Young Karen - Dotknąć świtu.pdf

(1137 KB) Pobierz
6647357 UNPDF
KAREN YOUNG
DOTKNĄĆ ŚWITU
Wjeżdżając w ulicę eleganckich, nowo­
czesnych domów, Mitchell St. Cyr zwolnił. Wycieraczki jego
porsche z szelestem poruszały się po szybie. Rzucił okiem na
stojące rzędem ozdobne - skrzynki pocztowe i szybko rozpo­
znał skrzynkę Lindy. Mruknął coś pod nosem. Przed domem
stał jej luksusowy mercedes, zaparkowany bez zarzutu. Swój
samochód ustawił tuż za tamtym, nie zważając na znak zaka­
zujący parkowania w tym miejscu. Wysiadł, zatrzasnął drzwi­
czki, przygarbił się trochę i postawił kołnierz płaszcza. Zaci­
nał nieprzyjemny marcowy deszcz. Szedł szybkim krokiem
ścieżką prowadzącą do domu. Przed drzwiami tupnął kilka
razy i otrzepał płaszcz. Przycisnął dzwonek. Linda na pewno
nie będzie zachwycona jego wizytą. Ale jeśli naniesie wody
do domu, będzie wściekła.
Próbował jeszcze raz. Jeszcze raz chciał przemówić jej do
6647357.001.png
6
DOTKNĄĆ ŚWITU
rozsądku. Wiedział, że jeśli znów się nie uda, będzie musiał
wziąć wszystko w swoje ręce.
Stał ze spuszczoną głową. Pocierał palcem koniuszek no­
sa i czekał, aż była żona wpuści go do środka. Gdy kropla
wody skapnęła mu za kołnierz, wzdrygnął się i zaklął cicho.
Jednego przynajmniej nie będzie mu żal: pogody. Seattle
uchodziło za jedno z najsympatyczniejszych miast Ameryki,
ale jak na jego upodobania padało tu stanowczo za często. Za
kilkadziesiąt słonecznych dni w roku oddałby wszystkie wiel­
komiejskie uroki.
Skrzywił się. Nie, niczego nie wolno z góry przesądzać.
Owszem, przygotował już to i owo, co nie znaczy, że podjął
ostateczną decyzję. Prawdę mówiąc, miał jeszcze ciągle nad­
zieję, że nie wyjedzie z Seattle. Dobrze wiedział, że jeśli
Linda zmusi go do tego, stanie przed górą problemów. Wielu
z nich nie dawało się przewidzieć. Nie mógł sobie tego wszy­
stkiego wyobrazić. Nigdy dotąd nie był przecież samotnym
ojcem.
Nigdy nie był też ojcem z prawdziwego zdarzenia. Wie­
dział o tym. Męczyły go wyrzuty sumienia, nie opuszczało
poczucie winy. Naciskając dzwonek, zastanawiał się, jak wła­
ściwie mogło do tego dojść.
Usłyszał za drzwiami jakiś ruch. Zajrzał do środka przez
dziurkę od klucza. Nie, Linda na pewno nie odprawi go
z kwitkiem. Rozprawa odbyła się przed trzema dniami. Dał
im sporo czasu. Miał nadzieję, że Lindzie wróci rozsądek.
Jeśli tak się nie stało, jeśli ciągle nie zdaje sobie sprawy
z wielu rzeczy, jeśli nadal chowa głowę w piasek, będzie mu­
siał działać.
Drzwi otworzyły się.
- Mitch...
- Musimy porozmawiać, Lindo.
Stała w drzwiach niezdecydowana, czy go wpuścić. Stała
DOTKNĄĆ ŚWITU
7
w obłoku drogich perfum, niezaprzeczalnie piękna, w je­
dwabnej pidżamie. Burknął coś niecierpliwie pod nosem
i zdecydowanym krokiem wszedł do środka. Zamknął za sobą
drzwi i spojrzał na nią przelotnie. Rozejrzał się po mieszka­
niu. Wszystko było białe i wyglądało tak, jakby nikt tu nigdy
nie mieszkał.
- Gdzie Valentine?
Pochyliła głowę i odetchnęła głęboko. Jej długie klipsy
zakołysały się.
- Jest środek dnia, Mitch. Curt pracuje w swoim studio.
- Oparła ręce na biodrach. - Po co przyszedłeś?
- Dobrze wiesz. Chcę, żebyś oddała mi dzieci, Lindo.
Wiesz sama, że tak powinnaś postąpić.
Wzniosła oczy ku niebu.
- Tylko nie to! Co mam zrobić, żebyś wreszcie przestał
mnie męczyć? Trzy dni temu sędzia wysłuchał tego steku
oszczerstw i nieprzyzwoitości, którymi zdecydowałeś się nas
obrzucić i znów mnie przyznał prawo do opieki. Słyszysz?
Znów! Kiedy wreszcie to do ciebie dotrze? Kiedy się wreszcie
z tym pogodzisz?
- Dobrze wiesz, kiedy.
Przez dziesięć lat była jego żoną. Wiedziała, że niełatwo
rezygnuje z raz powziętego zamiaru. Rozpiął płaszcz.
- Czy nie moglibyśmy usiąść i porozmawiać spokojnie?
- Zawahał się i odwrócił w stronę schodów. - Ale gdzie one
są?
- U mojej matki.
Przez chwilę patrzył na nią w milczeniu.
- Robisz wszystko, żeby przyznano ci prawo do opieki,
a potem wysyłasz je do matki? Czy widzisz w tym jakiś sens?
Nie patrzyła mu w oczy.
- Byłam zmęczona. Ta rozprawa w sądzie wisiała nade
mną już od trzech tygodni, nie dając spokoju. A kiedy wresz-
8
DOTKNĄĆ ŚWITU
cie było już po wszystkim, Curt stwierdził, że muszę trochę
wypocząć. Sam nie mógł jechać, był bardzo zajęty, ale zorga­
nizował dla mnie pobyt w pięknej okolicy, w Arizonie. Mia­
łam trzy dni wspaniałego relaksu. Właśnie wróciłam. Odbiorę
je od matki, gdy tylko się rozpakuję i zadomowię. Za kilka
dni.
Odgarnęła z czoła ciężkie kasztanowate włosy i szelesz­
cząc jedwabiem, poszła w stronę kanapy w salonie. Mitch
szedł za nią, obojętny na piękno długich wspaniałych nóg i na
wdzięk, z jakim zawsze się poruszała. Kiedyś na samą myśl
o tej kobiecie czuł w sobie żar i pożądanie. A teraz wszystko
umarło. Myślał tylko o dzieciach. Ich los napawał go instyn­
ktownym lękiem.
Spojrzała na niego z rezygnacją i podwijając nogi, usiadła
na kanapie.
- Nie wiem, co chcesz osiągnąć, przychodząc tu, Mitch.
Dlaczego nie pogodzisz się z faktami i nie dasz nam wreszcie
żyć w spokoju? - W jej głosie brzmiała gorycz. - Zresztą,
przyznasz, że te ojcowskie uczucia pojawiły się u ciebie
z pewnym opóźnieniem. Przez wszystkie lata, kiedy byliśmy
małżeństwem, prawie wcale nie zajmowałeś się dziećmi. Nig­
dy nie poświęcałeś im wiele czasu i chyba w ogóle się o nie
nie troszczyłeś. Dlaczego teraz mam uwierzyć, że naprawdę ci
na nich zależy?
Mitch podszedł do okna. Strumyczki wody ściekały po
szybie. Oboje wiedzieli, że w jej słowach kryło się sporo
prawdy. Dawniej rzeczywiście o wiele więcej czasu i uwagi
poświęcał pracy niż własnym dzieciom.
- Kiedy wyjechałaś, dzieci były cały czas u matki?
. - Przecież mówiłam.
- Powiedziałaś, że teraz tam są. Chcę się upewnić, czy
Valentine nie skorzystał z okazji.
- Jak możesz, Mitch! - oburzyła się. - Nie pozwolę ci już
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin