!Tom Clancy - Czerwony Królik.doc

(2687 KB) Pobierz
TOM CLANCY

TOM CLANCY

w Wydawnictwie Amber

CZAS PATRIOTÓW

CZERWONY KRÓLIK

KARDYNAŁ Z KREMLA

POLOWANIE NA „CZERWONY PAŹDZIERNIK"

TOM

CLANCY

CZERWONY KRÓLIK

Sądecka Biblioteka Publiczna

2000079088

WYPOŻYCZALNIA

Przekład

Jan Kraśko

AMBER

 

 

Tytuł oryginału           RED RABBIT

Redaktorzy serii

MAŁGORZATA CEBO-FONIOK

ZBIGNIEW FONIOK

Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI

Korekta

RENATA KUK

MAGDALENA KWIATKOWSKA

Ilustracja na okładce EAST NEWS/SIPA PRESS

                Projekt graficzny okładki

      MAŁGORZATA CEBO-FONIOK

Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER

Skład WYDAWNICTWO AMBER

Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu http://www.amber.sm.pl

Copyright © 2002 by Rubicon, Inc. All rights reserved.

For the Polish edition Copyright © 2002 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-241-0243-4

 

Dcmny 'emu O. i strażakom z 52. drużyny 52. Jednostki

 

Bohaterami bywają często najzwyklejsi ze zwykłych ludzi. Henry David Thoreau

Najdonioślejsze w życiu człowieka jest to,

że opanował on sztukę przekonywania duszy

do dobra lub zła.

Pitagoras

Człowiek, który nie uznaje zrządzeń niebios,

zawsze będzie człowiekiem przeciętnym.

Konfucjusz

Prolog

OGRÓD

oDoszedł do wniosku, że najbardziej przerażające będzie prowadzenie samochodu. Kupił już jaguara - dżegjuaara: będzie musiał zapamię­tać, że tak to się tu wymawia - ale chociaż był w salonie aż dwukrotnie, za każdym razem podchodził do samochodu ze złej strony. Sprzedawca się z niego nie śmiał, lecz Ryan był pewien, że chciał. Dobrze chociaż, że nie wsiadł lewymi drzwiami i nie zrobił z siebie kompletnego idioty. Pra­widłową stroną drogi była tu strona lewa: to też będzie musiał wbić sobie do głowy. Lewy pas międzystanówek - nie, autostrad: w tym kraju nazy­wano je autostradami - był pasem wolnym. Wszystkie elektryczne wtyczki miały tu tęgiego zeza. A w domu nie było centralnego ogrzewania, mimo wysokiej ceny, jaką za niego zapłacił. Ani centralnego ogrzewania, ani klimatyzacji, chociaż klimatyzacja nie była tu pewnie konieczna. Angiel­ski klimat nie należał do najgorętszych: miejscowi zaczynali padać na ulicach, gdy temperatura przekraczała dwadzieścia cztery stopnie Cel­sjusza. Ciekawe, jak by się czuli w Waszyngtonie. Najwyraźniej rymo­wanka o „wściekłych psach i angolach" była już nieaktualna.

Ale cóż, mogło być gorzej. Ostatecznie miał kartę uprawniającą do zakupów w Greenham Commons, pobliskiej bazie sił powietrznych, w sklepie zaopatrywanym przez Air Force Exchange Service, służbę kwatermistrzowską znaną jako PX, tak więc nie groził im przynajmniej brak amerykańskich hot dogów i produktów podobnych do tych, które kupował w rodzinnym Marylandzie.

I wszędzie te fałszywe nuty, tyle fałszywych nut. Ot, choćby angiel­ska telewizja. Zupełnie nie przypominała amerykańskiej, to oczywiste.

7

Nie, żeby chciał wegetować przed fosforyzującym ekranem - to mu ra­czej nie groziło - ale mała Sally potrzebowała codziennej dawki kreskó­wek. Poza tym, nawet jeśli czytał coś ważnego, wyciszone, dochodzące z tła odgłosy jakiegoś idiotycznego talk-show zawsze działały na niego uspokajająco. Ale dzienniki były całkiem niezłe, natomiast gazety bar­dzo dobre - lepsze od tych, które czytywał w domu, chociaż już teraz wiedział, że będzie mu brakowało porannej „Far Side". Miał nadzieję, że zastąpi ją „International Tribune". Mógł kupować ją w kiosku na stacji. Tak, musiał przecież śledzić przebieg rozgrywek baseballowych.

Ci od przeprowadzek - tu nazywano ich spedytorami - uwijali się jak w ukropie pod czujnym okiem Cathy. Dom jako taki nie był zły, choć dużo mniejszy od ich domu na Peregrine ClifF; na czas wyjazdu wynajęli go pułkownikowi piechoty morskiej, który nauczał dziarskich młodzień­ców i poważne dziewczęta z Akademii Marynarki Wojennej. Okna sy­pialni wychodziły na ogród o powierzchni - tak na oko - tysiąca metrów kwadratowych; pośrednik handlu nieruchomościami bardzo go wychwa­lał. Poprzedni właściciele musieli spędzać tam masę czasu, sadząc szpa­lery pięknych róż, głównie czerwonych i białych, pewnie dla uczczenia dynastii Lancasterów i Yorków. Między czerwonymi i białymi zasadzili też różowe dla przypomnienia, że rodziny te połączyły się ze sobą, by stworzyć dynastię Tudorów i - po śmierci Elżbiety I, ostatniej przedsta­wicielki tego rodu - założyć królewską dynastię, którą Ryan nie bez po­wodów bardzo polubił.

Pogoda też była całkiem, całkiem. Przyjechali tu przed trzema dnia­mi i przez ten czas ani razu nie padało. Słońce wschodziło wcześnie i zachodziło późno, natomiast zimą, tak przynajmniej słyszał, pokazywało się tylko i momentalnie znikało. Nowi przyjaciele z Departamentu Stanu mówili mu, że długie noce mają fatalny wpływ na zdrowie dzieci, że maluchy źle je znoszą: maluchy takie jak ich czteroipółletnia Sally. Pię­ciomiesięczny Jack pewnie jeszcze takich rzeczy nie zauważał i spał jak zabity. Spał i teraz, pod opieką niani, Margaret van der Beek, młodej, rudowłosej córki pastora metodystów z Afryki Południowej; dziewczyna miała świetne referencje, które tutejsza policja dokładnie sprawdziła. Pomysł zatrudnienia niani nie przypadł Cathy do gustu. Na myśl, że jej własnym dzieckiem miałby opiekować się ktoś obcy, krzywiła się tak, jakby ktoś przeciągnął przy niej paznokciami po tablicy, lecz tu, w An­glii, był to stary, powszechnie szanowany zwyczaj, który sprawdził się doskonale w przypadku niejakiego Winstona Spencera Churchilla. Pan­na Margaret została też prześwietlona przez agencję sir Basila, natomiast agencja, w której pracowała, miała oficjalne poparcie rządu Jej Królewskiej

8

 

Mości. Ale cóż, znaczyło to tyle co nic i Jack był tego świadom. Przed wyjazdem przeszedł odpowiednie przeszkolenie i wiedział, że „opo­zycja" - tego angielskiego określenia używano również w Langley - wie­lokrotnie penetrowała brytyjski wywiad. W CIA panowało przekonanie, że ich spenetrować jeszcze nie zdołała, ale on miał co do tego duże wąt­pliwości. Ci z KGB byli cholernie dobrzy, a ludzie, wiadomo: są chciwi. Rosjanie płacili dość kiepsko, lecz niektórzy byli gotowi zaprzedać duszę i wolność za marne grosze. No i nie nosili na ubraniu tablic z migającym napisem: Jestem zdrajcą.

Ze wszystkich szkoleń najbardziej zmęczyło go szkolenie na temat środków bezpieczeństwa. Chociaż jego ojciec był policjantem, Jack ni­gdy nie nauczył się myśleć tak jak on. Żmudne selekcjonowanie i anali­zowanie informacji napływających do wydziału wraz z tonami nic nie­wartych śmieci nie miało nic wspólnego z podejrzliwym zerkaniem na kolegów i udawaniem, że cudownie się z himi współpracuje. Często za­stanawiał się, czy którykolwiek z nich tak na niego zerka i doszedł do wniosku, że chyba jednak nie. Ostatecznie ciężko na to stanowisko za­pracował, czego dowodziły stare blizny na ramieniu, nie wspominając już o koszmarnej nocy w Chesapeake Bay, o snach, w których pistolet -mimo jego rozpaczliwych wysiłków - nigdy nie chciał wypalić, o krzyku przerażonej Cathy, o alarmowych dzwonkach, które wciąż dzwoniły mu w uszach. Tamtą bitwę wygrał, wygrał ją na pewno. W takim razie dla­czego w snach zawsze było inaczej? Może potrafiłby mu to wyjaśnić ja­kiś psychiatra, ale, jak mawiały doświadczone żony, trzeba było mieć tęgiego świra, żeby do niego pójść.

Sally biegała w kółko, oglądając nową sypialnię, podziwiając nowe łóżko, które składali ci od przeprowadzek. On schodził im z drogi. Ca­thy twierdziła, że nie nadaje się do nadzorowania tego rodzaju prac, mimo swojej skrzyneczki z narzędziami, bez której żaden Amerykanin nie czuje się prawdziwym mężczyzną i którą rozpakował niemal natychmiast po przyjeździe. Oczywiście ci od przeprowadzek mieli swoje na­rzędzia i - co było równie oczywiste - zostali prześwietleni przez Secret Intelligence Service, wywiad brytyjski, żeby jakiś prowadzony przez KGB agent nie podłożył im w domu pluskwy. Nic z tego, staruszku, nie tym razem.

-  Gdzie jest nasz turysta? - Czyjś głos. I ten amerykański akcent. Ryan zajrzał do holu, żeby sprawdzić, kto to, i...

-  Dan! Jak się masz?

-  Wynudziłem się w biurze, więc wpadliśmy z Lizą, żeby zobaczyć, co u was. - I rzeczywiście: tuż za Danem Murrayem, doradcą prawnym

9

ambasady amerykańskiej w Londynie, stała jego piękna żona, święta Liza, słynna męczennica, patronka żon pracowników FBI.

Podeszła do Cathy, żeby objąć ją jak siostrę i ucałować, po czym na­tychmiast wybyły do ogrodu. Cathy uwielbiała róże, co Jackowi bynaj­mniej nie przeszkadzało. Posiadaczem wszystkich genów ogrodniczych w rodzinie Ryanów był jego ojciec, lecz nie wiedzieć czemu, nie przeka­zał ich synowi.

Dan spojrzał na niego.

-  Wyglądasz... koszmarnie.

-  Długi lot, nudna książka - odparł Jack.

-  Nie spałeś? - Murray był wyraźnie zaskoczony.

-  W samolocie?

-  Aż tak cię to dobija?

-  Dan, płynąc okrętem, widzisz przynajmniej, że po czymś płyniesz. W samolocie nie widać nic.

Dan zachichotał.

-  Lepiej do tego przywyknij, brachu. Będziesz latał tam i z powro­tem, jak maszynka. Nabijesz tyle kilometrów, że dadzą ci zniżkę.

-  Pewnie tak. - To dziwne, ale przyjmując propozycję pracy w Lon­dynie, jakoś o tym nie pomyślał. Dureń. Co za dureń. Będzie musiał latać do Stanów co najmniej raz w miesiącu - dla kogoś, kto boi się samolo­tów, nie była to zbyt kusząca perspektywa.

-  Jak tam przeprowadzka? Można im zaufać. Bas korzysta z.ich usług od ponad dwudziestu lat, moi kumple z Yardu też na nich nie narzekają. Połowa z tych facetów to byli gliniarze. - A gliniarze - Dan nie musiał tego dodawać - są bardziej wiarygodni niż agenci czy szpiedzy.

-  Aha, to znaczy, że w kiblu nie ma podsłuchu - wymruczał Jack. -Świetnie. -Nie miał w tej branży zbyt wielkiego doświadczenia, ale wie­dział już, że życie funkcjonariusza agencji wywiadowczej różni się nieco od życia wykładowcy historii w Akademii Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Podsłuch w kiblu pewnie był, tyle tylko, że podsłuchi­wali go ludzie sir Basila.

-  Wiem, stary, wiem - odrzekł Murray. - Ale są też i dobre nowiny: będziesz mnie często widywał, jeśli tylko nie masz nic przeciwko temu, rzecz jasna.

Ryan ze znużeniem kiwnął głową i zdołał się nawet uśmiechnąć.

-  Przynajmniej będę miał z kim chodzić na piwo.

-  To ich narodowy sport. Więcej spraw załatwiają w pubie niż w biu­rze. My jeździmy do podmiejskich klubów, oni chodzą do pubu.

-  Piwo mają niezłe.

10

-  Lepsze niż siuśki, które pijemy w Stanach. Ja już się przestawiłem.

-  W Langley mówili, że robisz dla Emila Jacobsa.

-  Owszem, coś tam dla niego robię. - Murray kiwnął głową. - Praw­da jest taka, że jesteśmy w tym lepsi od was. Ci z operacyjnego nie otrzą­snęli się jeszcze po siedemdziesiątym siódmym i nie wiem, czy prędko się otrząsną.

Ryan musiał się z tym zgodzić.

-  Admirał też tak uważa. Bob Ritter to błyskotliwy facet, może na­wet aż za bardzo błyskotliwy, ale ma w Kongresie za mało kumpli i nie może rozbudować swego imperium, jak by tego chciał.

Admirał Greer był zastępcą dyrektora CIA do spraw wywiadu, Bob Ritter szefem wydziału operacyjnego. Często dochodziło między nimi do kłótni.

-  Po prostu mu nie ufają, i tyle - dodał Murray. - Scheda sprzed dziesięciu lat, po Franku Churchu, przewodniczącym senackiej komisji do zbadania działalności CIA. Wiesz, jak to jest. Ci z Senatu szybko za­pomnieli, kto tymi operacjami tak naprawdę kierował. Kanonizowali szefa i ukrzyżowali wojskowych, którzy próbowali - choć niemrawo - wyko­nywać jego rozkazy. Kurczę, to była zwyczajna... - Murray długo szukał odpowiedniego słowa. - Nie wiem, Niemcy mówią: Schweinerei. Nie umiem tego przetłumaczyć, ale dobrze to brzmi.

Jack rozciągnął usta w uśmiechu.

-  Tak - mruknął. - Lepiej niż „obsuwa".

Próba zabójstwa Fidela Castro, operacja CIA przeprowadzona za wie­dzą i pod kierownictwem prokuratora generalnego Stanów Zjednoczo­nych za prezydentury Johna Kennedy'ego, przypominała operację rodem z kreskówek z Wesołym Dzięciołem i siostrzeńcami kaczora Donalda: wzięli w niej udział politycy próbujący udawać Jamesa Bonda, postać stworzoną przez nieudacznego brytyjskiego agenta. Ale filmy to filmy, a życie to życie, o czym Ryan przekonał się na własnej skórze najpierw w Londynie, a potem w salonie swego własnego domu.

-  Powiedz mi, Dan, jak to naprawdę z nimi jest. Dobrzy są?

-  Angole? - Murray ruszył do drzwi i wyszli na trawnik. Ci od prze­prowadzek byli niby czyści, ale Dan pracował w FBI. - Basil to fachman światowej klasy. Dlatego tak długo siedzi na tym stołku. Był świetnym agentem operacyjnym, jako pierwszy zaczął podejrzewać Philby'ego; pamiętaj, że był wtedy nieopierzonym żółtodziobem. Jest dobrym administratorem, to jeden z najlotniejszych umysłów, z jakimi kiedykolwiek miałem do czynienia. Tutejsi politycy, i ci z rządu, i ci z opozycji lubią go i darzą zaufaniem, Niełatwo do tego dojść. Przypomina naszego Hoovera,

11

z tym że Hoovera bez kultu jednostki. Lubię go. Miło się z nim pracuje. Poza tym on bardzo lubi ciebie.

-  Mnie? Dlaczego? Nic takiego nie zrobiłem.

-  Bas to łowca talentów. Uważa, że masz w sobie to coś. Zachwycał się twoją zeszłoroczną „Pułapką na Kanarki", tą sztuczką na przecieki, poza tym to, że uratowałeś ich przyszłego króla, też ci chyba nie zaszkodziło.  Będziesz tu bardzo popularny, chłopie. Jeśli uznają, że trafiłeś na afisz nie bez powodu, czeka cię świetlana przyszłość, przynajmniej w tej

branży.

-  Bomba. - Ryan wciąż nie był pewny, czy tej przyszłości chce. -Pamiętasz? Byłem zwykłym bukmacherem, a teraz jestem wykładowcą historii.

-  To już przeszłość. Patrz w przyszłość, Jack. W Merrill Lynch by­łeś ponoć całkiem niezły, tak?

-  Fakt, trochę zarobiłem - przyznał Ryan. Tak naprawdę zarobił bar­dzo dużo i nadal zarabiał. Ci z Wall Street paśli się jego krwią.

-  No to zajmij się teraz czymś na serio. Mówię ci to z prawdziwą przykrością, ale w wywiadzie nie ma zbyt wielu bystrzaków. To moja branża, siedzę w tym i wiem. Mnóstwo pasożytów, kilku w miarę inteli­gentnych facetów i jedna, może dwie gwiazdy pierwszej wielkości. Masz wszelkie zadatki, możesz zostać kimś. Jim Greer też tak uważa. I Basil. Umiesz myśleć niekonwencjonalnie. Ja też. Dlatego nie uganiam się już za bankowymi rabusiami z Riverside w Filadelfii. Ale ja, brachu, nie za­robiłem miliona dolców na giełdzie.

-  Dan, to, że ktoś ma szczęście, nie znaczy jeszcze, że jest równym facetem. Joe, ojciec Cathy, zarobił dużo więcej, niż kiedykolwiek zdołam zarobić, mimo to jest apodyktycznym, zadufanym w sobie sukinsynem.

-  Ale jego córeczka wyszła za rycerza Jej Królewskiej Mości, praw­da?

Jack uśmiechnął się z zażenowaniem.

-  No wyszła.

-  To otwiera tu mnóstwo drzwi, stary. Anglicy uwielbiają tytuły. -Murray westchnął. - No dobra. Dacie się namówić na piwo? Tu niedale­ko jest miły pub, Cygańska Ćma. Ta przeprowadzka doprowadzi was do szału, zobaczysz. To gorsze niż budowa domu.

Jego biuro mieściło się w podziemiach Centrali. Pewnie tak było bez­pieczniej, ale dlaczego, tego nikt mu nigdy nie wyjaśnił. Okazało się jed­nak, że dokładnie takie samo pomieszczenie znajduje się w centrali Głównego

12

Przeciwnika, z tym że tam nazywano je imieniem wysłannika bo­gów, Merkurego - musiał przyznać, że gdyby jego naród wierzył w jakie­goś boga, byłaby to nazwa bardzo adekwatna. Na jego biurko spływały wszystkie depesze i szyfrówki z dekryptażu. Analizował je pod kątem treści i kodów, przekazywał do odpowiednich biur, a gdy do niego wraca­ły, odsyłał je tam, skąd przyszły. Ilość materiałów kryptograficznych wa­hała się w zależności od pory dnia: rano dominowały materiały przycho­dzące, po południu wychodzące. Najżmudniejszą rzeczą było oczywiście szyfrowanie, ponieważ niemal wszyscy agencji operacyjni używali jednorazówek, jedynych w swoim rodzaju kluczy kodowych. Przechowy­wano je w pomieszczeniach po jego prawej stronie. Pracujący tam urzęd­nicy strzegli i przekazywali odpowiednim władzom wszelkiego rodzaju tajemnice, sekrety dotyczące zarówno życia seksualnego włoskich parla­mentarzystów, jak i dokładnej hierarchii celów amerykańskiego ataku

nuklearnego.

To dziwne, ale żaden z nich nigdy nie rozmawiał o tym, co odszyfrował, co zaszyfrował, co odebrał i co wysłał. Robili to niemal bezmyślnie. Może właśnie dlatego ich zwerbowano? Zupełnie by go to nie zdziwiło. Pracował w agencji stworzonej przez geniuszy i obsługiwanej przez ludz­kie roboty. Gdyby ktoś potrafił zbudować roboty mechaniczne, na pewno by je tu zatrudniono, ponieważ maszyny niemal zawsze robiły to, do cze­go je zaprojektowano.

Ale maszyny nie potrafiły myśleć, tymczasem jeśli Centrala miała funkcjonować - a funkcjonować musiała - myślenie i zapamiętywanie bardzo się przydawało, przynajmniej w jego pracy. Centrala była tarczą i mieczem państwa, a państwo potrzebowało i tarczy, i miecza. Natomiast on był kimś w rodzaju listonosza: musiał pamiętać, gdzie co szło. Nie wiedział wszystkiego, wiedział jednak dużo więcej niż ludzie pracujący na innych piętrach gmachu. Znał nazwy poszczególnych operacji, miej­sca, gdzie je przeprowadzano, znał nawet niektóre rozkazy operacyjne i przydział zadań. Nazwiska i twarze większości agentów były mu obce, znał za to ich cele oraz kryptonimy zwerbowanych przez nich konfiden­tów. W większości przypadków wiedział również, jakiego rodzaju infor­macje ludzie ci przekazywali.

Pracował w Centrali już dziesiąty rok. Zaczął w 1973, zaraz po ukoń­czeniu wydziału matematyki na państwowym uniwersytecie w Moskwie. Miał ścisły, wysoce zdyscyplinowany umysł i łowcy talentów z KGB szybko go wytropili. Świetnie grał w szachy i, jak przypuszczał, to właśnie dzięki szachom wyrobił sobie doskonałą pamięć. Natomiast dzięki wiedzy, którą zyskał, analizując rozgrywki starych arcymistrzów, niemal

13

zawsze potrafił przewidzieć następny ruch przeciwnika. Był taki czas, gdy zamierzał nawet poświęcić się szachom zawodowo, lecz chociaż za­wzięcie trenował, jego wysiłki spełzły na niczym. Borys Spaski, naonczas młody szachista, rozgromił go sześć do zera - dwa rozpaczliwe re­misy niczego mu nie dały - raz na z...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin