Rodziewiczowna Maria - Szary proch.rtf

(386 KB) Pobierz
Szary proch

Maria Rodziewiczówna

 

 

 

Szary proch

 

 


I

 

Und keine Spur! O Herr Je! O Herr Je!

Panna Greta Matschke podniosła przy tych słowach do zaczerwienionej twarzy róg fartuszka i otarła rzęsiste łzy. Potem załamała ręce ruchem Nioby i spojrzała żałośnie poza lampę i szerokie biuro na rodzica swego, który; rozparty w fotelu, pogrążony był w kontemplacji kresek i linijek na wielkiej morskiej mapie, rozłożonej przed nim. Szeroka jego, czerwona i tłusta twarz miała wyraz głębokiej troski. W obwisłych wargach trzymał zagasłą fajkę porcelanową, ozdobioną wizerunkiem pulchnej, uśmiechniętej Turczynki. Malatura ta była jaskrawa i z wyrazem głębokiego zadowolenia z życia; nie licowała wcale z mrocznym pokojem i humorem ojca i córki.

 Spurlos verschwunden! — zamruczał Matschke nie odrywając oczu od mapy. — Nie pojmuję, co im się mogło przytrafić. Zboże odwieźli szczęśliwie do Rio i załadowali fernambuk. Miałem list od Lorenza w przeddzień podniesienia kotwicy. Sygnalizowano wprawdzie burzę w zeszłym tygodniu, ale przecież Lorenz nie fryc, a „Margareta” nie byle szkuta Brucka! Zresztą już by była wiadomość o rozbiciu. Taki statek pół miliona wart, a ubezpieczony na dwakroć…

 A taki człowiek, ojcze! — szepnęła Greta nieśmiało.

 Drogi człowiek, drogi! Bruck omal go oczami nie pożre. Dwanaście lat mi służy bez cienia zarzutu! Jaki u niego ład w głowie, a jaka ścisłość w sumieniu, to ja tylko jeden wiem.

 Ach, ojcze, sam będziesz winien Jego zgubie. Bruck takiego człowieka nie naraziłby na burze, nie trzymałby na marnej posadzie okrętowego kapitana! Statków zostanie ci jeszcze jedenaście, a kapitana Lorenza nikt nie zastąpi!

 Bruck go urzekł — zamruczał kupiec ponuro. — Kiedy „Margareta” dawała ostatni znak do odejścia, a Lorenz brał sam za koło u steru, Bruck z damby przypatrywał się i coś mamrotał przez zęby. Taki Spitzbub!

Umilkł, ciężko odsapnął i znowu wlepił oczy w mapę.

W kupieckim dworze wieczór przerwał robotę. Wyludniły się magazyny i biura, ucichł gwar i wstrząsający sklepienie łoskot frachtowych wozów dostarczających towary, rozbiegła się rzesza komisantów i urzędników firmy. Pozostał właściciel sam, córka i nieliczna służba w głębi mieszkania.

Za ścianą nie przerwanym nigdy ruchem i wrzawą roiła się portowa ulica, rozlegały się parowe sygnały, dzwonki, turkot i nawoływania, a ponad to wszystko górował głuchy, potężny huk Bałtyku bijącego ze złowrogą wściekłością o portowe tamy. Panna Greta oparła się o biuro, zakryła oczy i prawdopodobnie płakała. Pan Matschke od papierowego Atlantyku oczu nie odrywał, rachując swe straty półgłosem. Zdało mu się w tej chwili, że dzwonek u drzwi zajęczał. Zaklął przez zęby.

 To pewnie kupiec po fernambuk. Jak na drwiny co dzień mi cenę podnosi. A fernambuk z „Margaretą” na dnie morza! Hundselement!

 Czy chodził dziś ojciec do portu? — spytała córka.

 Nie chodziłem! Po co? Żeby posłyszeć złą wiadomość i słuchać ubolewań fałszywych Brucka! Skończone! Nie ma „Margarety”. Na dnie morza ona!…

W głębi rozwarły się drzwi. Wysoki, barczysty mężczyzna stanął na progu i zatrzymał się słuchając słów ostatnich. Twarz jego ciemna i sucha zaśmiała się swawolnie, aż zaiskrzyły się oczy siwe, aż rozchmurzyło się czoło do marsa nawykłe, aż błysnęły przepyszne białe zęby. Stał chwilę nieporuszony, trzymając w jednym ręku czapkę, w drugim pudło niewielkie, i rozkoszował się wrażeniem, jakie tutaj sprawi.

 Na dnie morza leżą gapie i hultaje, ale nie my z „Margaretą”. Fernambuk w porcie, panie Matschke.

 Lorenz! Pan Lorenz!… — wrzasnęli równocześnie wielkim głosem kupiec i jego jedynaczka.

 Do usług pańskich, ja sam! — rzekł marynarz stawiając pudło u progu i podchodząc bliżej.

Fotel, odsunięty z impetem, stracił równowagę i ukazał w powietrzu cztery swe podpory. Z ust pana Matschke wypadła fajka i pulchna odaliska rozprysła się na sto kawałków, a sam kupiec podskoczył do gościa i, nie mogąc sięgnąć wyżej, objął go w pasie i uścisnął z sił całych.

 Lorenz! Lorenz! Mein Liebling! Mein Sohn! — wołał z wybuchem radości.

Młody ledwo się uwolnił z tych objęć i ku pannie Grecie przystąpił podając jej z uśmiechem radości swą żylastą prawicę. Znać było po niej, że właściciel nie zawsze nosił rękawiczki, cienki surdut i rangę kapitana.

 Dziękuję pani za współczucie i dobre serce dla mnie, obcego — rzekł ciszej, nisko się kłaniając.

 Aber, Lorenz! — przerwał kupiec skubiąc go za rękaw. — Prawdę mówisz? Cała „Margareta”?

 Cała i zreparowana.

 Więc mieliście przypadek?

 Jeden z gorszych. Na wysokości Bermudów burza nas opadła. Straciliśmy dwa maszty, trzech ludzi i ster. Nie pamiętam takiego huraganu. Statek pił wodę jak kaczka, a bezwładny był jak martwy wieloryb. Dotarliśmy cudem do Bermudów i tam przestaliśmy w reparacji dwa tygodnie. Na domiar nieszczęścia telegraf coś niedomagał i nie funkcjonował. Wysłałem list przez pocztowy parowiec „Arminas”.

 „Arminas” rozbił się w Manszy — przerwał Matschke.

 I mój list z nim razem zamókł tedy. Jestem wytłumaczony. Naprawiwszy okręt ruszyliśmy do domu całą siłą maszyny. Zarobiliśmy dwa dni czasu i oto jesteśmy.

 A dużo cię remont kosztował? — spytał kupiec niespokojnie.

 Dużo — niedużo — skrzywił się kapitan. — Nie wyrzucałem na wiatr pana pieniędzy.

 Wiem, wiem… — uspokojony potakiwał Matschke.

 Ludzi szkoda — rzekł Lorenz poważniejąc. — Jeden, to stary Hopf… żonę zostawił i dzieci sporo. Maszt go przywalił. Drugi, mały Hans, jedyny u starej babki. Bałwan go zmiótł z pokładu jak szmatę. Pani o tych sierotach nie zapomni — dodał zwracając się do Grety.

 Zapiszę ich sobie — rzekł Matschke — będę pamiętał na pamiątkę szczęśliwego ocalenia „Margarety”. Dawno przybiłeś?

 Przed godziną. Zostawiłem pomocnika na pokładzie dla formalności i skoczyłem w szalupę. Jak widmo witali mnie ludzie w porcie i opowiadali o pańskim niepokoju. Chciałem być pierwszy z dobrą wieścią.

 Gott sei gelobt! Byłeś był sam cały, odrobimy stratę. Greta, daj mi palto, laskę i kapelusz.

 Ojciec odchodzi? — zawołała przerażona.

 A cóż myślisz? W taki dzień nie odwilżyć gardła! Dość się nałykałem zgryzoty, a Lorenz słonej wody. Pójdziemy „Pod Rekina”. Muszę swego kapitana pokazać Bruckowi. Niech go żółć zaleje! No, no, prędzej!

Ze stłumionym westchnieniem obejrzała się, szukając żądanych przedmiotów, gdy wtem z pudła, stojącego u progu, rozległ się dziwny hałas, zaczęło się ruszać jak żywe.

 Coś ty przyniósł z sobą?… — krzyknął Matschke.

Lorenz uśmiechnął się tajemniczo i podnosząc skrzynkę postawił ją na stole.

 Dla panny Grety, z dalekich stron przywiozłem… — rzekł odkrywając zasłonę.

 Ach, śliczności! — zawołała panna.

Pudło okazało się klatką zawierającą w sobie dwie wielkie, jaskrawe papugi. Na blask lampy poruszyły się żywo i wrzasnęły jak na komendę dzikim głosem:

 Grete! Grete! Du schönste! Du liebste!

 Cha, cha, cha! — zaśmiał się całym gardłem Matschke. — Ucieszne ptactwo! Pewnie drogo cię kosztowały! Chociaż tam na południu pospolite to jak nasze wrony. Dobrze bestie gadają. Można w salonie umieścić. No, no! Podziękuj, Grete! Możesz go pocałować.

Lorenza twarz od rumieńca stała się prawie czarną. Panna ze spokojem Niemki i bez żadnego wahania i wstrętu podała mu do pocałunku pulchny policzek. Marynarz, nie przygotowany widocznie do tego zaszczytu, nieśmiało i niezgrabnie odpowiedział wezwaniu.

 Danke! — szepnęła panna, nie wiadomo, za papugi czy za buziaka.

Matschke patrzał i śmiał się.

 Schön! — wołał. — A teraz — punctum. Musimy jeszcze zastać Brucka „Pod Rekinem”, więc marsz! Dobranoc, Grete. Jutro na obiad knedle tłuste być powinny.

 Pan Lorenz lubi wieprzowinę z kapustą — szepnęła tonem arcyczułym.

 I owszem! Lubię i ja. Chodźmy, chłopcze! Kapitan stracił swą swobodę i werwę. Ukłonił się w milczeniu i wyszedł ze swoim chlebodawcą.

Humor mu wrócił w knajpie dopiero. Matschke umyślnie wiódł go przez całą długość sali, prezentował znajomym i zawistnym; witano go hałaśliwie.

 Skąd, gdzie, jak? Czy to ty we własnej osobie?

 Broń Boże, to nie ja, ale latający Holender — odpowiadał ze śmiechem, zamieniając uściski dłoni z kolegami.

Nareszcie usiedli. Naprzeciw nich Bruck, antagonista Matschkego, poznał kapitana i zakrył się ostentacyjnie gazetą.

 Może pan potrzebuje fernambuku, panie Bruck? — spytał go dobrodusznie Matschke.

 Od dawna zaniechałem podobnych drobnostek. To nie interes dla mnie — była opryskliwa odpowiedź.

 Kto chce być bogatym, żadnym interesem nie pogardza — wygłosił Matschke sentencjonalnie.

 Już jestem bogaty.

 Wielkie słowo! Winszuję! — trącił Matschke swój kufel o kufel Lorenza.

 Prosit!

 Prosit!

Wypił, oblizał się i rzekł:

 Bogatym zostać łatwiej, niż bogatym pozostać. Pamiętaj to sobie, chłopcze. Koń ma cztery nogi, a upada; człowiek ma dwie i łatwo może się potknąć. Ty zawsze do śmierci zbieraj i zbieraj… i myśl o czarnej godzinie.

Kapitan uśmiechnął się pod wąsem, z tej pośredniej szermierki, wypił piwo z przyjemnością, podał pryncypałowi cygaro, hawański autentyk, sam zapalił drugie i przechylając się na krześle rzekł swobodnie:

 Czarna godzina dla mnie to na morzu dnie ciszy i bezczynności. Kocham moje bezbrzeżne oceany, ale rad jestem zobaczyć czasem nasz stary Szczecin i odwiedzić „Rekina”.

 Wiem, wiem — zaśmiał się Matschke. — Klasztorne życie okrętowe wynagradzasz sobie sowicie w Szczecinie. Chodzą wieści, że bumblujesz.

 Fałszywe wieści — odparł kapitan z uśmiechem. — Moje lądowe wakacje są ściśle podzielone. Wyładowanie okrętu, rachunki w pana biurach i zabawa z kolegami w knajpie. Mało gdzie bywam.

 A u Willmanów?

 Raz jeden w dzień konfirmacji panny Izy.

 I to wiem. Ho, ho, mam ja oko na ciebie. Przeciera ciebie nie komu, tylko sobie wychował. Ile lat masz służby?

 Do emerytury daleko. Dwanaście zaledwie.

 Patrz! Bruck się wynosi! Zły jak pieprz turecki. Dobrze mu tak! Zjadł mydło! A wtedy u Willmanów odmawiał mi ciebie, co? Prawda? Obiecywał złote góry! Myślisz, że dotrzymałby? Aha!

 Nie myślałem o tym, bom nie kawał drzewa ani worek bawełny, żeby mnie kupowano.

 Brav soi Moje procenty mniejsze, ale pewniejsze. Powiedz no, zebrałeś cokolwiek? Ile?

 Brakuje nieco do miliona — śmiał się kapitan.

 Serio? Masz trzydzieści tysięcy?

 Just połowę. Co pan chce? To fundusz! Miałbym więcej…

 Żebyś poszedł do Brucka?

 Nie. Żebym wykształcenie miał i naukę. Zacząłem od szorowania pokładu „Margarety”. Daleka to droga do kapitaństwa.

 Inni pokład całe życie szorują. Ale ty masz głowę i ja cię wychowałem. Znam się na ludziach. Cóż tedy myślisz dalej robić?

 Dalej? Czy mi pan posadę wymawia?

 Także brednie! Pytam, bo chcę twe myśli posłyszeć.

 Dalej? Dalej? — powtórzył młody człowiek, jakby to pytanie pierwszy raz sobie zadawał. — Dalej będę pływał i pływał, dopóki starczy „Margaret”, sił i towarów dla pana…

 Cha, cha, cha! A na czymże będziesz pływał? Alboż nie wiesz, że stary Dokman obejmuje „Margaretę”?…

 Stary Dokman? A jaz co? — zawołał Lorenz blednąc. Zamajaczyły mu w głowie fałszywe doniesienia, plotki, niewiara, utrata opinii.

 Ty, mój chłopcze, nie popłyniesz już więcej, chyba dla własnej przyjemności.

 Czym panu źle służył?

 Jakiś ty dziecinny i niecierpliwy! No, pij i pamiętaj to sobie, że nasz cesarz zasłużonym swoim daje ordery, a stary Matschke z zasłużonymi swoimi pije kufel „Pod Rekinem”! Prosit!

Trącili się” kuflami, ale tylko kupiec toast spełnił, kapitan siedział posępny i niespokojny.

 Oto, co jest — mówił stary dalej. — Czy ty wiesz, że cały Szczecin drwi ze mnie z powodu ciebie? Stary Matschke — powiadają — klepki z głowy potracił. Jego kasjer to łobuz, jego sekretarz to złodziej, a pierwszy komisant to osioł. Ma jednego człowieka z kapitalną głową i żelazną sprężystością, ale ten mu pieprz wozi i kawę, tego on na statku ryzykuje sto razy na śmierć i marnieć mu pozwala na pokładzie dla głupiego ładunku indyga czy bawełny. I mają Recht! Tylko że stary Matschke nie zwariował, on głowę ma na właściwym miejscu, on lubi, żeby projekt dojrzał jak ananas. On człowieka próbuje nie rok, nie dwa, ale dziesięć. A jak wypróbuje, obrachuje, upewni się, wtedy stary Matschke tego człowieka zabierze z sobą na piwo i po drugim kuflu powie: słuchaj no, Lorenz, chcesz być moim kasjerem? Kapitan ruchem desperackim potarł czuprynę.

 Panie Matschke…

 Czekaj, czekaj! Nie tylko kasjerem. I sekretarzem.

 Oceniam pańskie zaufanie, ale…

 Dajże mi skończyć. I wspólnikiem.

 Pan żartuje ze mnie — uśmiechnął się Lorenz z przymusem.

 I… zięciem — dokończył kupiec i popił piwem. Kapitan podskoczył na krześle, otworzył usta i wnet je zamknął, nie wydawszy żadnego dźwięku. Wyglądał tak, jakby na pełnym morzu ukazał mu się legendowy wąż i przemówił ludzką mową. Gdy po minucie ochłonął, spojrzał na kupca ze zgrozą w oczach. Posądził go o nagły obłęd. Ale Matschke niczym nie zdradzał anormalnego stanu. Oparł się łokciami o stół i wpółtriumfalnym, wpółzaciekawionym wzrokiem przyglądał się towarzyszowi. Śniade oblicze Lorenza poczerwieniało łuną oburzenia. Poruszył się żywo i wstał.

 Teraz pan już nie żartuje ze mnie, ale drwi — wybuchnął. — I dlaczego? Nie warto upokarzać tego, kto nie jest zarozumiałym. Nie jestem też na tyle ograniczony, żebym żywił projekty w stosunku do mnie co najmniej śmieszne. Służyłem panu wiernie, bo mi pan wierzył, ufał i szanował. Straciłem teraz wszystko. Mogę odejść!

Sięgnął po czapkę i chłodnym ukłonem żegnał kupca, ale ten się porwał ze stołka i zatrzymał go za rękaw.

 Gott im Himmel! Diese Hitze! Ależ, chłopcze, osłabła ci głowa w Ostatniej drodze? Po paru kuflach tracisz przytomność! Siadaj no, siadaj! Pozwólże dokończyć! Cóż to? Gadaj prawdę! Nie podoba ci się moja Greta?

Lorenz spojrzał spode łba, nieufnie.

 Panie Matschke! To pytanie nie wchodzi w zakres moich obowiązków ani służby, ani stosunków — odparł siadając, bo go kupiec ciągnął z sił całych.

 Jak to nie należy? Co to nie należy? — zaperzył się stary. — To ty myślisz, że ja pozwolę, żeby ze mnie drwił Szczecin, a moje jedyne dziecko zostało bez opieki po mojej śmierci? Żeby mój fundusz dostał się w jakie niegodne ręce? Hę, nie należy! On mi to mówi! Także naiwny! Masz mnie za kretyna? Może ja nie wiem, po kim Greta oczy wypłakuje patrząc na morze? O fernambuk jej tak chodzi czy o starego Dokmana? Więc mój spokój nie wchodzi w zakres twoich obowiązków? Cóż to? Moja Greta chroma, czy garbata, że się tak bronisz przed uczciwą propozycją? Chcę go za zięcia, a ten mi się rzuca, jakbym mu kazał kraść czy rozbijać!

Pofolgowawszy swemu uniesieniu stary kupiec odsapnął, popił z kufla nektaru i spojrzał na Lorenza czekając odpowiedzi albo dalszego protestu, żeby znowu piorunować.

Ale odpowiedzi nie było. Oburzenie kapitana opadło. Roziskrzone jego oczy przymknęły się i zgasły. Zaduma i smutek powlokły jego szczerą twarz. Zdawało się, że walczył w sobie z jakimś ważnym a trudnym wyznaniem. Potem się z nagła wyprostował i przesuwając rękę po zmarszczonym czole spojrzał śmiało w oczy kupca.

 Czy pan wie, kto ja taki, panie Matschke? — spytał,

 Zdaje się, że był czas na dobrą znajomość — zawołał stary dobrodusznie. — Dwanaście lat, ho, ho! Jesteś to samo co i ja. Niemiec, luteranin, mieszczański syn, chłopak biedny, ale cały zuch! Wybrałem cię sobie za zięcia i basta!

Lorenz wcale się nie rozchmurzył. Tym samym głosem zmienionym i twardym ciągnął dalej:

 Niczym z tego, panie, nie jestem, co pań wymienił. Ani Niemiec, ani luteranin, ani syn mieszczański…

 O Herr Je! Nicht etwa Franzose?

 Nie, panie. Jestem tylko chłop prosty i nie Niemiec, ale Litwin, katolik, zza Niemna. Zrodziła mnie uboga chata i wykarmił czarny chleb. Nazywam się: Wawrzyniec Karewis! Nie taiłem swego pochodzenia, ale mnie o to nikt nie pytał. Przed dwunastu laty, bosy i obdarty, ładowałem w Memlu drzewo na „Margaretę”. Piętnaście lat wtedy miałem. Było nas w chacie dwanaścioro, więc na mnie los. padł w świat iść za chlebem. Wprosiłem się na posługacza na pański statek. Miałem twarz uczciwą i świadectwo z gminy. Kapitan mnie przyjął, spytano, jak się zowie: powiedziałem Laurenty — zmieniono na Lorenz, i tak się zwałem odtąd zawsze — jako posługacz ostatni, jako majtek, jako sternik, jako kapitana pomocnik, jako sam kapitan wreszcie — przez całe lat dwanaście. Sam wreszcie zapomniałem. Teraz dzień taki przyszedł, że to moje niskie pochodzenie i różność naszą powiedzieć muszę. Zięciem pana nie będę, ale uczciwym sługą zostanę.

 No, dobrze, dobrze! Cóż dalej? Przeskrobałeś coś pewnie w swoim kraju? Zbiegłeś? Gadajże?

 Zbiegłem, panie, od biedy w chacie. Zagon nas dwanaściorga wykarmić nie mógł. Najśmielszy byłem i najsprawniejszy, więc pewnego dnia ojciec mi dał garść miedziaków, matka trochę szmat i chleba — i poszedłem w świat szukać szczęścia. Stary ksiądz nauczył mnie czytać i pisać, rachunków i trochę po niemiecku, resztę sam sobie zdobyłem.

Matschke czekał wciąż czegoś strasznego, aż wreszcie zniecierpliwiony przerwał i rzekł:

 I to wszystko? I nic więcej? Oj, oj! I po to tylko taki wstęp okropny? Myślałem Bóg wie o jakich występkach!

Lorenz nie słyszał. Zapatrzony przed siebie, mówił po chwili dalej, zbierając dawne wspomnienia, zatarte kilkunastoletnią przerwą.

 Z początku ciągle wybierałem się z powrotem, czasem mnie w nocy nuda chwyciła za gardło, świdrowała w oczach i sercu; płakałem jak dziecko. Karewiszki moja wieś się nazywa, bo nas tam wielu Karewisów siedzi. Nie było jednak z czym wracać, co przynieść do chaty. A potem mi rozum przyszedł. Pojąłem, że w moich rękach i głowie nie tylko chleb leży, ale stanowisko, dostatek, szacunek ludzi. Tamta ziemia rodzona nędzę mi dała i ciemnotę, a cudza, przybrana, wiedzę i dobrobyt. Zostałem więc jej synem, ażem wreszcie zapomniał o tamtej…

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin