Adler Elizabeth - Grzechy Mlodosci.pdf

(1103 KB) Pobierz
Adler Elizabeth - Grzechy Mlodo
Elizabeth Adler
Grzechy młodości
(Indiscretions)
Przełożyła Katarzyna Przyboś.
 
1.
Londyn, 24 października
Venetia Haven, zamyślona, przemierzała szybkim krokiem Pont Street,
przyciskając do piersi naręcze jesiennych kwiatów od Harrodsa.
Była pewna, że Lydia Lancaster zapomniała je kupić, mimo że na kolacji miało
być kilkunastu gości. W domu stało mnóstwo przeróżnych kryształowych wazonów,
starodawnych, często bezcennych dzbanów, waz, mis i flakonów, ale zwykle tkwiły
w nich żałosne, oklapnięte badyle. Prawie każdy stół i półka były obsypane pyłkiem
i zwiędłymi płatkami. Lydia dostrzegała kwiaty tylko wtedy, kiedy kolorowe i świeże
cudownie pachniały, ale gdy więdły, przestawała je zauważać. Nie, nie była
niewrażliwa, po prostu ciągle miała tyle zajęć, że nie zastanawiała się nad
przyszłością. Całą uwagę poświęcała sprawom bieżącym. Przyjaciele tak naprawdę
nie wiedzieli, czy kochają Lydię z powodu jej beztroski i roztargnienia, czy pomimo
tych cech. Umiała się bez reszty skoncentrować na problemach osoby, z którą właśnie
rozmawiała, i w tym tkwił jej niezwykły urok. Niestety, mimo najlepszych chęci
Lydii ta niewątpliwa zaleta wykluczała jednoczesne zajmowanie się tak
przyziemnymi sprawami, jak regularne posiłki, spacery z psami, punktualne
odprowadzanie dzieci do szkoły czy odstawianie samochodu do warsztatu. Venetia
uwielbiała tę kobietę.
Przez całe lato Venetia starała się znaleźć odpowiedź na nurtujące ją problemy,
które dziś, w pierwszy szary październikowy dzień, całkowicie opanowały jej myśli
i domagały się rozwiązania.
Zatrzymała się na krawężniku przed przejściem dla pieszych, ledwie dostrzegając
ruch uliczny, który pod wieczór nasilał się coraz bardziej. Pasmo jej jasnoblond
włosów zatrzepotało w nagłym podmuchu zimowego wiatru, więc założyła je
niecierpliwym gestem za ucho. Wysoka i szczupła, była otulona przepięknym
kremowym kaszmirowym płaszczem, który Jenny kupiła dla niej u Alana Austina
w Beverly Hills. Venetia włożyła do niego, zgodnie z brytyjską modą, ciepłe
prążkowane leginsy w kolorze karmelu i wygodne mokasyny. Kiedy tak szła
z naręczem brązowo-żółtych kwiatów, wyglądała jak prawdziwa panienka z dobrego
angielskiego domu. I była nią. No, nie całkiem, westchnęła. To był właśnie jeden
z tych nie rozwiązanych problemów. Jenny chciała ją ściągnąć do domu: „Uważam,
że tu powinnaś chodzić na uniwersytet, Venetio – oświadczyła stanowczo przez
telefon. – Brakuje mi ciebie.”
Nie ma to jak decyzja we właściwym momencie, rozżaliła się Venetia. Po całych
dwunastu latach. Teraz to Londyn jest dla mnie domem, a Los Angeles zagranicą.
 
Przecież chodzi o moje życie, pomyślała zbuntowana, i o moją przyszłość.
A cóż to takiego ta moja przyszłość? Co ja właściwie sobą reprezentuję?
Uczyłam się w najlepszych angielskich szkołach i skończyłam niedawno piekielnie
trudną szkołę gastronomiczną uzyskując elitarny dyplom szefa kuchni. Nie ma we
mnie nic z mola książkowego. Mam dziewiętnaście lat, metr siedemdziesiąt pięć
wzrostu, dobrą figurę, a znajomi twierdzą, że całkiem niebrzydka ze mnie
dziewczyna. No i jestem córką Jenny Haven.
Nagle aż podskoczyła: jakiś niecierpliwy taksówkarz zatrąbił, żeby wreszcie
zdecydowała się przejść, i przerwał ten pobieżny przegląd zalet i osiągnięć. Wcale nie
była pewna, czy fakt, że jest córką Jenny Haven, to zaleta czy utrudnienie życia.
Zresztą, czy wyliczone cechy mogły stanowić solidną podbudowę kariery
zawodowej?
Szła szybko wydłużonym krokiem i wkrótce skręciła na Cadogan Square. Teraz
nie ma czasu na rozmyślania o przyszłości, skarciła się w myśli, patrząc na zegarek.
W najlepszym razie Lydia może nie zapomni o kupieniu czegoś do jedzenia dla gości.
Lydia uparła się, że na kolacji będą obowiązywały stroje wieczorowe. Z dwóch
powodów, wyjaśniła ze śmiechem: po pierwsze, kobiety pięknie wyglądają
w eleganckich sukniach, a te, które zaprosiła, w dodatku mogą sobie pozwolić na
każdą kreację; po drugie, kolację wydaje na cześć ważnego partnera handlowego
swego męża, który przyjechał na krótko do Londynu. Chciałaby pokazać temu
Amerykaninowi, że w Anglii w dalszym ciągu przywiązuje się dużą wagę do tradycji
i życia na pewnym poziomie. „Wszystko to z patriotycznych pobudek – oświadczyła
Venetii – a Fitzgerald McBain powinien Bogu dziękować, że będzie tu tylko przez
parę dni, w przeciwnym razie musiałby wytrzymać weekend na wsi ze wszystkimi
szykanami!”
Dziewczyna uśmiechnęła się przekornie. Już sama kolacja u ekscentrycznych
Lancasterów stanowiła pewnego rodzaju wyzwanie, weekend zaś w ich wiejskim
domu niejednokrotnie wpędzał nowych gości w stan absolutnej paniki.
Venetia przeszła przez plac i brukowany podjazd przed domem i otworzyła drzwi
białego budynku o kapryśnej architekturze. Spędziła tu większość wakacji szkolnych
razem ze swoją przyjaciółką Kate Lancaster. Dzięki szczodrości i serdeczności
Lancasterów stała się częścią ich dużej rodziny. Po ukończeniu elitarnego liceum
mieszkała z nimi nadal jako „sublokatorka” – tak ją żartem nazywała Lydia, gdyż
Jenny uparła się, żeby płacić Lancasterom za mieszkanie i wyżywienie córki.
W holu pełnym przywiędłych kwiatów, wyłożonym zielono-białym dywanem
w geometryczne wzory projektu Davida Hicksa panowała złowróżbna cisza.
– O mój Boże – jęknęła, kiedy weszła do salonu.
Czarny labrador leniwie pomachał ogonem na niewygodnej sofie obitej brokatem,
 
stojącej przed wygasłym kominkiem. Dwa małe teriery podbiegły w radosnych
podskokach ciesząc się, że wreszcie znalazł się ktoś, kto na pewno je nakarmi. Na
niskim gerydonie przy sofie stała taca z filiżankami po wczorajszej wieczornej kawie,
a blaty stolików bibliotecznych chippendale i antyczne lustra pokrywała nietknięta
warstewka kurzu.
Venetia w towarzystwie psów przeszła przez hol i zajrzała do pokoju stołowego.
Też nic! Długi mahoniowy stół, który o tej porze powinien jarzyć się od lśniących
waterfordzkich kryształów, porcelany ze Spode i starych sreber Lancasterów, był
pusty. Na półce mały secesyjny kartierowski zegar wskazywał wpół do siódmej; gości
zaproszono na wpół do dziewiątej. Nic jeszcze nie zrobione... i ani śladu Lydii.
Venetia wyobraziła sobie, jak to ten Amerykanin, przybywszy prosto z kraju, gdzie
wszystko jest zawsze na czas, a problemy nie istnieją, przychodzi nic nie
podejrzewając na kolację w angielskim domu. Złośliwy uśmieszek rozjaśnił jej
trójkątną twarzyczkę i duże szare oczy, kiedy wyobraziła sobie, jak facet ściska
nerwowo szklankę z drinkiem i stara się nie okazywać zdumienia, że oto godziny
mijają, a nic nie zwiastuje, że kolacja się w końcu odbędzie. Pewnie ma około
pięćdziesiątki, jest żonaty i będzie z dumą pokazywał zdjęcia trójki swoich dzieci,
a jego żona codziennie podaje kolację punktualnie o siódmej. Chyba trzeba będzie
pomóc Lydii, pomyślała Venetia, wychodząc z pustego pokoju i kierując się w stronę
kuchni. W końcu dziewczyna z dyplomem szkoły gastronomicznej potrafi przecież
błyskawicznie zorganizować przyjęcie?
Trzasnęły frontowe drzwi i wesoło zadźwięczał jasny głos Kate:
– To ja. Jest tu kto?
Venetia wybiegła z kuchni za psami, które zaczęły obskakiwać Kate i radośnie
ujadać.
– Cześć, misiaczki – Kate przytuliła je po kolei. – Cześć, Venetie.
Szybkie spojrzenie na Venetię – i już wiedziała, że w powietrzu wisi katastrofa.
– Co się stało? Henry puścił cię w trąbę? – wesołe ciemne oczy Kate przekornie
patrzyły na przyjaciółkę. – Nie, tylko nie to – zorientowała się w sytuacji. – Mamusia
jeszcze nie przyszła, na kolacji będzie tłum ludzi, nie ma nic do jedzenia, a w całym
domu bałagan. – Uśmiechnęła się z ironią. – Typowe dla Lancasterów! Peanie zjawi
się o ósmej, z nadzieją że wszystko da się jakoś urządzić w pięć minut!
– Nie ma szans. Obawiam się, że zostałyśmy same z tym pasztetem.
Zapomniałyśmy, że pani Jones wyjechała na urlop na Majorkę – W dodatku Marie-
Therese doszła chyba do wniosku, że to wszystko ją przerasta, i wzięła wolny dzień.
Kate westchnęła. Marie-Therese pracowała u Lancasterów jako pomoc domowa.
Była patologicznym leniem, ale Lydia nie dawała sobie wytłumaczyć, że trzeba
zatrudnić kogoś innego. „Pomyślcie o matce tego biedactwa we Francji – powtarzała
 
za każdym razem, kiedy dawano jej kolejny irytujący przykład nieudolności Marie-
Therese. – Co ona sobie pomyśli, jeśli wyrzucimy jej córkę na bruk i powiemy, że się
do niczego nie nadaje?”
Tak więc Marie-Therese zostawała i z tygodnia na tydzień pracowała coraz
gorzej.
– W kuchni są świeże kwiaty, trzeba nakryć do stołu, wyrzuć psa z sofy w salonie
i posprzątaj – powiedziała Venetia wybiegając z domu.
– A dokąd ty znowu idziesz?! – wrzasnęła Kate, kiedy Venetia zatrzaskiwała za
sobą drzwi.
– Po zakupy!
Jeśli weźmie mini morrisa i zaparkuje gdziekolwiek, nawet blokując inne
samochody, to zdąży do delikatesów na Sloane Street, zanim zostaną zamknięte.
Pytania dotyczące przyszłości Venetii Haven po raz kolejny zostały zepchnięte na
dalszy plan.
Paryż, 24 października
Paris Haven odsunęła się od pokrytej papierami deski kreślarskiej i wyprostowała
obolałe plecy. Pracowała bez przerwy od wczesnego przedpołudnia, a już prawie
zmierzchało. Niecierpliwie przeczesała palcami długie, ciemne włosy i popatrzyła na
stalowego, oksydowanego гоllеха; zawsze nosiła go na prawym przegubie, była
leworęczna, więc przeszkadzałby jej przy szkicowaniu i cięciu tkanin. Dostała go dwa
lata temu na urodziny od Jenny. Paris przypomniała to sobie z uczuciem
nieprzyjemnego zaskoczenia. Ma już dwadzieścia cztery lata i jeszcze niczego nie
osiągnęła. A Jenny nie pozwala jej o tym zapomnieć. „Musisz się zawziąć – powtarza
przez telefon. – Pnij się w górę, bądź zawsze elegancka i pokazuj się wszędzie, gdzie
należy bywać. Ty jedna masz talent, Paris, i wiem, że ci się uda.” No, właśnie! Paris
z poczuciem winy zerwała się z krzesła. Na ósmą zaprosiła na drinka Amadea
Vitrazziego, zostało jej tylko dziesięć minut do jego przyjścia. Dobry Boże, nie
zdawała sobie sprawy, że jest tak późno! Rozejrzała się po ogromnym pokoju. Przez
świetliki w suficie sączyło się szare październikowe światło: w mieście, od którego
wzięła swoje imię, zapadał wieczór.
Każda z trzech córek Jenny nosiła dziwne imię – kolejny ekscentryczny pomysł
ich matki. Gdyby wszystkie spędziły dzieciństwo w Los Angeles, nie byłoby to takie
straszne, ale mieszkać w Paryżu i mieć na imię Paris – to dopiero ciężka próba dla
dziecka. Wolała o tym zapomnieć. Dopiero jako szesnastolatka, kiedy rozwinęła swój
własny, bardzo indywidualny styl, poczuła, że może sprosta wyzwaniu, które kryje
w sobie jej imię.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin