Maria Rodziewiczówna
Anima vilis
Mróz trzydziestostopniowy mało dokuczał przy wielkiej ciszy powietrza. Zmarzły, zda się, wichry i prądy, i na białym oceanie śniegu najmniejszy ruch nie dawał się spostrzec, najlżejszy szmer uchwycić.
Szlak, co wiódł przez te obszary, znaczny po słupach wiorstowych, szklił się jak lustro; gdzieś hen na widnokręgu majaczyły marne krzaki, nigdzie większego drzewa ni śladu człowieka, a przy tym noc, od śniegu tylko jasna, bo ni księżyca, ni gwiazd nie dało niebo, jakby i te promienie zamarzły.
Jednakże tym szlakiem, w noc, w pustkę bezbrzeżną, szedł człowiek samotny. Dobrze był odziany i szedł raźno; miał w sobie jeszcze zapas ciepła, zaczerpnięty na stacji pocztowej ostatniej, gdzie się przed wieczorem zatrzymał.
Obejrzał urzędnik jego paszport, znalazł w porządku, spytał, dokąd chce jechać.
— Do wsi Lebiaży.
— To w stronę, ale konie dać mogę.
— Daleko ta wieś?
— Wiorst czterdzieści.
— A po drodze żadnej osady?
— Owszem, zaraz o wiorst dziesięć, Petrówka. Chcecie zaraz koni?
Wówczas podróżny bardzo się zaczerwienił, zawahał i wreszcie odparł z cicha:
— Nie, dziękuję! Pójdę pieszo.
Dziwne to było, ale człowiekowi posiadającemu legalny paszport, podróżującemu bez straży wolno mieć dziwactwa, więc pisarz pocztowy więcej nie nalegał i tylko rzekł:
— Posilcie się i wypijcie herbaty.
Na to zgodził się podróżny. W taki mróz i noc lepiej jest iść z pustą kieszenią, niż jechać z pustym żołądkiem. Zjadł tedy i zapłacił co do grosza. Zostało mu w woreczku dwadzieścia kopiejek. Tedy śmiało ruszył przed siebie.
Po chwili czerwone światełka pocztowego domu zmalały i zgasły, wędrowiec szedł cicho w wojłokowych butach i tylko niekiedy kij jego uderzał o śnieg. Zrazu ani się kłopotał, ani lękał. Ciepło mu było i lekko; nie było słupów wiorstowych, ale mu się zdało, że dziesięć wiorst to fraszka i coraz konturów wsi przed sobą wyglądał. Tyle setek, tysięcy wiorst przebył; co te kilka znaczą? Dłużyły się jednak, podwajał kroku na widok czegoś szarego w oddali, dochodził, były to wierzchy krzaków; znowu zwalniał tempa, zawiedziony.
Powoli, od bezustannego wpatrywania się w śnieg i pod wpływem mrozu, oczy mu zaszły łzami i paliły ogniem; gdy przymknął powieki, zamarzły natychmiast — otarł je grubą rękawicą i znowu poczuł, że mu drętwieją końce palców. Kark też bolał od ciężaru kożucha i skrzypiał śnieg, na podeszwach wojłoków zebrany. Potem się poślizgnął i upadł. Wtedy kożuch się przypadkiem rozchylił i chłód go chwycił za pierś. Otulił się szczelnie i zabił rękami po bokach, ale ciepło uleciało bezpowrotnie. Zdławił go jeden dreszcz i drugi, począł biec, ale wnet ustał.
Stanął chwilę i za siebie spojrzał. Może wrócić? Instynkt zachowawczy ciągnął go tam, a wstyd, ambicja i zapamiętanie desperackie popychało naprzód. Zgarnął się, zgarbił i poszedł dalej.
Opadał go strach i słabość, więc zsiniałymi usty począł coś śpiewać półgłosem. Ale zdało mu się, że z powietrzem kawały lodu połyka, więc umilkł.
Wreszcie jak maszyna szedł i majaczyły mu w myśli wilki, brodiagi, śmierć. Coś go weźmie z tych trzech alternatyw, ale co?
Może wszystko po kolei. Złoczyńcy obedrą go z odzieży, mróz z życia, wilki z ciała. Coraz wolniej szedł i sen go morzył. Nie dziesięć wiorst szedł, ale chyba sto; może zbłądził? Szlaku mało co było znać. Odstąpiła go wszelka siła i otucha.
Stanął, rozejrzał się przygasłymi oczami i półgłosem do siebie wyszeptał:
— Sądzono mi było dotąd zajść i tutaj stanąć. I nie wrócę do ludzi żyw, i nie dotrę do tej Petrówki. Nie ma już mnie!
Jeszcze raz poszukał po stepie oparcia dla oczu, nadziei, ale nic nie dojrzał, więc przykucnął na ziemi i zdał się na złe losy. Gdy tak powoli zamierał, przecie nareszcie zadrgało jakimś dźwiękiem to śmiertelne pustkowie. Dźwięk to był dzwonka i on go, szczęściem, jeszcze dosłyszał.
Poderwał się z ziemi. Może mu tak w uszach dzwoni?
Nie, to było zbawienie, to były sanki. Już i zgrzyt płozów dolatywał uszu, i twarde uderzenia kopyt, i ten dzwonek bił mu zmartwychwstania chwilę. Począł wołać ochrypłym głosem, a potem biec na ten odgłos, w bojaźni, że go miną. Ale oto i czarna plama stanęła na śniegu i ktoś na wołanie jego odchrząknął. Zamroczyło mu się w głowie i nieziemska radość ogarnęła.
Trójka koni leciała Ku niemu, dobiegła, zaryła się w miejscu.
— Kto ty, czego wołasz? — zagadnął woźnica.
— Na Bożą miłość, poratujcie mnie! — rzekł, jąkając się w obawie odmowy. — Daleko stąd do Petrówki?
— Trzy wiorsty. My tam jedziemy.
— To weźcie mnie, dam dwadzieścia kopiejek.
— Pani — obejrzał się woźnica na sanki — niech siada. Choć i zbój, nie da nam dwojgu rady.
Wtedy ta pani ozwała się po raz pierwszy:
— Siadaj, człowieku, tu, przy mnie. Nie odmroziłeś nóg czy rąk?
— Nie wiem. Zdaje się, żem już konał.
— Ot, głupstwo, takie z mrozu przechwałki — burknął woźnica. — Ty chyba nietutejszy?
— Nie, z Europy jadę.
— Aha! Nu, siadaj, nam nic do tego.
Człowiek chciał usiąść, ale z sań rozległo się złowrogie warczenie.
— Tam pies — rzekł — ugryzie!
— Nu, nie jego wina, żeś złodziej czy kryminalista — rzekł obojętnie furman. — Dobrego on nie zaczepi.
Wtedy człowiek rękę wsunął do sanek i dotknął zjeżonej sierści psa. Pies podniósł pysk, rękę tę obwąchał i przestał warczeć. Podróżny siadł spokojnie.
— Nu, ty nie gniewaj się, żem ciebie posądził — rzekł woźnica, zacinając konie — ten pies także warczał, nim ciebie nie poczuł.
Ruszyli jak wiatr. Nikt się nie odzywał, więc i podróżny milczał. Pies mu się położył na nogach i w cieniu świeciły jego zielone oczy. Badał nimi obcego. Wtem zaświeciły nad ziemią czerwone płomyki chat i już stali przed szynkiem.
— Oto Petrówka, gdzieś chciał stanąć — ozwała się kobieta.
Podróżny wysiadł i zatoczył się. Rozpiął kożuch, dobył woreczek z kieszeni i podał „pani” swoją ostatnią monetę.
— Dziękuję wam za uratowane życie — wymówił, zawstydzony małością datku.
Woźnica parsknął śmiechem, a kobieta ruszyła ramionami.
— Schowaj swoje pieniądze! Dość mi twego podziękowania. Tu zwróciła się do woźnicy i rzekła tonem nawykłym do rozkazów:
— Nie wykładaj koni, postaw, niech ostygną, załatwię się w pół godziny!
Wysiadła też, za nią wyskoczył pies ogromny, kasztanowaty, i skierowała się do szynku.
Podróżny wszedł za nią do izby ciepłej. Kilku siedzących tam chłopów spojrzało na nich i pozdrowili unisono:
— Zdrowia wam, Maria Kazimierowna!
— Zdrowia wam! — odparła uprzejmie.
Z alkierza ukazał się szynkarz. Temu podała rękę, pocałował ją z uszanowaniem. Ukazała się też żona szynkarza i dzieci. Wszyscy otoczyli nowo przybyłą jak dobrą znajomą, ożywiła się karczma.
Podróżny usiadł za stołem i zaczepił jednego z chłopów.
— Daleko stąd do Lebiaży?
— Wiorst dwadzieścia.
— A ile będzie kosztowała tam podwoda?
— Rubla, jeśli kto zechce jechać. Podróżny zwiesił głowę.
— A ty dokąd? — zagadnął chłop.
— Tamże.
— Aha! Na mieszkanie?
— Nie wiem.
— Ty zesłany?
— Nie. — Szybko dobył paszport i pokazał go, ale chłopi nie byli ciekawi.
— Z daleka? — spytano go.
— Z Europy. Trzy tygodnie już jadę.
— Mario Kazimierowno! — ozwał się jeden z chłopów. — Ten także do was jechać chce.
Wtedy podróżny obejrzał się na swą wybawicielkę. Rozebrana z futer, siedziała naprzeciw szynkarza nad księgą i stosem pieniędzy, robiła rachunki widocznie. Młoda była i bardzo smutna. Oczy jej zdawały się wypłakane, usta zacięte, jakby w wielkim bólu, twarz mizerna i poważna.
Podniosła powoli głowę, popatrzała na obcego. Teraz go dopiero zobaczyła. Ciemną miał czuprynę, a twarz szeroką i nieładną. Ozdabiała ją chyba młodość i para oczu ciemnych, o prostym, uczciwym spojrzeniu. Zresztą barczysty był, wysoki, bardzo silny i zdrów.
Spotkali się spojrzeniem, on jakby zawstydzony swą biedą i potrzebą, ona obojętna. Nic nie odpowiedziała i dalej sumowała rachunki. Tymczasem woźnica jej wniósł do izby sporą baryłkę i wór napakowany. Żona szynkarza przyjęła to od niego i wyniosła do alkierza.
Woźnica usiadł obok podróżnego, podano mu szklankę herbaty. Zaczęli rozmowę, obcy zafundował mu czarkę wódki, ale sam nic nie pił.
— Wy do Lebiaży jedziecie? Może się tam spotkamy? — rzekł.
— Pewnie, wieś nie świat. A wy do kogo?
— Do doktora Gostyńskiego.
— Uch, to nie dziw, że się spotykamy! Toż mój gospodarz, a to jego córka! Panienko — zawołał — toć my gościa sobie ze śniegu podjęli.
Teraz kobieta obejrzała się żywiej, a podróżny wstał.
— Przepraszam panią — rzekł zawsze nieśmiało — może brat pani wspominał o mnie?
— Pan jest Antoni Mrozowicki?
— Tak, pani.
— Brat mój i wspominał, i oczekiwał pana — odparła głucho, a usta jej ledwie wymawiały wyrazy — tylko jego już nie ma.
Odwróciła twarz i chwilę pasowała się ze swym bólem.
— On umarł przed dwoma tygodniami! — dodała wreszcie z wysiłkiem.
Podróżny słowa nie rzekł. Odwrócił się i on do okna i poczęły mu z oczu biec łzy jedna po drugiej, jak groch wielkie.
Szynk zaległo grobowe milczenie. Kobieta rachowała niby, ale nie widziała cyfr ni pamiętała, gdzie jest i po co. Od okna słychać było ciężki oddech obcego.
Wreszcie szynkarz głos podniósł:
— Boża wola! Nie płaczcie, panienko! A woźnica hałaśliwie nos otarł i dodał:
— Bodaj ta śmierć na złodziejów! Za co ona jego wzięła, gołąbka!
Chłopi pokiwali głowami.
— Sprawiedliwiej wzięłaby starego, a nie młodego. Ale na jaki sąd ją pozwać? Nie ma rady!
Podróżny nie zmienił postawy. Do okna ciemnego zwrócony, nocy się skarżył cichymi łzami, wobec tego ciosu zapominając o swym ciężkim położeniu.
Ktoś do niego zagadał, nie zrozumiał ani odpowiedział. Dopiero gdy poczuł rękę na ramieniu, wzdrygnął się i obejrzał.
Dziewczyna stała za nim, otulona jak do drogi i znów spokojna.
— Jedźmy, panie! — rzekła z prostotą, jakby to było rzeczą z dawna ułożoną.
On w milczeniu usłuchał.
Usiadł obok niej w saniach i ruszyli cwałem.
— Przed miesiącem pisał do mnie Antoni — ozwał się wreszcie nieśmiało.
— W parę dni potem przeziębił się, dostał zapalenia płuc i nie wytrzymał. Tak to szło piorunem. O, zima, ta zima! Trzeba do niej przywyknąć. On był bardzo delikatny.
— A ojciec?
— Żyjemy jakoś — odparła posępnie. — Żeby ból miał moc śmierci! Ale on ma tylko jej rozpacz i pustkę! Pan dawno z kraju?
— Trzy tygodnie.
— Ja już pięć lat tli jestem, od śmierci matki, ojciec już dwadzieścia. Dopiero w tym roku zima i do nas po ofiarę przyszła.
— Proszę pani — rzekł żywo — może ojcu pani ja zrobię przykrość. Może ja państwu uczynię wspomnienie bólu żywszym. Proszę mię w takim razie do domu swego nie wprowadzać i ojcu o mnie nic nie mówić.
— Nie zwykliśmy tutaj udawać. Czekaliśmy pana i radzi widzimy. Antek kochał pana.
— Dziękuję pani — rzekł półgłosem.
— Ot, my i w domu — ozwał się woźnica. Rzeczywiście sanie wbiegły w ulicę wioskową, ciemną i pustą, i stanęły wreszcie przed parkanem, oddzielającym od drogi porządny dom piętrowy. Świeciło się w nim i gdy dziewczyna otworzyła furtkę, dwa psy wpadły na nią w radosnych podskokach, a drzwi domostwa skrzypnęły i ukazał się człek z lampką, szpetny, chuderlawy, pokazując w uśmiechu powyszczerbiane zęby.
— Dobry wieczór, Siergieju, otwórz Grini wrota! — rzekła, biorąc mu z rąk lampkę.
Znaleźli się w sieni, na schodach prowadzących na piętro.
Wtem ktoś otworzył drzwi na dole. Wionęły z nich kuchenne zapachy i ciepło, a w progu stanęła stara kobieta w czepcu i zawołała:
— To ty, Maryniu?
— Ja, ciotko.
— Chwała Bogu! Już się pan niepokoił. Zaraz ci przyniosę wieczerzę.
— Ojciec sam?
— Był ksiądz Ubysz, ale odszedł do siebie.
Na górze, w pierwszym pokoju, dziewczyna się rozebrała z futer i za jej przykładem Mrozowjcki. Został tylko w kurcie skórzanej i wojłokach, zawstydzony takim strojem i brakiem tłumoka. Trząsł się jak w febrze z niewczasu, głodu i zmęczenia.
— Proszę pana! — wezwała go za sobą dziewczyna.
W drugiej izbie ogień się palił na kominie, a przy stole stary doktor Gostyński coś czytał z zajęciem. Obejrzał się na córkę i wyciągnął do niej ręce, uśmiechając się smutno.
— Nic ci się złego nie przytrafiło?
— Nie, ojcze. Przywiozłam z sobą gościa. Pan Mrozowicki.
Starzec wstał żywo. Mocny był jeszcze, krzepki, zdrów, tylko zarost i włosy miał białe jak śnieg. Przystąpił do młodego człowieka, popatrzał nań i bez słowa do piersi przycisnął. I zrozumieli się tym milczeniem.
— Gdzież pan spotkał moją córkę? — spytał stary po chwili.
Młody poczerwieniał gwałtownie.
— Powiem od razu wszystko — rzekł. — W Tobolsku miałem wypadek. Zmęczony byłem okropnie, wstąpiłem do pierwszego lepszego zajazdu, żeby parę dni wypocząć, ale tej samej nocy wykradziono mi tłomok i pieniądze.
— Dziękuj pan Bogu, że nie zarżnęli!
— Nie; zostawili mi kilkanaście rubli. Jechałem więc pocztą, póki mi ich starczyło; potem, stąd o wiorst czterdzieści, poszedłem piechotą.
— Szaleństwo!
— Przerachowałem się i byłbym zamarzł, gdyby pani mnie nie zabrała z sobą.
Dziewczyny już nie było w pokoju.
— ...
piotrzachu69