparł miękko, z rozjaśnioną twarzą:

   - O tak, mówiła mi różne rzeczy… Wiedziała, jak bardzo ją kocham. A gdy umarła… - Urwał i chwycił się za głowę. - Hildo, to było okropne! Co za rozpacz! Wcale nie musiała umierać tak młodo! To on ją zabił - on, mój ojciec! Na niego spada odpowiedzialność. Złamał jej serce. Wtedy postanowiłem, że nie będę z nim dłużej żył pod jednym dachem...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin