Linie błędu cz3.txt

(19 KB) Pobierz

                                 
 

   Facet sta� przez chwil�, wa��c decyzj�. Potem si�gn��
po megafon, daj�c znak swoim ludziom, �eby zaj�li pozycje. 
Jego g�os zrobi� si� nagle spokojny, wr�cz �agodny. 
   - Connors! S�uchaj, wiemy, �e jeste� tam ze swoim ma�ym 
braciszkiem, i nie chcemy, �eby kt�remukolwiek z was sta�a 
si� krzywda. Zostaw Darryla na g�rze i wyjd� dobrowolnie.  
Od�� pistolet i po prostu zejd� na d�. Zr�b to, a wszystko 
b�dzie dobrze.  
   - On zabije moje... - wrzasn�a kobieta, zanim kto� 
wepchn�� j� do samochodu i zatrzasn�� drzwi.
   - No ju�, Jeff, mo�emy zrobi� to spokojnie, i wszyscy 
pozb�dziemy si� k�opotu.
   Przy�o�y�em d�o� do policzka. Zosta�y na niej �lady 
krwi.
   G�os policjanta sta� si� jeszcze spokojniejszy, 
jeszcze bardziej przemawiaj�cy do rozs�dku.
   - Wiem, �e Darryl pewnie si� boi, ale nie musi si� 
ba�, zejd� na d�, a my zawieziemy go do domu, tam, gdzie 
jest jego miejsce. A potem ty i ja porozmawiamy o tym, co 
jest najlepsze dla twojego ma�ego braciszka...
   Jeff wyszed�. Wy�lizgn�� si� z budynku, z r�kami na 
g�owie, powtarzaj�c: 
   - Prosz�, nie strzelajcie, prosz�, nie strzelajcie, nie 
strzelajcie - i nie by� ju� cwaniakiem z �smej klasy 
znaj�cym wszystkie sztuczki, nie by� obwieszonym z�otem 
dostawc� proch�w.  By� przera�onym trzynastolatkiem w 
pobrudzonej niebieskiej opasce, kt�ry zosta� wystawiony.  
   Gliniarze w kamizelkach kuloodpornych podbiegli i 
chwycili go. Inni znikn�li we wn�trzu budynku. Obok 
zatrzyma�a si� taks�wka i wysiad�a z niej Jenny Kelly, 
w czarnej satynowej bluzce z dekoltem i czarnej aksamitnej 
sp�dniczce. 
   - Jeff! Czy wszystko w porz�dku?
   Jeff spojrza� na ni� i my�l�, �e gdyby byli sami, 
m�g�by si� rozp�aka�. 
   - Darryl jest na g�rze sam...
   - Zaraz go sprowadz� - powiedzia�em.
   - Zawioz� Darryla do twojej ciotki - obieca�a Jenny. 
M�czyzna wysiad� z taks�wki za ni� i zap�aci� kierowcy. 
Mia� skrzywion� min�. ��todzi�b zerka� na dekolt jej 
bluzki. 
   Jeff zosta� skuty i wsadzony do radiowozu. Jenny 
odwr�ci�a si� do mnie. 
   - Och, twoja twarz, jeste� ranny! 
Dok�d oni zabior� Jeffa, Gene? Czy ty te� tam pojedziesz? 
Prosz�?
   - B�d� musia�. Powiedzia�em im, �e to do mnie Jeff 
zatelefonowa�.
   U�miechn�a si�. Nigdy nie widzia�em, �eby tak si� 
u�miecha�a, w ka�dym razie nie do mnie. Nie zdejmowa�em 
wzroku z jej twarzy, z kompletnie beznami�tn� min�. 
   - Kto go wystawi�, Jenny?
   - Wystawi�?
   - Ta kobieta wrzeszcza�a, �e jest matk� Darryla i �e 
Jeff zabije jej dziecko. Kto� chcia�, �eby gliniarze 
wpadli do �rodka i zacz�li strzela�. Gdyby Jeff zgin��, 
policja zosta�aby wykorzystana w roli kat�w. Je�li nie, 
by�by tak przera�ony, �e mieliby go w gar�ci. Kto to by�, 
Jenny? Ci sami, kt�rzy rozpowszechniaj� nieprzyjemne 
pog�oski o Systemie Informacji S�siedzkiej?
   Zmarszczy�a brwi. 
   - Nie wiem. Ale Jeff by�... by�y pewne znajomo�ci, 
kt�re... - Umilk�a ponownie, marszcz�c czo�o. Jej towarzysz 
podszed� do nas, wci�� skrzywiony. - Gene, to jest Paul 
Snyder. Paul, Gene Shaunessy... Paul, przepraszam ci�, musz� 
jecha� z Gene'em tam, gdzie zabieraj� Jeffa. To do mnie on 
dzwoni�. I powiedzia�am, �e zabior� Darryla do jego ciotki.  
   - Jenny, na mi�o�� bosk�... Mamy bilety do opery!
   Spojrza�a tylko na niego i zrozumia�em, �e Paul 
Snyder nie b�dzie ju� ogl�da� u�miech�w Jenny Kelly. 
   - Zawioz� ci� do komisariatu, Jenny - powiedzia�em. - 
Tylko �e to ja musz� pierwszy z�o�y� zeznania, musz� 
za�atwi� to mo�liwie jak najszybciej, mam dzisiaj jeszcze 
jedn� piln� spraw�... - Bucky. Dobry Bo�e.
   - Chodzi o twoj� �on�? - zapyta�a Jenny szybko. - 
Gorzej si� czuje?
   - Nigdy nie b�dzie czu�a si� gorzej. Ani lepiej - 
odpar�em nie zastanawiaj�c si� i natychmiast tego 
po�a�owa�em. 
   - Gene... - zacz�a Jenny, ale nie pozwoli�em jej 
sko�czy�. Sta�a zbyt blisko mnie. Czu�em zapach jej 
perfum. Fa�da czarnej aksamitnej sp�dnicy ociera�a mi si� 
o nog�. 
   - Nie przetrwasz w szkole d�u�ej ni� sze�� miesi�cy, 
je�li b�dziesz wszystko bra� tak do siebie - powiedzia�em 
szorstko. - Wypalisz si�. Odejdziesz.
   Jej spojrzenie nie poruszy�o si�. 
   - Och, nie, nie odejd�. I nie przemawiaj do mnie tym 
tonem.  
   - Sze�� miesi�cy - powt�rzy�em i odwr�ci�em si�. 
Gliniarz wyszed� z budynku, nios�c p�acz�cego Darryla. Za� 
do mnie podszed� porucznik, pytaj�c, co wiem na temat 
znajomo�ci Jeffa.
                              *   
   By�o po p�nocy, zanim dotar�em do domu. Po 
komisariacie by�o jeszcze ambulatorium, gdzie 
zdezynfekowano mi ran� na policzku, zrobiono zastrzyk 
przeciwt�cowy oraz badanie krwi i sfotografowano ran� w 
celu wniesienia skargi. Potem szuka�em Bucky'ego.
   Nie by�o go w jego mieszkaniu ani w mieszkaniu matki. 
Stra�nik w Kelvin Pharmaceuticals powiedzia� mi, �e jest 
na s�u�bie dopiero od czwartej po po�udniu i doktor 
Romano nie wchodzi� w tym czasie do laboratorium. Wi�cej 
miejsc nie przychodzi�o mi do g�owy. Nie wiedzia�em nic o 
obecnym �yciu Bucky'ego. Nie zna�em nawet nazwiska 
Tommy'ego.
   Wszed�em do mieszkania, �ci�gaj�c marynark�. �wiate�ko 
na automatycznej sekretarce miga�o nagl�co.
   M�j umys� - albo Camineur - dokona� kilku skojarze�. 
Zanim jeszcze nacisn��em guzik odtwarzania, chyba ju� 
wiedzia�em.
   "Gene, tutaj Tom Fletcher. Nie znasz mnie... nigdy si� 
nie poznali�my... - Ni�szy g�os, ni� si� spodziewa�em, ale 
chropowaty, nier�wny. - Odebra�em twoj� wiadomo�� na 
sekretarce Vince'a Romano. Na temat J-24. Vince... - G�os 
za�ama� mu si� na moment. - Vince jest w szpitalu. Dzwoni� 
stamt�d. Szpital pod wezwaniem �wi�tej Klary, to na 
Dziewi�tej przy Pi��dziesi�tej Pierwszej. Trzecie pi�tro. 
Zaraz przed... kaza� ci powiedzie�..."
   Reszty wiadomo�ci nie mog�em zrozumie�. 
   Siedzia�em w ciemno�ciach przez kilka minut. Potem 
za�o�y�em marynark� i z�apa�em taks�wk� do szpitala. Nie 
s�dz�, �ebym by� w stanie prowadzi� sam.
   Du�urny przy wej�ciu przepu�ci� mnie bez s�owa. 
My�la�, �e id� do Margie, nawet o tej porze. Zdarza�o si� 
to ju� wcze�niej. Cho� nie ostatnio.
   Bucky le�a� na ��ku, z prze�cierad�em podci�gni�tym 
pod szyj�, cho� jeszcze nie na twarz. Oczy mia� otwarte. 
Nagle pomy�la�em, �e wcale nie chc� wiedzie�, co skrywa to 
prze�cierad�o - jak to zrobi�, jaki wybra� spos�b, ile to 
trwa�o. Ca�ej tej okrutnej algebry �mierci. "Je�li poci�g 
A wyje�d�a ze stacji ze sta�� pr�dko�ci� pi��dziesi�ciu 
mil na godzin�..." Na twarzy Bucky'ego nie by�o �adnych 
�lad�w. U�miecha� si�.
   A potem ujrza�em, �e jeszcze oddycha. Bucky, zawsze 
nieporadny, spapra� robot� po raz drugi.
   Tommy sta� w k�cie, jakby nie m�g� pozbiera� si� na 
tyle, �eby usi���. Wysoki i przystojny, mia� ciemne, 
dobrze przyci�te w�osy i �wie�� cer� kojarz�c� si� z 
m�odo�ci� i wysportowaniem. Wygl�da� na jakie� pi�tna�cie 
lat m�odszego od Bucky'ego. Kiedy przyj�li razem J-24? 
Lydia Smith i Giacomo della Francesca zabili si� w 
odst�pie paru godzin od siebie. Podobnie jak Rose Kaplan i 
Samuel Fetterolf. Jak du�o wie Tommy?
   Podszed� i poda� mi r�k�. G�os mia� chrapliwy. 
   - Ty jeste� Gene.
   - Jestem Gene.
   - Tom Fletcher. Vince i ja jeste�my...
   - Wiem - powiedzia�em i spojrza�em na twarz 
Bucky'ego, zastanawiaj�c si�, jak powiem temu ch�opcu, �e 
on te� b�dzie pr�bowa� zabi� si� z - chemicznie wywo�anej 
- mi�o�ci.
   Przypomnia�em sobie Bucky'ego i mnie siedz�cych przy 
zalanym deszczem oknie w greckiej tawernie. "Na co 
czeka�e�, Bucky, na swojego ksi�cia?"
   "Tak". I "czy kiedykolwiek pomy�la�e�, jak by to by�o 
m�c naprawd� po��czy� si� z nim w jedno, pozna� go, by� 
nim?"
   - Tom - powiedzia�em. - Jest co�, o czym musimy 
porozmawia�.
   - Porozmawia�? - Jego g�os zrobi� si� jeszcze bardziej 
ochryp�y.
   - O Buckym. Vince'ie. O tobie i Vince'ie.
   - O co chodzi?
   Spojrza�em na u�miechni�t� twarz Bucky'ego. 
   - Nie tutaj. Chod�my do poczekalni.
   Poczekalnia by�a pusta o tej porze, samotna nisza z 
podrapanymi meblami, porozrzucanymi czasopismami, zalana 
ostrym blaskiem �wietl�wek. Usiedli�my naprzeciwko siebie 
na czerwonych plastykowych krzes�ach. 
   - Czy wiesz, co to jest J-24? - zapyta�em bez ogr�dek.
   Jego spojrzenie zrobi�o si� ostro�niejsze. - Tak.
   - Co to jest? - Nie mog�em znale�� odpowiedniego tonu. 
Naciska�em na niego, jakby on by� aresztantem, a ja wci�� 
glin�.
   - To lek, nad kt�rym pracuje firma Vince'a. Sprawia, 
�e ludzie nawi�zuj� po��czenie ze sob�, jednocz� si� w 
perfekcyjnym zwi�zku. - Jego g�os brzmia� gorzko.
   - Co jeszcze ci powiedzia�?
   - Niewiele. Co powinien by� mi powiedzie�?
   Cz�owiek nigdy nie widzi wystarczaj�co wiele, nawet na 
ulicach, �eby by� przygotowanym. Za ka�dym razem, gdy jest 
�wiadkiem prawdziwego okrucie�stwa, czuje, jakby to by� 
pierwszy raz. Niech ci� diabli, Bucky. Niech ci� diabli za 
emocjonalne okrucie�stwo.
   - Nie powiedzia� ci, �e ludzie bior�cy udzia� w 
badaniach klinicznych J-24... ci, kt�rzy doznali tego 
po��czenia... �e wszyscy byli w podesz�ym wieku?
   - Nie - odpar� Tom.
   - �e byli to ci sami ludzie, o kt�rych samob�jczych 
�mierciach by�o ostatnio g�o�no w gazetach? 
   - Och, m�j Bo�e.
   Wsta� i przeszed� przez ca�� d�ugo�� poczekalni, 
jakie� cztery dobre kroki. Potem z powrotem. Jego 
przystojna twarz by�a szara jak popi�. 
   - Zabili si� po za�yciu J-24? Z powodu J-24?  
   Skin��em g�ow�. Tom znieruchomia�. Po d�ugiej minucie 
powiedzia� wreszcie: 
   - M�j biedny Vince.
   - Biedny Vince? Jak, u diab�a, mo�esz... czy nic 
rozumiesz, Tommy, ch�opcze? Ty jeste� nast�pny! Wzi��e� 
mi�osny lek z biednym cierpi�cym Vince'em i teraz twoje 
trzy tygodnie rozkoszy dobieg�y ko�ca, jeste� martwy, 
synu! Substancje chemiczne zrobi� swoje, popadniesz w 
depresj� i targniesz si� na swoje �ycie tak jak Bucky! 
Tylko �e zapewne b�dziesz w tym ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin