Bułyczow Kir - Silniejszy od żubra i słonia.rtf

(31 KB) Pobierz
Kirył Bułyczow - Silniejszy od żubra i słonia

Kirył Bułyczow - Silniejszy od żubra i słonia

 

 

 

  - Miszeńka, jest do ciebie list! - pisnęła redakcyjna sekretarka, bielutka puszysta istotka, celnie przezywana Pisklęciem.

 

    Misza Stendal zmarszczył czoło. Siedział u niego ze skargą emeryt, prowadzili poważną rozmowę o wodociągach, emeryt zwracał się do Miszeńki z szacunkiem, traktował z imienia ojca, a sposób, w jaki zwracało się do niego Pisklę, był zupełnie nie na miejscu.

 

    - Proszę położyć na biurku, Antonino Panfiłowna! - powiedział Misza.

 

    Pisklę zapłoniło się od takiego afrontu i wyszło obrażone stukając obcasikami. Misza westchnął i zwrócił się do emeryta:

 

    - Proszę, niech pan mówi dalej!

 

    A sam zerknął na list. Był to list prywatny.

 

    Wielki Guslar. Redakcja gazety "Guslarski Sztandar", red. M. A. Stendal.

 

    Ale najważniejszy był adres nadawcy. Stendal przestał nawet słuchać emeryta, tylko potakiwał i czekał, kiedy wreszcie będzie mógł przeczytać list. Adres nadawcy brzmiał następująco: Powiat guslarski, leśnictwo Zabłocie, Terencjusz Arturowicz Zajka.

 

    Terencjusz Zajka był starym znajomym Stendala, przedstawicielem rodziny utalentowanych wynalazców. Przed trzema miesiącami Zajka przyjechał do miasta samobieżnym rosyjskim piecem swojego wynalazku i wtedy Stendal napisał błyskotliwy esej, który potem - w skróconej wersji - przedrukowała gazeta wojewódzka.

 

    Stendal od dawna marzył o wizycie w domu Zajków i tylko czekał na zaproszenie. I oto jest list.

 

    W końcu emeryt wyszedł. Misza od razu rzucił się na list, rozdarł kopertę i przeczytał, co następuje:

 

    Witaj, drogi przyjacielu, Michale Balzak!

 

    Słowo "Balzak" było starannie wykreślone, a nad nim napisano "Stendal". Terencjusz wiecznie zapominał, z którym z wielkich pisarzy Misza ma zaszczyt dzielić nazwisko. Roztargnienie, jakie można samorodnemu geniuszowi wybaczyć...

             

             

             

             

             

 

             

 

    Pisze do Ciebie Terencjusz Zajka, jeżeli jeszcze pamiętasz, kto to jest. Spokojnie u nas, przyroda zaczyna, budzić się do życia x zimowego snu, chociaż do wiosny jeszcze daleko. Okres zimowy byt dla naszej rodziny mocno wypełniony pracą. Trzeba przygotować się do lata, do zwalczania leśnych pożarów, brudnicy mniszki, wyścielnika jesionowca i turystów. Musimy zajmować się dokarmianiem zwierząt, dbać o sprawy bieżące, a przy tym niemało czasu poświęcamy na działalność wynalazczą. Jak wiesz, Misza, nasz tata, Artur Iwanowicz, mój brat Wasylij i ja skłonni jesteśmy do rozmyślań. Dwa razy przyjeżdżali dziennikarze, szkoda, że Ciebie z nimi nie było. W stosunkach z obcymi ludźmi zachowujemy należyty dystans, bo niektórzy z nich są zwykłymi łowcami sensacji. Piec też w porządku, nie skarżymy się. Poprzednie trzy miesiące poświęciliśmy naukom biologicznym. Coś tam udało się nam osiągnąć. Gdyby Cię to zainteresowało, wpadnij do nas w sobotę albo niedzielę. Czekamy z niecierpliwością! Adres znasz.

 

Twój oddany przyjaciel Terencjusz

             

             

             

             

             

 

             

 

    Podróż autobusem do Zabłocia trwa półtorej godziny, a z Zabłocia do leśniczówki idzie się leśną drogą godzinę, oczywiście jeżeli nie trafi się jakaś okazja.

 

    Kiedy otępiały po długiej jeździe i z lekka przyduszony panującą w autobusie duchotą Stendal wysiadł, już na niego czekano.

 

    Był piękny, mroźny marcowy dzień i wszystko skrzyło się w słońcu. Liliowe cienie bezlistnych drzew kładły się na srebrzysty śnieg, a pośrodku placu stał wielki, bielony. - ledwie go było na bieli śniegu widać - rosyjski piec. W piecu trzaskał ogień, z komina unosiła się strużka dymu, a obok pieca stał Terencjusz Zajka we własnej osobie, w ciemnym garniturze, pod krawatem i w błyszczących jak lustro butach.

 

    - Hej! - ucieszył się dziennikarz. - Terencjusz! Skąd się tu wziąłeś? Przeziębisz się!

 

    - Witaj, Misza - odpowiedział Terencjusz. - Ja po pana. - Przez placyk przechodzili ludzie, biegały po nim dzieci, ale nikt nie zwracał uwagi na rosyjski piec, którym przyjechał Terencjusz. W okolicy przywykli już do dziwactw rodziny Zajków. Ze względu na zdolności i nienaganne prowadzenie cieszyła, się ona powszechnym szacunkiem.

 

    W historii ludzkości można spotkać genialnych wynalazców, którzy czasami zamykają się w swoich pracowniach, gdzie w ciszy i samotności szykują zgubę wszystkiemu, co żywe, a czasami od tej samotności wariują. Ale w wypadku Zajków sprawa wygląda zupełnie, ale to zupełnie inaczej. .Ta spokojna rodzina składa się z Artura Iwanowicza, jego- synów Wasylija i Terencjusza, a także z żony Wasylija, Kławdii. W codziennym życiu rodzina ta niczym się od innych rodzin nie różni. Terencjusz i Wasylij ukończyli w Zabłociu średnią szkołę, odbyli służbę wojskową, pracują, studiują zaocznie na Akademii Rolniczej. Wasylij będzie w tym roku bronił pracy dyplomowej. Artur Iwanowicz nie ma wyższych studiów wojna przeszkodziła. Jest jednak bardzo oczytany i ma talent do języków. W leśnej głuszy nauczył się angielskiego, francuskiego, japońskiego, hindi, sanskrytu, łaciny i paru innych. Poliglotyzm Artura Iwanowicza służy szlachetnym celom - Artur Iwanowicz czyta gazety i literaturę naukową. Wasylij i Terencjusz to wierni współpracownicy ojca, a poza tym - złote ręce. Działając w zgodnym kolektywie dokonali wielu wynalazków, które są bardzo nie na rękę wszystkim, instytutom naukowo-badawczym zarówno w kraju, jak i za granicą. Kłowa w tym zespole pełni rolę zdrowej opozycji i mądrej myśli krytycznej. Jeżeli wyrazi się o nowym pomyśle pozytywnie, można oczekiwać dynamicznego rozwoju tego pomysłu. Jeżeli coś nie wzbudziło aprobaty Kławdii, należało to raczej odrzucić.

 

    Ale działalność Zajków ma też pewien minus - mianowicie mało komu jest znana. Przyczyną tego jest zbytnia skromność całej rodziny. Czasem nawet rozumowali - oczywiście błędnie! - w sposób następujący: jeżeli nam udało się to wynaleźć, to na pewno ktoś już to przed nami wynalazł w dużym mieście.

 

    Terencjusz odebrał z rąk gościa ciężką teczkę z gościńcami i pokiwał głową:

 

    - Ależ po co się było wykosztowywać, Misza...

 

    Stendal usadowił się na przeznaczonym do spania miejscu, okutał nogi kożuchem, a Terencjusz podrzucił drew do ognia. Piec uniósł się nieco nad ziemią na poduszce powietrznej i lekko się przechylił. Zapachniało dymem. Terencjusz siedział z przodu, zwiesiwszy nogi, i kierował zgrabnie wyrzeźbionymi z drzewa dźwigniami.

 

    Piec jechał miękko, jakieś czterdzieści na godzinę, nie więcej. Jodełki uderzały go ciemnymi łapami gałęzi, wesołe wiewiórki wybiegały na drogę i machaniem puszystych ogonów pozdrawiały leśniczego.

 

    - O! - wykrzyknął Stendal. - Popatrz!

 

    Na skraju drogi stał niedźwiedź brunatny w kolorze pomarańczowym. Niedźwiedź skrzyżował łapy na brzuchu i ryczał kiwając głową.

 

    - Ładny, co? -zapytał Terencjusz, przyhamowując.

 

    - Ładny? Przecież ten niedźwiedź jest pomarańczowy! - Jasne, że pomarańczowy! Widzę, nie jestem daltonistą. Terencjusz cisnął w niedźwiedzia obwarzankiem, zwierzak złapał poczęstunek i udał się w głąb lasu.

 

    - Przyświecały nam dwa cele - wyjaśniał Terencjusz dodając gazu. - Po pierwsze, kontrola nad wielkimi drapieżnikami. Widać go z daleka, chcesz, to obserwujesz, chcesz, możesz kontrolować liczebność.

 

    - A po drugie? - Pomarańczowa plamka mignęła w prześwicie między pniami i znikła.

 

    - Po drugie, wytworzenie nowych futer. Zobaczysz, mamy jeszcze dwa zielone wilki.

 

    - Wspaniałe! - krzyknął Stendal. - I kolor się nie spiera?

 

    - Kolor jest naturalny. Innych nie trzymamy. A jeżeli chodzi o to, czy wspaniałe, czy nie, to w rodzinie są zdania podzielone.

 

    - Dlaczegóż to?

 

    - A dlatego, że taki niedźwiedź musi jeść. Na samych jagodach nie przeżyje, a teraz wygląda w lesie jak sygnał ostrzegawczy. Musiał się więc zwrócić do ludzi o pomoc. Dokarmiamy. Albo jeżeli wziąć zielone wilki...

 

    Nagle Stendal zobaczył, że za piecem biegną z wyciągniętymi szyjami i wyprężonymi jak struna ogonami dwa zielone wilki. Widok był jeszcze bardziej obłędny niż pomarańczowy niedźwiedź.

 

    - Oto one!

 

    - One, oczywiście. Nie bój się, nie gryzą. Lecą na obiad. I rzeczywiście - wilki minęły piec i popędziły dalej.

 

    - Latem to taki wilk ma dobrze, najlepsze tradycje maskowania. A w zimie wygląda jak plama na śniegu. Też trzeba je było zaprowiantować.

 

    Takimi to rozmówkami skracali sobie drogę.

 

    - A czemu ty, Terencjuszu, jesteś w samym garniturze? - zapytał Stendal. - To też jakiś wynalazek?

 

    Domyślał się, że w niebieskim garniturze Terencjusza są wszyte jakieś elektryczne nitki albo tworzy się wokół niego pole siłowe.

 

    - Od dzieciństwa - odpowiedział Terencjusz - mamy zwyczaj oblewać się zimną wodą. Tata zawsze nas krótko trzymał. Wasylij to przedtem przerębel sobie wycinał i się kąpał, ale teraz Kława mu zabroniła.

 

    Za bardzo splatało się w Zajkach to, co postępowe i naukowe, z tym, co zupełnie zwyczajne.

 

    Piec wjechał w otwarte wrota.

             

             

             

             

             

 

             

 

   - Proszę wybaczyć! Czym chata bogata. Niech pan skosztuje naszego prostego domowego jadła - powiedział Artur Iwanowicz, zapraszając do uginającego się od jadła stołu.

 

    Ładniutka Kławdia, ubrana w szerokie dżinsy i haftowaną w wielkie kwiaty koszulę, spłoniła się zmieszana, kiedy Stendal pochwalił potrawy - cielęcinę w galarecie, karczochy, krem malinowy, przecieraną zupę cebulową i inne osiągnięcia domowej sztuki kulinarnej.

 

    - A ty się, Kława, nie pesz - powiedział Wasylij. Był bardzo podobny do młodszego brata - tak samo złotowłosy, szczupły i schludny. Gość oddaje ci sprawiedliwość. Nie ma się czego krępować.

 

    Po deserze Kławdia podała mężczyznom kawę.

 

    - Kawę hodujemy sami. W cieplarniach - powiedział Terenejusz. Uprawa hydroponiczna. Szkoda, że przyjechałeś tak wcześnie, ananasy jeszcze nie dojrzały. Pierwsze będą w kwietniu.

 

    - Poślemy mu do miasta - oznajmił Artur Iwanowicz. - Niech się rozpieszcza witaminami.

 

    - Serdeczne dzięki - odparł Stendal. Rozkoszował się przytulnością domu i wspaniałą gościnnością Zajków. Od kominka ciągnęło ciepłem, nogi zagłębiały się w puszyste futra różnobarwnych zwierząt doświadczalnych leżące na podłodze. A w sercu czuł słodkie oczekiwanie nadchodzących cudów.

 

    Artur Iwanowicz jakby czytał w duszy Stendala.

 

    - Słyszeliśmy o panu, Misza, proszę wybaczyć, że tak się bezpośrednio zwracam, od Tereszki. Bardzo ciepło o panu mówi.

 

    Misza spłonił się.

 

    - I dlatego postanowiliśmy pokazać panu wyniki naszych badań. Niech pan sam zadecyduje, czy są już one godne opublikowania na łamach naszej prasy, czy lepiej jeszcze z tym poczekać.

 

    - Jestem gotów! - Stendal poderwał się z miękkiego fotela. Rozpierała go żądza czynu.

             

             

             

             

             

 

             

 

    Zajkowe wyprowadzili Stendala na zasypane śniegiem podwórze. Zmierzchało. Chwytał mróz. Słońce wisiało nad wierzchołkami sosen.

 

    Za wysokim ogrodzeniem z siatki widać było kilka ciemnych wzgórków.

 

    - Taa... - powiedział Artur Iwanowicz. - Przepraszam, ale sądzę, że to może pana zainteresować. Chodź tu, zabijako!

 

    Jeden ze wzgórków poruszył się i wyciągnął długą szyję z dziobem na końcu. Ukazały się szklane ślepia, głupawo spoglądające na świat. Struś podniósł nogi i powoli, jakby robił wielką łaskę, zbliżył się do ogrodzenia. Struś wyglądał niecodziennie - sprawiał wrażenie, że ubrano go w puchate futro, tak gruba była warstwa piór (a może rzeczywiście futra?) - nawet nogi miał porośnięte! Czuł się na mrozie doskonale i trudno było uwierzyć w jego tropikalne pochodzenie.

 

    Artur Iwanowicz poczęstował strusia cukierkiem, który został przyjęty z majestatyczną uprzejmością.

 

    - Inne nie wstają - Artur Iwanowicz wskazał ręką pozostałe wzgórki, z których wysunęły się długie szyje i uprzejmie zwróciły głowy w kierunku ludzi. - Siedzą na jajkach. To nasze największe osiągnięcie, są mrozoodporne. Wiele nas to kosztowało, ale to, że nauczyły się wysiadywać jaja na śniegu, to ogromny sukces. Skrzyżowaliśmy z pingwinami. Wygląd zewnętrzny i rozmiary strusia, a obyczaje pingwinie.

 

    Stendal odważnie wetknął rękę przez siatkę, poklepał ptaka po dziobie i omal nie stracił palca.

 

    - Ostrożnie! - powstrzymał jego zapędy Wasylij. - Nie uznaje obcych! To nieposkromione ptaszysko!

 

    - To znaczy - podsumował Artur Iwanowicz - pracowaliśmy na dwa fronty. Pierwszy widziałeś, to różnobarwne zwierzęta. A drugie zadanie, jakie przed nami stoi - kontynuował Artur Iwanowicz - to przystosowanie niektórych tropikalnych, że tak nawet powiem, egzotycznych zwierząt do naszych warunków.

 

    - Wspaniale! - wykrzyknął Stendal. - Pozwoli pan, że o tym napiszę w naszej gazecie?

 

    - Pisz, kochany - odparł Artur Iwanowicz. - Pisz. Pomożesz zwalczać trudności z wrażeniem.

 

    Przecięli podwórze i ruszyli duktem.

 

    - A teraz, jeżeli zechcesz, pokażemy ci doświadczenie w toku powiedział Artur Iwanowicz. - Nie do publikacji, tylko jako ciekawostkę.

 

    Dukt kończył się na polanie. Znajdowała się tu zagroda, otoczona ciężkimi balami.

 

    Pośrodku zagrody stał żubr, jakiego Stendal nie widział nawet w zoo. Był wyższy od Stendala, miał ze trzy metry długości i tępy, okrutny pysk. Przedpotopowy stwór. Co prawda w kolorze naturalnym. Misza, choć nie był tchórzem, cofnął się od ogrodzenia.

 

    - Wzbudza szacunek, co? - zapytał Terencjusz. - Nazywamy go Belzebub.

 

    Belzebub obejrzał sobie obecnych malutkimi złymi oczkami i zupełnie bez dania racji schylił łeb i zaszarżował. Bale, z których była zbudowana zagroda, drgnęły, .a po całym lesie rozległ się potężny huk. Z drzew posypał się śnieg, poderwały przerażone kruki. Żubr nieco się cofnął - przygotowywał się do następnego ataku.

 

    - Pierwotna siła - powiedział z szacunkiem Artur Iwanowicz. Był najmniejszy ze wszystkich, nawet mniejszy i niższy od Kławy, ale jedyny nie odskoczył, kiedy żubr szturmował drewnianą przeszkodę.

 

    - Kława, jesteś gotowa?

 

    - Tak.

 

    - Pamiętaj, ostrożnie!

 

    Coś się będzie działo, pomyślał Stendal.

 

    Kława podeszła do ogrodzenia, oparła rękę o bal i lekko wskoczyła do zagrody.

 

    - Stój! - wyrwało się Stendalowi. Ale nikt go nie poparł.

 

    Żubr powoli odwrócił głowę, próbując pojąć swym maleńkim móżdżkiem, kto śmiał naruszyć jego królestwo.

 

    - Ty się, Misza, nie denerwuj. Nie jesteśmy potworami - uśmiechnął się Terencjusz. - Kochamy Kławę.

 

    - Niech pan zwróci uwagę, przedstawicielu mass mediów - rzekł Artur Iwanowicz. - Oto widok godny obejrzenia.

 

    Kława spokojnie czekała, aż żubr się do niej zbliży. A zwierzę cofnęło się, żeby nabrać rozpędu, i zaczęło kopytami ryć ziemię.

 

    I nagle z głuchym rykiem żubr rzucił się na Kławę.

 

    Dziewczyna stała prosto, kożuszek się jej rozchylił, czapeczka lekko zsunęła na bok.

 

    Uciekaj! - błagał bezdźwięcznie Stendal.

 

    Ale Kławoczka ani myślała uciekać. Dotknęła czubkami palców rogów pędzącego Belzebuba. Wydarzenia potoczyły się tak szybko, że Stendal miał ochotę wrzasnąć, jak przy oglądaniu w telewizji meczu hokejowego: "Powtórka! W zwolnionym tempie!"

 

    A wszystko dlatego, że Kława, chwyciwszy żubra za rogi, nie tylko zatrzymała pędzący ogrom, ale i zupełnie niezauważalnym dla oka ruchem powaliła go na śnieg.

 

    Stendal otrząsnął się z oszołomienia. Kława stała nad potężnym cielskiem i przytrzymywała drobną rączką głowę swego przeciwnika:

 

    - Puścio go? - krzyknęła.

 

    - Puść, po co zwierzę upokarzać - odkrzyknął Artur Iwanowicz i wracaj tutaj, zanim się połapie.

 

    - Już lecę! - Kława odeszła od żubra i lekko podbiegła do ogrodzenia. Żubr ani myślał się podnieść, leżał, mrugał oczkami i głęboko przeżywał. Zupełnie jak bandzior, któremu słuszny odpór dało niewinne dziecię.

 

    Kławdia stała już obok mężczyzn.

 

    - No i co o tym myślisz, Misza? - zapytał Terencjusz.

 

    - Nic nie myślę - przyznał się Misza. - Ona wie, gdzie żubr ma wyłącznik?

 

    Kława roześmiała się. Podeszła do dziennikarza, dotknęła cienkimi paluszkami jego piersi i w tym momencie Stendal poczuł, że unosi się w powietrze. Ziemia znalazła się gdzieś strasznie daleko, a do tego była jakaś krzywa. Tam, na dole, stali Zajkowie i szczerzyli się w uśmiechu. A Kława jedną ręką trzymała Stendala nad głową i widocznie robiła to bez żadnych trudności, bo zapytała spokojnie:

 

    - Misza, niech mi pan powie, czy to prawda, że do domu towarowego w Guslarze rzucili składane japońskie parasolki?

 

    - Niech mi pani wybaczy, nie jestem zorientowany - wytwornie odkrzyknął z góry Stendal, choć sytuacja, w jakiej się znajdował, raczej nie skłaniała do wymiany poglądów na temat japońskich parasolek, zwłaszcza składanych.

 

    - Opuść go, Kława - powiedział Artur Iwanowicz. - Już się przekonał. A w ten sposób nauka trąci tanim dowcipem...

 

    Kława ostrożnie postawiła Stendala na śniegu.

 

    - Chodźmy do domu - powiedziała. - Powinnam odpocząć.

 

    Żubr powoli dźwigał się na nogi, odwracając głowę od ludzi, którzy tak okrutnie sponiewierali jego żubrzą godność osobistą.

 

    - Kława, idź przodem z Wasylijem - zakomenderował Artur Iwanowicz. - Pamiętasz, gdzie leży glukoza?

 

    - Sekundkę - powiedziała młoda kobieta - tu trzeba jeszcze coś uporządkować, a ja ciągle nie mam do tego głowy.

 

    Zeszła z drogi i stanęła obok rosochatego pnia, tak wielkiego, że aby go objąć, trzeba by ze trzech chłopa.

 

    - Ostrożnie, nie zniszcz sobie kożuszka - ostrzegał Artur Iwanowicz.

 

    Kława leciutko rozchwiała pień, tak jak dentysta obrusza chory ząb, nim zabierze się do niego z kleszczami. Pień głośno zaskrzypiał.

 

    - Połóż go tu, na skraju drogi - powiedział Wasylij. - Potem go porąbię.

 

    Kława wyrwała pień, ogłuszająco zapiszczały wyszarpywane z ziemi korzenie. Dziewczyna poturlała pień tam, gdzie wskazał Wasylij.

 

    - No, już możemy iść - oznajmiła zapinając kożuszek.

             

             

             

             

             

 

             

 

    Kława i Wasilij opuścili towarzystwo. Pozostali wrócili do białej izby i usiedli przed kominkiem.

 

    - Jak ci się podobają, Misza, osiągnięcia Kławy? - zapytał Terencjusz.

 

    - Z niecierpliwością oczekuję wyjaśnień - powiedział Stendal popijając z kubka kwas na ostudzenie emocji.

 

    - To jasne jak słońce - odparł Terencjusz. - Trzeba tylko pomyśleć. A my, Zajkowie, bardzo lubimy myśleć...

 

    Artur Iwanowicz kiwnął głową aprobująco.

 

    - Zastanowiłeś się kiedyś, na jakiej zasadzie działają mięśnie? - No, kurczą się... I rozkurczają...

 

    - To nie jest zasada - westchnął Terencjusz. - A zasada jest taka, jak w każdym silniku: spalają paliwo, wydzielają energię, wykonują pracę.

 

    - No jasne - zgodził się - Stendal.

 

    - Ano właśnie, czego tu nie rozumieć. Ty, na przykład, możesz podnieść dwadzieścia kilogramów.

 

    - Więcej! - zaoponował Misza z oburzeniem.

 

    - A sportowiec podniesie sto albo i dwieście. I dlatego hoduje na sobie taką masę muskułów, że aż strach patrzeć! Wszystko po to, żeby podnieść jakieś żałosne dwieście kilo. Jesteśmy głupio skonstruowani.

 

    - W tym punkcie, Teresza - wybacz, że się wtrącam - nie masz racji - błękitne oczy Artura Iwanowicza błyszczały. - Skonstruowani jesteśmy mądrze, tylko nasza maszyna ma ogranicznik. Żeby na dłużej starczyło paliwa. Mądry człowiek pięćdziesiąt kilogramów zwali sobie na plecy i przez cały dzień drepce. A paliwo w mięśniach spala się, glukoza znika, wytwarza się kwas mlekowy... O innych szczegółach nie warto wspominać, wybacz, ale i tak ich nie zrozumiesz.

 

    - Nie rozumiem - pokornie zgodził się Stendal.

 

    - A jeżeli musimy zużyć na raz całe paliwo - rozpalić ognisko? Przecież mięśnie są do tego zdolne! Ich włókna są tak elastyczne i mocne, że ty, wybacz, Stendal, nawet nie potrafisz sobie tego wyobrazić. Pamiętasz może szkolne doświadczenie: drażnisz łapkę żaby prądem i unosi ona wielki ciężar. Wyobraź sobie, żeśmy podrzucili mięśniom fosforan kreatyny, czyli zajęli ogranicznik. I niech całe paliwo spłonie w ciągu dziesięciu minut. Rezultat będzie imponujący!

 

    - A co potem? - zapytał Stendal. - Przecież natura okrutnie karze tych, którzy łamią jej prawa!

 

    - Popatrz, popatrz, jak się rozwinął! - ucieszył się Terencjusz. - Nie naigrawaj się z niego! - upomniał go Artur Iwanowicz. Zrób, co do ciebie należy, zaraz potem do łóżeczka, zażyj coś na wzmocnienie i przestrzegaj zaleceń. Cóż to by był za wynalazek, gdyby mógł człowiekowi zaszkodzić? Dopóki nie wynajdziemy środka wyrównującego szybko ubytek sił, nie będziemy puszczać naszego odkrycia w lud, nie obawiaj się!

 

    - A kiedy zakończycie doświadczenia? - zapytał rzeczowo Stendal. Oczami duszy widział już artykuł, który rozsławi jego imię wśród całej dziennikarskiej braci.

 

    - Nie spiesz się. To może trwać jeszcze rok, dwa. Albo wyjdzie nam wielki wygłup, albo...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin