285. Lamb Charlotte - Zgubne namiętności 03 - Mroczne dziedzictwo.doc

(410 KB) Pobierz

CHARLOTTE LAMB

Mroczne dziedzictwo

 

ROZDZIAŁ    PIERWSZY

W pokoju panował półmrok. Lustro wiszące naprze­ciw masywnego, głębokiego fotela odbijało jedynie re­fleks światła małej lampki, gdy nagle - poprzedzone głosami u drzwi - pojawiły się w nim dwie niewyraźne postacie. Mężczyzna siedzący w fotelu skulił się i ukrył twarz w dłoniach. Przez cały wieczór bolała go głowa. Wydawał dzisiaj raut i nie powinien był opuszczać swo­ich gości, ale nie mógł już znieść głośnej muzyki, ostre­go światła i gwaru. Szukając chwili wytchnienia, uciekł do gabinetu, gdy tymczasem... W lustrze mignął profil młodzieńca i twarz dziewczyny. W przyciemnionym świetle zalśnił sznur pereł. Młodzi byli sobą tak bardzo zajęci, że nie zdążyli jeszcze zauważyć, iż nie są sami. Mimo bólu głowy mężczyzna uśmiechnął się. Takiej sceny nie należało przerywać.

- Weźmy ślub, Em - mówił żarliwie młody. - Sza­leję za tobą, przecież wiesz. Och, zgódź się, proszę. - Rozgorączkowany, natrętny ton wskazywał na to, że młodzieniec jest bardzo podniecony, a może i trochę pi­jany. - Ogłośmy dzisiaj zaręczyny. Właśnie tutaj, zaraz, wobec wszystkich. Niech pospadają z krzeseł!

Przesunął się nieco i dopiero teraz lustro odbiło całą jego twarz. Zagłębiony w fotelu mężczyzna drgnął, roz­poznał go. Sholto Cory! Ten niedawno zatrudniony przystojniaczek, Szkot... Rodzina z majątkiem ziemskim, małe pieniądze. Chłopak dobrze się zapowiadał, był zdolny, pytanie tylko, czy wystarczająco uparty, żeby pójść w górę.

Przeniósł wzrok na dziewczynę. Jej nie znał. Chłodna owalna twarz niemal bez makijażu, usta pociągnięte de­likatną różową szminką, proste, ładnie przycięte wło­sy... Tak, z całą pewnością nigdy jej nie widział. Była bardzo młoda, chyba dopiero co skończyła szkołę. Ni­gdy by nie podejrzewał tego Szkota o tak dobry gust. U jego boku widziałby raczej jakąś kolorową laleczkę o krzykliwej urodzie, podczas gdy z promiennej, niezmanierowanej twarzy dziewczyny biła uczciwość. Błę­kitna, jedwabna sukienka, w której wystąpiła dzisiejsze­go wieczoru, mogła się wydawać nieco staromodna, lecz było jej w niej prześlicznie. Elegancki krój wskazywał na to, że wyszła spod igły krawca zdolnego i zapewne wysoko ceniącego swe usługi. Gotów był się założyć, że szyto ją w znanej pracowni, której klientelę stanowili bardzo zamożni ludzie o nieco konserwatywnych gu­stach. Dziewczyna zatem musiała pochodzić z bogatej rodziny. Czyżby to właśnie tłumaczyło zainteresowanie, jakie okazywał jej Córy? Mężczyzna skrzywił się. Wstrętny cynik, pomyślał o sobie.

·    Sholto, ty chyba nie mówisz poważnie - żachnęła się dziewczyna.

·    Jak najpoważniej! - Zniecierpliwionym gestem przyciągnął ją do siebie i zaczął natrętnie całować.

·    Przestań!- Odwróciła głowę, próbując się wymknąć. - Wybacz, Sholto. Nie chcę cię urazić, ale naprawdę nie mogę. Wiesz, że cię lubię, małżeństwo jednak.

·    Nie musimy od razu brać ślubu. Wystarczy, że się zaręczymy.

·    Daj spokój. Przecież wiesz, że jeśli to zrobimy, wszyscy zaczną planować wesele i zanim zdążymy się zorientować, ustalą nam datę i... Nie, Sholto, ja nie chcę.

·    Myślałem, że mnie kochasz...

Powiedział to takim tonem, jakby zaraz miał się roz­płakać, i dziewczyna była najwyraźniej poruszona.

-              Przepraszam cię... proszę... - powiedziała bez­radnie.

Mężczyznę w fotelu znowu ogarnęło rozbawienie. Z trudem panował nad sobą, gdy tymczasem Cory'emu wcale nie było do śmiechu. Uraziła go swoją odmową, a teraz jeszcze litowała się nad nim. Nie mógł tego ścierpieć. Poczerwieniał na twarzy i chwyciwszy ją za ramio­na, przycisnął sobą do ściany, obsypując pocałunkami.

-              Przestań, to boli! - krzyknęła, gdy mocne palce zacisnęły się na jej delikatnych przegubach. - Puść!

Skryty za oparciem fotela człowiek początkowo nie miał zamiaru interweniować. To wszystko po prostu go bawiło, toteż zdziwiła go własna gwałtowna reakcja. Raptem zerwał się na nogi i zanim zdążyli cokolwiek powiedzieć, chwycił Cory'ego za kark i jak byle szcze­niaka odrzucił na bok. Sholto uderzył o drzwi.

-              Co jest?! - krzyknął, natychmiast podnosząc się z podłogi i rzucając w stronę napastnika.

W tej samej chwili starszy mężczyzna sięgnął do włą­cznika na ścianie. Pokój zalało oślepiające światło kandelabru. Sholto znieruchomiał. Słychać było tylko jego głośny, nierówny oddech.

-              Sir!

Zbladł, ale mężczyzna nie zwracał na niego uwagi. Patrzył na dziewczynę; płakała cicho, po jej policzkach płynęły łzy.

-              Czy nic pani nie jest? - zapytał łagodnie.

W odpowiedzi zakryła dłońmi twarz. Drżała tak moc­no, że musiała oprzeć się o ścianę, żeby nie upaść.

-              Nie miałem pojęcia, że pan tu jest, sir – wydukał Sholto. - Stokrotnie przepraszam, myśleliśmy, że gabinet jest pusty.

·    Nie ma sprawy, Cory.- wycedził mężczyzna. - Ale idź już. Baw się dobrze.

·    Oczywiście, sir. - Sholto poczuł się swobodniej.

-              Jeszcze raz przepraszam. Chodź, Em.

Ostry sprzeciw przyszpilił go jednak do miejsca, w którym stał.

-              Zostaw ją. Przecież nie może wrócić do ludzi w ta­kim stanie.

Sholto zawahał się, spurpurowiał i napotkawszy twa­rde spojrzenie stalowych oczu, bez słowa wybiegł z pokoju. Ciężkie mahoniowe drzwi trzasnęły z hukiem.

-              Dziękuję - szepnęła dziewczyna.

Przyjęła chusteczkę, otarła twarz i wydmuchała nos. Spłoszone spojrzenie zza długich ciemnych rzęs świad­czyło o tym, że jest niesamowicie zdenerwowana i spe­szona.

-              Ja także przepraszam, że zakłóciliśmy panu spokój.

-              Zwróciła się w stronę drzwi. - Proszę wybaczyć.

Wyciągnął rękę, ale nie dotknął jej, a jedynie gestem powstrzymał od wyjścia.

·    Nikt cię stąd nie wygania. Uspokój się choć trochę.

·    Nie, nie, już mi lepiej; najserdeczniej dziękuję, że zechciał pan być tak wielkoduszny.

Jeszcze mi tu dygnie i znowu się rozpłacze, pomyślał poruszony. Dziewczyneczka przebrana za kobietę! Ciekawe, ile naprawdę ma lat... I kto to w ogóle jest?

·    Powinniśmy chyba się sobie przedstawić - zapro­ponował i wypowiedział swoje nazwisko, zastanawiając się, jaka będzie jej reakcja na wiadomość, z kim ma do czynienia. - Ambrose Kerr.

·    Och! - Natychmiast podniosła głowę. Jej duże, zdziwione oczy miały czystość i połysk biało-niebieskiej chińskiej porcelany. - To znaczy... - uzmysłowiła sobie głośno - że to pański dom, pański bal. - Z prze­jęciem kręciła palcami kosmyk włosów. - To dlatego Sholto tak się przeraził, rozumiem...

Kerr uśmiechnął się zjadliwie, przypominając sobie wyraz twarzy Cory'ego.

-  Tak. Mój widok niespecjalnie go ucieszył.

·    Powinien pan był się odezwać od razu, jak tu we­szliśmy - burknęła, nie kryjąc irytacji.

·    Przepraszam, ale - popatrzył na nią bezlitośnie - wszystko to stało się tak szybko... Weszliście bez pu­kania i nie zdążyłem nawet pomyśleć, kiedy Sholto się oświadczył. Uznałem, że takiej upojnej chwili nie należy przerywać.

Oschły, drwiący ton dotknął ją do żywego.

·    A zatem słyszał pan wszystko... - wybuchnęła z wypiekami na twarzy.

·    Przyznaję. - W stalowych oczach po raz kolejny błysnęło rozbawienie. - Całkiem niechcący, zapewniam panią.

Dziewczyna jęknęła głośno.

-              Sholto umrze ze wstydu. Co za pech! A tak się cieszył, kiedy dostał zaproszenie na ten bal. Mówił, że spotkał go wielki zaszczyt.

Co rok, w okolicach świąt Bożego Narodzenia, Am­brose Kerr wydawał przyjęcie dla pracowników banku, którego był właścicielem. Listy gości nie sporządzał sam, sprawę zaproszeń powierzając zespołowi złożonemu z kilku osób najdłużej zatrudnionych w firmie. Podczas takich rautów przedstawiano mu osobiście nowo przyję­te, obiecujące osoby, miał też okazję spotkać się ze starym personelem, z którym na co dzień się nie widywał.

-              Jejejej! - westchnęła znowu dziewczyna. – Ależ się wygłupiliśmy! Ale skąd mogłam wiedzieć, że mi się oświadczy. Ni stąd, ni zowąd.

Kerr obserwował ją zafascynowany. Ta twarz nie po­trafiła kłamać, mieniła się, odsłaniając wszystkie uczucia. I oczy... czyste, aż śmiesznie uczciwe, w których żywo odbijały się przeżycia. Nie pamiętał nikogo tak otwartego, a zarazem bezbronnego w swojej szczerości. Zrobiło mu się jej żal. W tym świecie nie ma miejsca dla niewinnych ani naiwnych. Nie powinno się jej zostawić samej sobie. Myślał o niej tak intensywnie, że aż go to zastanowiło. Nie miał zwyczaju roztkliwiać się nad cu­dzym losem ani dzielić włosa na czworo.

·    Od dawna chodzisz z Corym? - zapytał, znowu zmieniając formę na „ty" i uświadamiając sobie z zażenowaniem, że nic go nie uprawnia do takich poufałości.

·    Od trzeciego września. - Powiedziała to bez chwili zastanowienia, a w jej oczach pojawił się uśmiech, jakby przypomniała sobie coś bardzo sympatycznego. Pewnie zadurzyła się bardziej, niż się jej wydaje, pomyślał z nie­chęcią. - Płynęliśmy Tamizą do Greenwich. To była so­bota, cały dzień lało jak z cebra. Wszyscy byli markotni, bo przemokliśmy do suchej nitki, a niektórzy chcieli się pokazać. Siedzieliśmy więc w barze jak zmokłe kury. Towarzystwo ciągnęło drinka za drinkiem, nastrój był wisielczy i tylko jeden jedyny Sholto bez przerwy dowcipkował. Zaśmiewałam się do rozpuku, chichotaliśmy przez cały czas, co oczywiście sprawiło, że patrzono na nas, jakbyśmy byli niespełna rozumu.

Bo i faktycznie: co w tym wesołego, zżymał się Kerr.

·    A co, u licha, robiliście na statku w taki deszcz?

·    Nie mówiłam jeszcze? Aha, no więc po kolei... To były urodziny Julii, jego kuzynki. Chodziłyśmy do tej samej szkoły, ale Sholta wcześniej nie znałam. Na koniec zaproponował mi spacer w niedzielę. Obiecał, że wyna­jmie dla nas konie ze stadniny przy Epping Forest. Rano przyjechał po mnie samochodem. Był pewien, że będzie­my mieli kapitalną pogodę. Dla równowagi, jak stwier­dził, po tym makabrycznym deszczu. No i rzeczywiście. Dzień wstał przepiękny, jesień w całej krasie. Jeździ­liśmy konno i przez cały czas liście leciały nam na głowy jak złote confetti.

·    Bardzo romantyczne - stwierdził sucho Kerr.

Mała była jednak chyba oczarowana Sholtem bar­dziej, niżby to chciała przyznać. Ten gołowąs zachował się być może zbyt nachalnie, przestraszył ją, ale kto się lubi, ten się czubi i rzecz bez wątpienia zakończy się ślubem. A zresztą, co go to wszystko mogło obchodzić! Jakaś siusiumajtka i nieopierzony kogucik... Śmieszne!

Pobrużdżone czoło Kerra przecinała coraz posępniejsza zmarszczka. Czemu on jest taki ponury? - zastana­wiała się Emilia, obserwując zastygłą w grymasie twarz. Nie, to chyba nie z gniewu. W jego oczach tlił się jakiś sardoniczny humor, w kąciku ust czaił się uśmiech. Pew­nie ma za dużo spraw na głowie, uznała w końcu. Sholto mówił jej, że to tytan pracy, miał dla niego uznanie graniczące z kultem. Od dawna ciekawiło ją, jak wyglą­da, a teraz była pod wrażeniem - kto by zresztą nie był?

·    Często się widujecie?

·    Mamy ten sam krąg znajomych, chodzimy na te same przyjęcia i... no, jakby to powiedzieć...

·    Ale nie spodziewałaś się oświadczyn z jego strony?

·    Nigdy by mi to nie przyszło do głowy. My... - Za­czerwieniła się mocno. - To znaczy... Ja nie jestem... Nie jesteśmy... My nigdy...

·    Nie jesteście ze sobą?

No tak, oczywiście. Podejrzewał, że nie łączyło ich nic poza pocałunkami. Nie żyją ze sobą, ale ona się wstydzi to powiedzieć. Jest niewinna, odgadywał ze zdumieniem, patrząc jej prosto w oczy. Nie, to niemo­żliwe. Nie w naszych czasach. Nie wierzył.

-              Ile masz lat?

Poczuła się pogrążona. Wiedziała oczywiście, dlacze­go zadał to pytanie.

-  Dwadzieścia. - Wojowniczo wysunęła podbródek. - Za parę miesięcy skończę dwadzieścia jeden. Drugiego kwietnia... Dobrze przynajmniej, że nie zdążyłam na prima aprilis. -Roześmiała się, ale Ambrose jej nie za­wtórował.

Czuł się nieswojo. Coś trzepotało mu w sercu, tłu­kło się jak ptak, który nie może wyrwać się z klatki. Chory jestem, czy co? - pomyślał nerwowo. Najpierw ta migrena, a teraz jeszcze i serce. Może to coś poważ­niejszego? Tego tylko brakowało, żeby dopadła mnie grypa...

Zorientował się nagle, że od dłuższej chwili milczy, a dziewczyna kręci się niespokojnie.

-              Nie miałaś innych chłopców? - zapytał i aż się wstrząsnął, pojmując swój straszliwy nietakt. Zasłużył na to, żeby go spoliczkowała albo natychmiast wyszła bez słowa. - Przepraszam - powiedział szybko. - To nie moja sprawa.

·    Tak - zgodziła się spokojnie. - Nie pańska. I nie chciałabym rozmawiać o Corym poza jego plecami. Z pewnością by sobie tego nie życzył. Jest przecież pań­skim podwładnym.

·    Oczywiście, oczywiście. Jeszcze raz przepraszam.

Sholto zapewne piekielnie się wystraszył. Dziś wie­czór chciał zrobić na swoim szefie jak najlepsze wrażenie, gdy tymczasem kompletnie się zbłaźnił. Wymarzył sobie, że ta noc będzie należała do niego. Pewnie długo planował zaręczyny. Pragnął je ogłosić tutaj, w obecno­ści najbardziej znaczących osób z banku. Najprawdopo­dobniej stał teraz gdzieś w pobliżu i tylko czekał, żeby wreszcie wyszła i opowiedziała, co o nim mówili.

·    Proszę... - spojrzała na niego błagalnie.

·    Tak?

·    Niech pan zapomni o tym, co się tu działo, dobrze? Bardzo proszę. I żeby to nie miało wpływu... to znaczy, chodzi mi o pracę Sholta, o bank. To byłoby nie fair.

·    Nie zniszczę mu kariery - przyrzekł posępnie. - Może się pani nie obawiać.

·    Obiecuje pan?

·    Obiecuję. - Uśmiechnął się niespodziewanie i było w tym tyle uroku, że aż zamrugała z wrażenia.

Kiedy się patrzyło na Ambrose'a Kerra, urok był ostatnią rzeczą, o jakiej można by pomyśleć. Uwagę zwracała przede wszystkim jakaś spokojna pewność sie­bie i godność. Był postawnym, przystojnym mężczyzną. Wysoki i barczysty, onieśmielał Emilię spojrzeniem oczu, które - jeśli się nie uśmiechał - były stalowoszare. Biada temu, kto by go naprawdę rozgniewał. Nic dziwnego, że biedny Sholto tak się zmieszał. Bardzo często jej o nim wspominał, zawsze z najwyższym podziwem, ale nie znał go osobiście. Wyobraź sobie, powiedział kiedyś, że właściwie nikt nic o tym człowieku nie wie.

Wypłynął w minionej dekadzie, pojawił się nie wia­domo skąd i od razu w świecie biznesu zrobiło się o nim głośno. Nie miał żadnych związków rodzinnych, nicze­go o sobie nie opowiadał, a ludzie czuli przed nim zbyt duży respekt, by zadawać jakiekolwiek osobiste pytania. Ci, którzy tego spróbowali, napotykali mur i szybko re­zygnowali z jakichkolwiek dociekań.

Pochodził chyba z Ameryki, ale mówił bez amery­kańskiego akcentu. Miał oliwkową karnację, która wska­zywałaby raczej na kogoś z basenu Morza Śródziemne­go, wyrazisty dół twarzy ze śladami mocnego, starannie ogolonego zarostu i lśniące, kruczoczarne włosy.

Dopiero, teraz zaczynała pojmować, dlaczego robił tak wielkie wrażenie na jej przyjacielu. Sama była poruszo­na. Zdenerwowała się bardzo, ale nie o to w tym wypad­ku chodziło. Ten człowiek... Ściągnęła brwi, szukając właściwego określenia - tak, ten człowiek ją niepokoił. Miała dziwne odczucie, jakby stała na krawędzi wulkanu o nieprzewidywalnej sile. Poczuła się nieswojo.

·    Naprawdę muszę już iść - powiedziała.

·    Nawet się nie przedstawiłaś...

·    Emilia. Emilia Madelin.

Nazwisko to nic mu nie mówiło. Powtórzył je, żeby zapamiętać, i w tej samej chwili na stoliku przy biblioteczce zabrzęczał aparat. Kerr spodziewał się tego tele­fonu. Wyszedł z przyjęcia również po to, żeby tutaj, w ciszy swego gabinetu, czekać na rozmowę.

-              Będę musiał odebrać, przepraszam na moment.

Chciał, żeby poczekała, ale gdy tylko podniósł słu­chawkę, dziewczyna skorzystała z okazji, by wymknąć się z pokoju.

·    Jeszcze raz przepraszam i dziękuję...

·    Tak, słucham - rzucił krótko, patrząc na drzwi, które ciężko zamknęły się za nią.

·    Ambrose?

-         Cześć, Gavin. No i jak poszło?

-              Jak po maśle. Mamy go. Dograłem wszystko.
W środę na posiedzeniu zarządu możesz go wykończyć.

W głosie Gavina Wheelera brzmiało niezdrowe pod­niecenie. Kerr podejrzewał, że Gavin nieźle sobie popił. Pił w ogóle za dużo, a kiedy jakieś kolejne zadanie miało się ku końcowi, popuszczał sobie i chlał bez umiarko­wania. Ambrose nigdy z nim nie pił, co, o czym wie­dział, drażniło jego bliskiego współpracownika. Z przy­padkowych, niejasnych uwag domyślił się, iż Wheeler - jak na ironię - podejrzewa go o to, że jest zaleczonym alkoholikiem. Jak na ironię - ponieważ całe jego dzie­ciństwo zostało zniszczone przez ojca alkoholika, który po pijanemu robił burd...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin