Podanie o kwiecie paproci.doc

(71 KB) Pobierz
Podanie o kwiecie paproci

Podanie o kwiecie paproci

Józef Ignacy Kraszewski

Od wieków wiecznych wszystkim wiadomo, a szczególniej starym babusiom, które o tym szeroko a dużo opowiadają wieczorem przy kominie, gdy się na nim drewka jasno palą i wesoło potrzaskują, że nocą św. Jana, która najkrótsza jest w całym roku, kwitnie paproć, a kto jej kwiatuszek znajdzie, urwie i schowa, to wielkie na ziemi szczęście mieć będzie.

    Bieda zaś cała z tego, że noc ta jest tylko jedna w roku, a taka niezmiernie krótka i paproć w każdym lesie tyko jedna zakwita, a to w takim zakątku, tak ukryta, że nadzwyczajnego trzeba szczęścia, aby na nią trafić.

    Ci, co się na tych cudowiskach znają, mówią jeszcze i to, że droga do kwiatu bardzo jest trudna i niebezpieczna, że tam różne strachy przeszkadzają, bronią, nie dopuszczają i nadzwyczajnej odwagi potrzeba, aby zdobyć ten kwiat.

    Dalej jeszcze powiadają, że sam kwiatek w początku rozeznać trudno, bo się wydaje maleńki, brzydki, niepozorny, a dopiero urwany przemienia się w cudownej piękności i jasności kielich.

    Że to tak bardzo trudno dojść do tego kwiatuszka i ułapić go, że mało kto go oglądał, a starzy ludzie wiedzą o nim tylko z posłuchów, więc każdy powiada inaczej iswego coś dorzuca.  

    Ale to przecież pewna, że nocą świętojańską on kwitnie, krótko, póki kury nie zapieją, a kto go zerwie, ten już będzie miał, co zechce.  Pomyśli tedy sobie choćby najcudowniejszą rzecz; ziści mu się wnet.

    Wiadomo także, iż tylko młody może ten kwiat dostać, i to rękami czystymi.  Stary człowiek, choćby nań trafił, to mu się w palcach w próchno rozsypie.

    Tak ludzie bają, a w każdej baśni jest ziarenko prawdy, choć obwijają ludzie w różne szmatki to jąderko, że często go dopatrzeć trudno, ale taki ono jest.

    I z tym kwiatkiem to jedno pewna, że on nocą św. Jana zakwita.

    Pewnego czasu był sobie chłopak, któremu na imię było Jacuś, a we wsi przezywali go ciekawym, że zawsze szperał, szukał, słuchał, a co było najtrudniej dostać, on się najgoręcej do tego garnął, taką już miał naturę.  Co pod nogami znalazł, po co tylko ręką było sięgnąć - to sobie lekceważył, a o co się musiał dobijać, karku nadłamać - najwięcej mu smakowało.

    Trafiło się tedy raz, że gdy wieczorem przy ogniu siedzieli, a on sobie kij kozikiem wyrzynał chcąc koniecznie psią głowę na nim posadzić, stara Niemczycha, baba okrutnie rozumna, która po świecie bywała i znała wszystko, poczęła powiadać o tym kwiecie paproci.

    Ciekawy Jacuś słuchał i tak się zasłuchał, że mu aż kij z rąk wypadł, a kozikiem sobie omal palców nie pozarzynał.

    Niemczycha o kwiecie paproci rozpowiadała tak, jak by go sama w żywe oczy widziała, choć po jej łachmanach szczęścia nie było znać, gdy skończyła, Jacuś powiedział sobie:  "Niech się dzieje, co chce, a ja kwiat ten dostać muszę.  Dostanę go, bo człowiek, kiedy chce mocno, a powie sobie, że musi to być, zawsze w końcu na swoim postawi."

    Jacuś to często powtarzał takie miał głupie przekonanie.  Tuż pod wioską, w której stała chata rodzicieli Jacusia, z ogrodem i polem, był niejako las i pod nim właśnie obchodzono sobótki, a ognie palono w noc świętojańską.

 Powiedział sobie Jacuś:  "Gdy drudzy będą przez ogień skakali i łydki sobie parzyli, pódę w las, znajdę ten kwiat paproci.  Nie uda mi się jednego roku, pójdę na drugi, na trzeci i będę chodził dopóty, aż go wyszukam i zdobędę."

Przez kilka miesięcy potem czekał, czekał na tę noc i o niczym nie myślał, tylko o tym.  Czas mu się strasznie długi wydawał

Na ostatek nadszedł dzień, zbliżyła się noc, której on tak wyglądał, ze wsi wszystka młodzież się wysypała ognie palić, skakać, śpiewać i zabawiać się.

    Jacuś sie umył czysto, wdział koszulinę białą, pasik czerwony nowy, łapcie lipowe nie noszone, czapeczkę z pawim piórkiem i jak tylko pora nadeszła, a zmrok zapadł szmyrgnął do lasu.  

    Las stał czarny, głuchy, nad nim noc ciemna z mrugającymi gwiazdkami, które świeciły, ale tylko sobie, bo z nich ziemi nie było pożytku.

    Znał Jacuś dobrze drogę w głąb lasu po dniu i jaką ona bywała w powszedni czas.  Teraz, gdy się zapuścił w głąb, osobliwsza rzecz, nie mógł ani wiadomej drogi znaleźć, ani drzew rozpoznać.  Wszystko było jakieś inne.  Pnie drzew zrobiły się ogromnie grube, powalone na ziemię.  Kłody powyrastały tak, że ani ich obejść ani przez nie przeleźć, krzaki się znalazły gęste a kolące,  jakich tu nigdy nie bywało, pokrzywy piekły, osty kąsały.  Ciemno choć oczy wykol, a wśród tych roków gęstych coraz to zaświeci para oczu  jakichś i patrzą na niego, jak by go zjeść chciały, a mienią się żółto, zielono, czerwono, biało i nagle migną i gasną.  Oczu tych na prawo, na lewo, w dole, na górze pokazywało się mnóstwo, ale Jacuś się ich nie uląkł.  Wiedział, że one go tylko nastraszyć chciały i pomrukiwał, że to strachy na Lachy.                         

    Szedł dalej, ale co to była za ciężka sprawa z tym chodem!  To mu kłoda drogę zawaliła, to on przez nią się przewalił.  Drapie się, drapie, a gdy na wierzch wlazł i ma się spuścić, patrzy, a ona się zrobiła taka mała, że mógł ją nogą przestąpić.

    Dalej stoi na drodze sosna:  w górze końca jej nie ma, dołem pień jak wieża gruby.  Idzie wkoło niego, idzie, aż gdy obszedł, patrzy - a to patyk taki cienki, że go na kij wyłamać by można...

    Zrozumiał tedy, że to wszystko było zwodnictwo nieczystej siły.

    Potem stanęły na drodze gąszcze takie, że ani palca przecisnąć ale Jacuś jak się rzucił , pchnął, zamachnął, zdusił je, zmiętosił, połamał i przedał się szczęśliwie...

    Idzie, aż moczar i błoto.  Obejść ani sposób, spróbował nogą - grzęźnie, że ani dna dostać.  Gdzieniegdzie kępiny wystają, więc on z kępy na kępę.  Co stąpi na którą, to mu się ona spod stóp wysuwa, ale jak począł biec, dostał się na drugą stronę błota.  Patrzy za siebie, aż kępiny wyglądają gdyby ludzkie głowy z błota i śmieją się...   Dalej już, choć kręto i bez drogi, szło mu łatwiej, tylko się tak obłąkał, że gdyby mu przyszło powiedzieć, którędy nazad do wsi, już by nie umiał rozpoznać, w której stronie leżała.

    Wtem patrzy:  przed nim ogromny krzak paproci, ale taki jak dąb najstarszy, a na jednym liściu jego u spodu świeci się gdyby brylant kwiatuszek jak przylepiony...  Pięć w nim listków złotych, w środku zaś oko śmiejące się,  a tak obracające ciągle jak młyńskie koło....  Jacusiowi serce uderzyło, rękę wyciągnął i już miał pochwycić kwiat, gdy nie wiedzieć skąd - jak kogut zapiał.  Kwiatek otworzył wielkie oko, błysnął nim i - zgasnął.  Śmiechy tylko się dały słyszeć dokoła, ale czy to liście szemrały tak, czy się co śmiało, czy żaby skrzeczały, tego Jacuś rozpoznać nie mógł, bo mu się w głowie zawieruszyło, zaszumiało, nogi jak by kto podciął i zwalił się na ziemię.

    Potem już nie wiedział, co się z nim stało, aż się znalazł w chacie na pościeli, a matka płacząc mówiła mu, że szukając go po lesie, nad ranem półżywego znalazła.

    Jacuś sobie teraz wszystko dobrze przypominał, ale do niczego się nie przyznał.  Wstyd mu było.  Powiedział sobie tylko, że na tym nie koniec, przyjdzie drugi św. Jan, zobaczymy....

Przez cały rok tylko o tym dumał, ale żeby się ludzie z niego nie naśmiewali, nikomu nic nie mówił.  Znowu tedy umył się czysto, koszulę włożył białą, pasik czerwony, łapcie lipowe nie noszone i gdy drudzy do ognisk szli, on w las.

    Myślał, że znowu mu przyjdzie się przedzierać jak pierwszym razem, aż ten sam las i ta sama droga zrobiła się zupełnie inną.  Wysmukłe sosny i dęby stały porozstawiane szeroko, na gołym polu kamieniami posianym...   Od jednego drzewa do drugiego iść było potrzeba, iść i choć zdawało się tuż blisko, nie mógł dojść, jakby uciekały od niego, a kamienie ogromne, mchem całe porosłe, śliskie, choć leżały nieruchome, jak by z ziemi wyrastały.  Pomiędzy nimi paproci stało różnej:  małej, dużej, jak zasiał, ale kwiatu na żadnej.  Z początku paproci było po kostki, potem do kolan, aż w pas, dalej po szyję i utonął w niej nareszcie, bo go przerosła...  Szumiało w niej jak na morzu,  a w szumie niby śmiech słychać było, niby jęk i płacze.  Na którą nogę stąpił - syczała, którą ręką pochwycił - jakby z niej krew ciekła...

    Zdawało mu się, że szedł rok cały, tak długą wydawał mu się ta droga.  Kwiatu nigdzie....   Nie zawrócił się jednak i nie stracił serca, a szedł dalej.

    Na ostatek... patrzy:  świeci z dala ten sam kwiatek, pięć listków złotych dokoła, w pośrodku oko się obraca jak młyn....

    Jacuś podbiegł, rękę wyciągnął - znowu kury zapiały i znikło widzenie.   

    Ale już teraz nie padł ani omdlał, tylko siadł na kamieniu.  Z początku na łzy mu się zbierało, potem gniew w sercu poczuł i zburzyło się w nim wszystko.

    -  Do trzech razy sztuka! - zawołał z gniewem.   Że zmęczonym się czuł, położył się między kamienie na mchu i zasnął.

    Ledwie oczy zmrużył, gdy mu się marzyć poczęło.  Patrzy, stoi przed nim kwiatek o listkach pięciu, z oczkiem pośrodku i śmieje się.

    -  A co, masz już dosyć? - mówi do niego.  -  Będziesz ty mnie prześladował?

    -  Com raz powiedział, to się musi stać - mruknął Jacuś. - Na tym nie koniec, będę cię miał!

    Jeden listek kwiatka przedłużył się jak języczek i Jacusiowi się wydało, jak by mu na przekorę sie pokazał, potem znikło wszystko i spał snem twardym aż do rana.  Gdy się obudził, znalazł się w znajomym miejscu na skraju lasu, niedaleko od wioski, i sam nie wiedział już, czy to, co wczoraj było, snem miał zwać czy jawą.  Powróciwszy do chaty zmęczonym się tylko czuł tak, że położyć się musiał, i matuś mówiła mu, że wyglądał jak z krzyża zdjęty.

Przez cały rok nic nie mówiąc nikomu myślał ciągle, jak by tego dokazać, żeby kwiat dostać?  Nie mógł jednak nic wydumać, trzeba było spuścić się na szczęście swoje, na dolę lub niedolę.  

    Wieczorem znowu koszulę wdział białą, pasik czerwony, łapcie nie noszone i choć go matka nie puszczała, jak tylko ściemniało, pobiegł do lasu.

    Stała się znomu inna rzecz:  las był taki jak zawsze pospolitych dni, nic się już w nim nie mieniło.  Ścieżki i drzewa były znajome, żadnego cudowiska nie spotkał, a paproci nigdzie ani na lekarstwo.  Ale lżej mu było wiadomymi ścieżkami dostać się daleko, daleko w gąszcze, gdzie pamiętał dobrze, że paprocie rosły....   Znalazł je na miejscu i nuż w nich grzebać, ale kwiatu nigdzie ani śladu.

    Po jednych łaziły robaki, na drugich spały gąsiennice, innych liście były poschłe.  Już miał Jacuś z rozpaczy porzucić daremne szukanie, gdy tuż pod nogami zobaczył kwiatek.  Pięć listków miał złotych, a w środku oko świecące.  Wyciągnął rękę i pochwycił go.  Zapiekło go jak ogniem, a nie rzucił, trzymał mocno.

    Kwiat w oczach rosnąć mu poczynał, a taką jasność miał, że Jacuś musiał powieki przymknąć, bo go oślepiała.  Wcisnął go zaraz za pazuchę, pod lewą rękę na serce....   Wtem głos się odezwał do niego:

    -  Wziąłeś mnie, szczęście to twoje, ale pamiętaj o tym, że kto mnie ma, ten wszystko może, co chce, tylko z nikim i nigdy swoim szczęściem dzielić mu się nie wolno....

    Jacusiowi tak się w głowie z wielkiej radości zaćmiło, że niewiele na ten głos zważał.

"A co mi tam! - rzekł w duchu. - Byle mnie na świecie dobrze było."

    Poczuł zaraz, że mu ów kwiat do ciała przylgnął i w serce zapuścił korzonki....  Ucieszył się z tego bardzo, bo się nie obawiał, aby uciekł albo mu go odebrano.

    Z czapeczką na bakier, podśpiewując powracał nazad.  Droga przed nim świeciła jak pas srebrny, drzewa się ustępowały, krzaki odchylały, kwiaty, które mijał, kłaniały mu się do ziemi.  Z głową podniesioną stąpał i tylko roił, czego ma żądać.  Zachciało mu się naprzód pałacu, wioski ogromnej, służby licznej i strasznego państwa - no i ledwie o tym pomyślał, gdy znalazł się u kraju lasu, ale w okolicy zupełnie mu nie znanej.

    Spojrzawszy sam na siebie poznać się nie mógł.  Ubrany był w suknie z najprzedniejszej sajety (cienkiego, kosztownego sukna), buty miał na nogach ze złotymi podkówkami, pas sadzony, koszulę z najcieńszego śląskiego płótna.

    Tuż stał powóz, koni białych sześć w chomątach pozłocistych, służba w galonach, kamerdyner rękę mu podał kłaniając się, wsadził do karety i wio!

    Jacuś nie wątpił, że do pałacu go wiozą, jakoż tak się stało.  W mgnieniu oka powóz był u ganku, na którym służba liczna czekała.

    Tylko ani znajomego nikogo, ani przyjaciel;  twarze wszystkie nieznane, osobliwe, jak by przestraszone i pełne trwogi.

    Miał za to na co patrzeć wszedłszy do środka!  Strach, co to był za przepych i jaki dostatek - tylko ptasiego mleka brakło.

    -  No, będęż teraz używał! - mówił Jacuś i opatrzywszy kąty wszystkie, naprzód poszedł do łóżka, bo go sen brał po tej nocy pracowitej.  W puchu, jak legł na bieliźnie cieniuśkiej przykrywszy sie kołdrą jedwabną i gdy usnął, sam nie wiedział, ile godzin tam przeleżał.  Obudził  się, gdy mu się strasznie jeść zachciało.

Stół był zastawiony, gotowy i taki osobliwy, że co Jacuś pomyślał, to mu się na półmisku sunęło samo.  I jak spał bardzo długo, tak teraz, począwszy jeść a popijać, nie przestał, aż dalej już nie było co wymyślić i smak stracił do jadła.

    Szedł potem do ogrodu.

    Cały on był zasadzony takimi drzewami, na których kwiatów było pełno, razem i owoców;  a coraz to nowe odkrywały się widoki.  Z jednej strony ogród przypierał do morza, z drugiej do lasu wspaniałego;  środkiem płynęła rzeka.  Jacuś chodził, usta otwierał, dziwił się, a najbardziej to mu się wydawało niezrozumiałym, że nigdzie swojej znajomej okolicy - ani tego lasu, z którego wyszedł, ani wioski  dopatrzeć nie mógł.  Nie zatęsknił jeszcze za nimi, ale ot, tak jakoś chciało mu się wiedzieć, gdzie się one podziały.

    Wokoło otaczał go świat zupełnie mu obcy, innny, piękny, wspaniały, ale nie swój.  Jakoś mu zaczynało być markotno.  Na zawołanie jednak, gdy się ludzie zbiegać zaczęli a kłaniać mu nisko, a co tylko zażądał, spełniać i prawić mu takie słodycze,  że po nich tylko się było oblizywać - Jacuś o wsi rodzinnej, o chacie i rodzicach zapomniał.

    Nazajutrz zaprowadzono go na żądanie do skarbca, gdzie stosami leżało złoto, srebro, diamenty i takie różne malowane papiery szczególne, za które można było dostać, co dusza zapragnęła, choć były zrobione z prostych gałganków jak każdy papier inny.

    Pomyślał sobie Jacuś;  "Miły Boże, gdybym to ja mógł garść jedną albo drugą posłać ojcu i matusi, braciom i siostrom, żeby sobie pola przykupili albo chudoby!"   Ale wiedział o tym, że jego szczęście takie było, iż mu się z nikim dzielić nim nie godziło, bo zaraz by wszystko przepadło.

    "Mój miły Boże! - rzekł sobie w duchu. - Co ja mam się o kogo troszczyć albo koniecznie pomagać;  czy to oni rozumu i rąk nie mają?  Niechaj każdy sobie idzie i szuka kwiatu, a daje radę, jak może, aby mnie dobrze było."

    I tak żył sobie Jacuś dalej, wymyślając coraz to co nowego na zabawę.

Więc budował coraz nowe pałace, ogród przerabiał, konie siwe zmieniał na kasztanowate, a kare na bułane, posprowadzał dziwów z końca świata, stroił się w złoto i drogie kamienie, do stołu mu przywozili przysmaki zza morza, aż w końcu sprzykrzyło się wszystko.  Więc po pulpetach jadł surową rzepę, a po jarząbkach schab wieprzowy i kartofle, a i to się przejadło, bo głodu nigdy nie znał.

    Najgorzej z tym było, że nie miał co robić, bo mu nie wypadało ani siekiery wziąć, ani grabi i rydla.  Nudzić się zaczynał wściekle, a na to innej rady nie znał, tylko ludzi męczyć, to mu robiło jaką taką rozrywkę, a i ta w końcu się uprzykrzyła...

    Upłynął tak rok i drugi - wszystko miał, czego dusza zapragnęła, a szczęście to mu się wydawało czasem tak głupie, że mu życie brzydło.

    Najwięcej go teraz gnębiła tęsknica do wioski swojej, do chaty i rodziców, żeby ich choć zobaczyć, choć dowiedzieć się, co się tam z nimi dzieje....   Matkę kochał bardzo, a jak ją wspomniał, serce mu się ściskało.        

    Jednego dnia zebrało mu się na odwagę wielką - i siadłszy do powozu pomyślał, aby się znalazł we wsi przed chatą rodziców.  Natychmiast konie ruszyły, leciały jak wiatr i nie opatrzył się, gdy zatrzymały się przed znanym mu dobrze podwórkiem.  Jacusiowi łzy się z oczu puściły.

    Wszystko to było takie, jak porzucił przed kilku latami, ale postarzałe, a po tych wspaniałościach, do których nawykł, jeszcze mu się nędzniejszym wydawało.

    Żłób stary przy studni, pieniek, na którym drewka rąbał, wrotka od dziedzińca, dach porosły mchami, drabina przy nim - stały jak wczoraj.  A ludzie?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin