Juliusz Verne
PRZYPADKI PEWNEGO CHIŃCZYKA
SPIS TREŚCI
ROZDZIAŁ 1 3
W KTÓRYM OSOBOWOŚĆ I NARODOWOŚĆ BOHATERÓW Z WOLNA SIĘ ODSŁANIA 3
ROZDZIAŁ 2 8
W KTÓRYM KIN FO I FILOZOF WANG SĄ DOKŁADNIEJ PRZEDSTAWIENI 8
ROZDZIAŁ 3 13
W KTÓRYM CZYTELNIK BĘDZIE MÓGŁ BEZ TRUDU RZUCIĆ OKIEM NA MIASTO SZANGHAJ 13
ROZDZIAŁ 4 17
W KTÓRYM KIN FO Z TYGODNIOWYM OPÓŹNIENIEM OTRZYMUJE WAŻNY LIST 17
ROZDZIAŁ 5 22
W KTÓRYM LIU OTRZYMUJE LIST, JAKIEGO WOLAŁABY NIE OTRZYMAĆ 22
ROZDZIAŁ 6 26
W KTÓRYM CZYTELNIK ZECHCE MOŻE PRZEJŚĆ SIĘ PO BIURACH " STULECIA" 26
ROZDZIAŁ 7 31
KTÓRY BYŁBY BARDZO SMUTNY, GDYBY NIE CHODZIŁO O ZWYCZAJE NIEBIAŃSKIEGO CESARSTWA 31
ROZDZIAŁ 8 36
W KTÓRYM KIN FO CZYNI WANGOWI POWAŻNĄ PROPOZYCJĘ A WANG PRZYJMUJE JĄ NIE MNIEJ POWAŻNIE 36
ROZDZIAŁ 9 39
KTÓREGO ZAKOŃCZENIE, CHOĆ TROCHĘ NIEZWYKŁE, NIE POWINNO ZADZIWIĆ CZYTELNIKA 39
ROZDZIAŁ 10 44
W KTÓRYM CRAIG I FRY ZOSTAJĄ OFICJALNIE PRZEDSTAWIENI NOWEMU KLIENTOWI "STULECIA" 44
ROZDZIAŁ 11 48
W KTÓRYM KIN FO STAJE SIĘ NAJSŁYNNIEJSZYM CZŁOWIEKIEM W PAŃSTWIE ŚRODKA 48
ROZDZIAŁ 12 53
W KTÓRYM KIN FO, JEGO DWAJ STRAŻNICY I SŁUŻĄCY RUSZAJĄ W NIEZNANE 53
ROZDZIAŁ 13 59
W KTÓRYM USŁYSZYMY SŁYNNĄ PIEŚŃ "PIĘĆ STRAŻY STULATKA" 59
ROZDZIAŁ 14 65
W KTÓRYM CZYTELNIK BEZ TRUDU PRZEMIERZY CZTERY MIASTA W JEDNYM 65
ROZDZIAŁ 15 70
W KTÓRYM NIESPODZIANKA OCZEKUJE NA KIN FO, A MOŻE I NA CZYTELNIKA 70
ROZDZIAŁ 16 75
W KTÓRYM KIN FO, WCIĄŻ W KAWALERSKIM STANIE, ZNÓW ROZPOCZYNA SWĄ GONITWĘ PO KRAJU 75
ROZDZIAŁ 17 80
W KTÓRYM WARTOŚĆ RYNKOWA KIN FO ZNÓW JEST ZAGROŻONA 80
ROZDZIAŁ 18 86
W KTÓRYM CRAIG I FRY POWODOWANI CIEKAWOŚCIĄ ZWIEDZAJĄ ŁADOWNIĘ 'SAN JE" 86
ROZDZIAŁ 19 92
W KTÓRYM NIE KOŃCZY SIĘ DOBRZE ANI DLA KAPITANA JINA, ANI DLA JEGO ZAŁOGI 92
ROZDZIAŁ 20 98
W KTÓRYM DOWIADUJEMY SIĘ, NA CO NARAŻENI SĄ LUDZIE UŻYWAJĄCY SPRZĘTU KAPITANA BOYTONA 98
ROZDZIAŁ 21 104
W KTÓRYM CRAIG I FRY Z WIELKIM ZADOWOLENIEM OGLĄDAJĄ WSCHÓD KSIĘŻYCA 104
ROZDZIAŁ 22 110
KTÓRY CZYTELNIK MÓGŁBY SAM NAPISAĆ, GDYŻ KOŃCZY SIĘ ON NIEZBYT NIEOCZEKIWANIE 110
– Trzeba jednak przyznać, że życie ma swoje dobre strony – rzekł oparty o marmurową poręcz krzesła jeden z biesiadników, pogryzając kłącze lotosu w cukrze.
– Ale i złe także – odpowiedział między dwoma atakami kaszlu drugi, którego omal nie zadławił kolec delikatnej płetwy rekina.
– Bądźmy filozofami! – odezwał się starszy osobnik, którego nos zdobiła para ogromnych okularów o grubych szkłach, oprawnych w drewno. –Dzisiaj możesz się zadławić, a jutro wszystko popłynie tak gładko, jak ten słodki napój do gardła. Cóż, takie jest życie!
To powiedziawszy, ów epikurejczyk o zgodnym usposobieniu wychylił czarkę wybornego ciepłego wina, którego opary z wolna unosiły się z metalowego czajniczka.
– Co do mnie – podjął czwarty biesiadnik – życie wydaje mi się jak najbardziej do przyjęcia, gdy nic się nie robi i posiada się środki ku temu, aby nic nie robić!
– Nieprawda! – zaoponował piąty. – Szczęście tkwi w nauce i pracy. Zdobyć możliwie jak największą ilość wiadomości, to starać się uzyskać szczęście!...
– A w ostatecznym rachunku dowiedzieć się, że się nic nie wie!
– A czyż nie to jest początkiem mądrości?
– A jaki jest jej koniec?
– Mądrość nie ma końca– odrzekł filozoficznie człowiek w okularach. – Najwyższym jej osiągnięciem jest zdrowy rozsądek.
Wówczas pierwszy biesiadnik zwrócił się bezpośrednio do gospodarza, który zajmował miejsce u stołu najbliżej drzwi, czyli najgorsze, jak wymagają prawidła grzeczności. Obojętny i roztargniony, słuchał bez słowa tej rozprawy inter pocula.
– No, a co też myśli nasz gospodarz o tej dyskusji przy winie? Uważa dzisiaj życie za rzecz dobrą czy złą? Głosuje za czy przeciw?
Gospodarz chrupał beztrosko pestki kawona; za całą odpowiedź wydął pogardliwie wargi jak człowiek, którego nic nie interesuje.
– Phi! – parsknął.
Jest to ulubione słówko ludzi zblazowanych. Mówi wszystko i nie mówi niczego. Znane jest w każdym języku i powinno figurować we wszystkich słownikach globu ziemskiego. To udźwięczniony wyraz niezadowolenia.
Biesiadnicy podejmowani przez znudzonego gospodarza zasypali go wówczas argumentami, każdy na poparcie swej tezy. Chciano poznać jego opinię. Najpierw bronił się przed odpowiedzią, w końcu stwierdził, że życie nie jest ani dobre, ani złe. Jego zdaniem to mało znaczący „wymysł", w sumie niezbyt zabawny!
– Oto jaki jest nasz przyjaciel!
– Jemu dobrze tak mówić, skoro nigdy ani płatek róży nie zmącił jego snu
– I póki jest młody!
– Młody i zdrowy!
– Zdrowy i bogaty!
– Bardzo bogaty!
– Nadzwyczajnie bogaty!
– Może zbyt bogaty!
Te wykrzykniki krzyżowały się na kształt ogni sztucznych, nie wywołując jednak nawet cienia uśmiechu na obojętnej fizjonomii gospodarza. Poprzestał na lekkim wzruszeniu ramionami, jak ktoś, kto nigdy nie zapragnął choćby tylko na chwilę zajrzeć do księgi swego życia, kto nawet nie rozciął jej pierwszych kartek!
A przecież ten nieczuły mąż liczył najwyżej trzydzieści lat, cieszył się znakomitym zdrowiem, posiadał wielki majątek, jego umysł nie był pozbawiony kultury, a inteligencja przekraczała przeciętną, słowem, miał wszystko, czego brak tylu innym, aby mogli czuć się na tym świecie szczęśliwymi! Dlaczego on nim nie był?
Dlaczego?
– Wówczas rozległ się glos filozofa, który przemówił jak koryfeusz antycznego chóru:
– Przyjacielu, jeżeli nie jesteś szczęśliwy na tym świecie, to dlatego, że szczęście twoje było dotychczas wyłącznie negatywne. Gdyż ze szczęściem jest jak ze zdrowiem. Aby się nim bardziej cieszyć, trzeba czasami być go pozbawionym. Otóż ty nigdy nie byłeś chory... To znaczy: nigdy nie byłeś nieszczęśliwy! I tego właśnie brak twojemu życiu. Kto może ocenić szczęście, jeżeli go nieszczęście nigdy, choćby przez minutę, nie dotknęło?
I po tej zaprawionej mądrością uwadze filozof, podnosząc kielich pełen szampana z najlepszych winnic, powiedział:
– Życzę nieco cienia pełnej słonecznych promieni egzystencji naszego przyjaciela i kilku cierpień jego życiu!
Po czym jednym łykiem opróżnił swój kielich.
Gospodarz skinął głową i znów popadł w stan swej zwykłej apatii.
Gdzie odbywała się ta rozmowa? Czy była to europejska jadalnia w Paryżu, Londynie, Wiedniu, Petersburgu? Czy tych sześciu biesiadników gawędziło w salonie restauracyjnym Starego lub Nowego Świata? Kim byli ci ludzie rozprawiający podczas posiłku o takich sprawach, nie pijąc nad miarę?
W każdym razie nie byli to Francuzi, bo nie rozmawiali o polityce!
Biesiadnicy siedzieli przy stole w niezbyt dużej, luksusowo urządzonej sali. Przez okna o błękitnych i pomarańczowych szybkach wślizgiwały się ostatnie już promienie słońca. Na zewnątrz wieczorny wietrzyk poruszał girlandami naturalnych i sztucznych kwiatów, a różnobarwne lampiony dorzucały swe słabe światło do gasnących odblasków dnia. Szczyty szerokich okien zdobne były powycinanymi arabeskami, rzeźbami przedstawiającymi ziemską i niebiańską krasę, zwierzęta i rośliny jakiejś wymyślonej fauny i flory.
Na obitych jedwabiem ścianach salonu połyskiwały wielkie, ścięte ukośnie z dwóch stron lustra. U sufitu wisiał feng i poruszając skrzydłami z malowanego perkalu, obniżał temperaturę pomieszczenia.
Stół był to wielki czworobok z czarnej laki. Nie nakryto obrusem blatu, odbijającego jak tafla najczystszego kryształu zastawę ze srebra i porcelany. Zamiast płóciennych serwetek – zdobne dewizami zwykle kartki papieru, których każdy z zaproszonych miał wystarczający zapas. Wokół stołu znajdowały się krzesła z marmurowym oparciem, znacznie stosowniejszym pod tą szerokością geograficzną od wyściełanych mebli współczesnych.
Służba była żeńska. Młode, powabne dziewczęta w czarne włosy wpięte miały lilie i chryzantemy, a bransolety ze złota lub nefrytu kokieteryjnie zdobiły ich przeguby; uśmiechnięte i mile, podawały lub usuwały danie jedną ręką, podczas gdy drugą z wdziękiem poruszały dużym wachlarzem, który pozwalał odświeżyć fale powietrza naniesionego przez feng spod sufitu.
Posiłek nie pozostawiał nic do życzenia. Czy można sobie wyobrazić coś delikatniejszego od tej kuchni prostej i wymyślnej jednocześnie? Jakiś miejscowy mistrz kuchni, świadom, że ma do czynienia ze znawcami, przeszedł samego siebie przyrządzając obiad, którego jadłospis składał się ze stu pięćdziesięciu potraw.
Na początku, jako przystawki, figurowały słodkie ciastka, kawior, smażone szarańcze, suszone owoce i ostrygi z Ningpo. Potem, z krótkimi przerwami, następowały po sobie jajka w koszulkach – kacze, gołębie i czajek, zupa z gniazd jaskółczych, potrawka z żeńszenia, skrzela jesiotra w sosie własnym, ścięgna wieloryba w słodkim sosie, głowacze słodkowodne, kraby w potrawce, wróble żołądki i oczy baranie przyprawione czosnkiem, pierożki nadziewane migdałami, trepangi w winie, pędy bambusa w sosie, słodkie surówki z młodych korzonków i tak dalej. Ananasy z Singapuru, orzeszki arachidowe w cukrze, solone migdały, smaczne mango, owoce lungjen o białym miąższu i liczy z bezbarwnym miękiszem, kasztany wodne i pomarańcze z Kantonu w syropie stanowiły ostatnią część trwającego trzy godziny posiłku, zakrapianego obficie piwem, szampanem, winem z Szaosingu, a nieodzowny ryż, wkładany do ust za pomocą małych pałeczek, miał ukoronować fen niezwykły zestaw.
Nadszedł wreszcie moment, gdy młode służebne wniosły nie zawierające wonny płyn miseczki – co jest zwyczajem europejskim – lecz nasycone gorącą wodą serwetki, którymi wszyscy biesiadnicy z najwyższym zadowoleniem przetarli swe twarze.
Była to jednak tylko przerwa w obiedzie, miłe far niente wypełnione muzyką. Do salonu weszła bowiem grupa śpiewaczek i grajków. Śpiewaczki były młode, ładne i zachowywały się skromnie i przyzwoicie. Ale cóż za muzyka i jakie środki wyrazu! Miauczenia, gdakania, bez taktu i rytmu, o dźwiękach wznoszących się do ostatnich granic wytrzymałości słuchu. Grano zaś na „skrzypcach", których smyczek był na stałe przeciągnięty między strunami, „cytrach" obciągniętych wężową skórką, piskliwych „klarnetach", „dudach" podobnych do małych, przenośnych organów, a wszystkie godne były śpiewów i śpiewaczek, towarzysząc im zgiełkliwie.
Wchodząc, szef tej kociej orkiestry przedłożył swój repertuar. Na znak gospodarza, że zostawia mu wolną rękę, muzycy odegrali „Bukiet z dziesięciu kwiatów", bardzo modną wówczas arię, którą zachłystywało się dobrze urodzone towarzystwo.
Następnie śpiewająca i grająca trupa, dobrze wcześniej opłacona, wycofała się wśród rzęsistych oklasków, zbierając jeszcze w sąsiednich salonach obfite żniwo braw.
Biesiadnicy opuścili wtedy swe miejsca, lecz jedynie po to, aby przejść od jednego stołu do drugiego, co uczynili nader ceremonialnie i komplementując się wzajemnie.
Na drugim stole każdy znalazł małą czarkę z przykrywką, zdobną portretem sławnego mnicha buddyjskiego Bodhidharmy, stojącego na legendarnej tratwie. Każdy też otrzymał szczyptę herbaty, zaparzył ją bez cukru w swej czarce napełnionej wrzątkiem, po czym jął pić.
Co za herbata! Nie zachodziła najmniejsza obawa, że dostawca – firma Gibb–Gibb & Co – sfałszował ją nieuczciwą domieszką obcych liści, ani by już raz ją zaparzono, bo wówczas nadawałaby się jedynie do czyszczenia dywanów, ani że nieumiejętny preparator pomalował ją na żółto kurkuminą lub na zielono błękitem pruskim! Była to nieskazitelnie czysta herbata cesarska. Cenne, podobne do płatków kwiatu listki z pierwszego marcowego zbioru, rzadko przeprowadzanego, bo krzew po nim więdnie, listki, które wolno zbierać jedynie małym dzieciom dłońmi ubranymi w rękawiczki.
Europejczykowi brakłoby słów uznania dla tego napoju, który nasi biesiadnicy popijali małymi łyczkami, nie zachwycając się nadmiernie, jako przyzwyczajeni do niego znawcy.
Oni bowiem, trzeba to zaznaczyć, nie umieli już ocenić delikatności tego wyśmienitego płynu. Bogato odziani w hanszan – lekką koszulę, makua – krótki kaftan, pao – długą, zapinaną z boku suknię, ze stopami w żółtych pantoflach z jedwabiu na pikowanej podeszwie, w jedwabnych spodniach przytrzymywanych w talii szarfą z frędzlami, w kamizelkach z delikatnie haftowanego jedwabiu, z wachlarzem u pasa, wytworni ci ludzie urodzeni byli właśnie w kraju, gdzie herbaciane krzewy dają zbiór swych wonnych liści. Posiłkiem, składającym się z gniazd jaskółczych, trepangów, ścięgien wieloryba i płetw rekina, delektowali się, jak na to zasługiwał z uwagi na umiejętne przyrządzenie; lecz ów jadłospis, który wzbudziłby podziw cudzoziemca, ich nie mógł zadziwić.
W każdym razie zupełnym zaskoczeniem była dla wszystkich nowina, jaką zakomunikował im gospodarz w chwili, gdy mieli wstać od stołu. Wtedy dopiero dowiedzieli się, dlaczego ich tego dnia podejmował.
Czarki były jeszcze pełne. Znudzony mężczyzną opróżnił swoją po raz ostatni, oparł się o stół i ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń tak przemówił:
– Przyjaciele, posłuchajcie mnie bez żartów. Kości zostały rzucone. Zamierzam wprowadzić do swej egzystencji nowy element, który rozproszy może jej monotonię. Czy robię dobrze, czy źle – przyszłość pokaże! Ten obiad, na który was zaprosiłem, jest moim pożegnaniem kawalerskiego żywota. Za dwa tygodnie żenię się i...
– I będziesz najszczęśliwszym z ludzi! – zawołał optymista. – Spójrz! Masz pomyślne wróżby!
Istotnie, podczas gdy lampy skwierczały rzucając nikłe błyski, na arabeskach okien skrzeczały sroki, a małe listki herbaty unosiły się pionowo w filiżankach. Tyle szczęśliwych przepowiedni nie mogło zawieść!
Wszyscy więc rzucili się gratulować gospodarzowi, który przyjął te życzenia z najdoskonalszym chłodem. Ale ponieważ nie wymienił wybranej przez siebie, a przeznaczonej do roli „nowego elementu" osoby, nikt nie był tak niedyskretny, aby go o to zapytać.
Filozof jednak nie przyłączył się do zgodnie brzmiących gratulacji. Ze skrzyżowanymi ramionami, oczami półprzymkniętymi i ironicznym uśmiechem na wargach, nie pochwalał, wydawało się, ani prawiących komplementy, ani przyjmującego je.
Wówczas ten ostatni wstał, położył mu dłoń na ramieniu i głosem mniej spokojnym niż zazwyczaj spytał:
– Czy jestem za stary na małżeństwo?
– Nie.
– Za młody?
– Tym bardziej nie.
– Uważasz, że nie mam racji?
– Może!
– Ta, którą wybrałem, a którą znasz, posiada wszystko, czego trzeba, aby uczynić mnie szczęśliwym.
– Wiem o tym.
– No więc?...
– To ty nie posiadasz wszystkiego, co potrzebne, aby być szczęśliwym! – Nudzić się samemu w życiu, to bardzo źle! Nudzić się we dwoje, to jeszcze gorzej!
– Nigdy więc nie będę szczęśliwy?...
– Nie, dopóki nie poznasz nieszczęścia!
– Nieszczęście nie może mnie dosięgnąć!
– Tym gorzej, bo w takim razie jesteś nieuleczalnie chory!
– Ach, ci filozofowie!–wykrzyknął najmłodszy z biesiadników.– Nie trzeba ich słuchać. To są maszyny do tworzenia teori...
Torentos.pl