Butler Octavia E. - Przypowieść o talentach.rtf

(1109 KB) Pobierz
Octavia E

Octavia E. Butler

 

 

Przypowieść o Talentach

 

 

 

 

 

 

 

 

Przełożył Jacek Chełminiak


PROLOG

 

To cali my –

Energia

I Masa, Życie

I formowanie Życia, Jaźń

I formowanie Jaźni, Bóg

I kształtowanie Boga.

Niech każdy zważy –

Nikt się nie rodzi

Z celem, Lecz tylko z zadatkiem celu.

 

Lauren Oya Olamina,

„Nasiona Ziemi. Księgi Żywych”

 

Zrobią z niej BOGA.

Myślę, że chyba nawet by jej się spodobało, gdyby mogła się o tym dowiedzieć. Wbrew wszystkim protestom i zaprzeczaniu, tak naprawdę zawsze potrzebni jej byli posłuszni i oddani zwolennicy - uczniowie - zasłuchani w nią, wierzący we wszystko, co im mówiła. Tak samo potrzebne jej były wielkie wydarzenia, które wykorzystywała do własnych celów.

Zdaje się, że wszystkie bóstwa tego potrzebują.

Urzędowo jej pełne imię i nazwisko brzmiało: Lauren Oya darnina Bankole, ale dla tych, co ją darzyli miłością lub nienawiścią, była po prostu Olaminą. Dla mnie była biologiczną matką.

Teraz nie żyje.

Przez cały czas chciałam pokochać ją i uwierzyć, że nie jest winna temu wszystkiemu, co zaszło między nami. Pragnęłam tego.

A jednak, wciąż jej potrzebując, czułam do niej nienawiść i bałam się jej. I nigdy, przenigdy jej nie ufałam, nigdy nie byłam w stanie pojąć, jak mogła być taka, jaka była - z taką ostrością widzenia, a jednak tkwiąca w błędzie; zawsze dla całego świata, a nigdy dla mnie. Dalej tego nie pojmuję. Teraz, kiedy umarła, nie mam żadnej pewności, czy kiedykolwiek mi się uda. Mimo to muszę próbować, bo przecież muszę zrozumieć siebie, a ona jest cząstką mnie. Nie podoba mi się to, ale to fakt. Dlatego, aby zrozumieć, kim jestem, powinnam zacząć ogarniać, kim była ona. Właśnie po to piszę i składam do kupy tę książkę.

Pisanie zawsze było moim sposobem na porządkowanie uczuć.

Matka też tak robiła. U niej, prócz potrzeby pisania, rozwinęła się jeszcze chęć rysowania. Gdyby przyszła na świat w normalniejszych czasach, może tak jak ja zostałaby pisarką albo artystką w jakiejś innej dziedzinie sztuki.

Choć w ciągu całego życia większość ze swych rysunków porozdawała, udało mi się parę zebrać. Mam też egzemplarze wszystkiego, co ocalało z jej pisaniny. Nawet niektóre z jej wczesnych, papierowych brulionów zostały dla potomnych skopiowane na dyskietkach lub kryształach. Od wczesnej młodości miała zwyczaj chowania zapasów żywności, pieniędzy i broni w ustronnych kryjówkach bądź u zaufanych osób. Ten nawyk kilkakrotnie ratował jej życie, a przy okazji pozwolił zachować nie tylko jej własne słowa, notatki i dzienniki, lecz i zapiski mojego ojca, bo i jego - metodą wiercenia dziury w brzuchu - zdołała nakłonić, by co nieco zapisywał. Miał lekkie pióro, choć pisać nie lubił. Dobrze się stało, że tak go przyciskała. Cieszę się, że mogłam poznać go przynajmniej poprzez to, co napisał.

Zastanawiające, ale bynajmniej wcale mnie nie cieszy, iż tę samą możliwość miałam w jej przypadku.

„Bóg jest Przemianą” - oto wyznanie wiary mojej matki; credo, które zawarła w pierwszej strofie „Pierwszej Księgi Żywych” swych „Nasion Ziemi”.

 

Czegokolwiek dotykasz,

Ulega Zmianie.

 

Cokolwiek zmieniasz,

Zmienia też ciebie.

 

Zmiana

Jest jedyną trwałą prawdą.

 

Bóg

Jest Przemianą.

 

Cóż, słowa całkiem nieszkodliwe, a w jakimś metaforycznym sensie chyba nawet prawdziwe. Przynajmniej na początku wyszła od jakiejś prawdy. I tak ostatni raz dotknęła mnie swymi wspomnieniami, swoim życiem i tą cholerną filozofią Nasion Ziemi.


Rok 2032

 

Powierzamy naszych zmarłych

Sadom

I gajom.

Zwracamy ich

Życiu.

 

Lauren Oya Olamina,

„Nasiona Ziemi. Księgi Żywych”


1

 

Mrok

Nadaje kształt światłu, A światło

Kształtuje ciemność.

Śmierć

Daje kształt życiu, Jak życie

Daje kształt śmierci.

Wszechświat

I Bóg

Dzierżą tę pełnię, Wzajemnie się określając.

Bóg

Obleka w kształt wszechświat, Który

Daje kształt Bogu.

 

Lauren Oya Olamina,

„Nasiona Ziemi. Księgi Żywych”

 

Ze „Wspomnień z innych światów”

TAYLORA FRANKLINA BANKOLE’A

 

Wyczytałem, że ów okres wstrząsów, który żurnaliści zaczęli nazywać Apokalipsą albo bardziej pospolicie, za to z większą goryczą, Zarazą, trwał od 2015 do 2030 roku - piętnaście lat bezhołowia. To nieprawda. Zaraza męczy nas dużo dłużej. Wylęgła się sporo przed rokiem 2015, może nawet jeszcze pod koniec zeszłego milenium. I wcale się nie skończyła.

Czytałem też, że wywołały ją gospodarcze, społeczne i klimatyczne kryzysy, które przypadkiem zbiegły się w czasie. Już uczciwiej byłoby przyznać, że zrodziła ją nasza własna odmowa zajęcia się widocznymi gołym okiem problemami, jakie nabrzmiały w tych dziedzinach. Wpierw sami je stworzyliśmy, a potem spokojnie patrzyliśmy, jak przeradzają się w kryzysy. Ludzie zaprzeczają temu, ale ja urodziłem się w 1970 i widziałem dosyć, by wiedzieć, że mam rację. Byłem świadkiem, jak wykształcenie z podstawowego wymogu, który trzeba spełnić, aby przetrwało cywilizowane społeczeństwo, przeradza się coraz bardziej w przywilej bogaczy. Byłem świadkiem, jak chęć zysku, wygodnictwo i bierność stawały się wymówką dla coraz większej i coraz groźniejszej degradacji środowiska. Na moich oczach nieuchronnym losem coraz większych rzesz ludzkich stawało się ubóstwo, głód i choroby.

Ogólnie rzecz biorąc, Zaraza doprowadziła do prowadzonej jakby na raty trzeciej wojny światowej. Faktycznie w tamtych czasach przez świat przetoczyło się parę pomniejszych krwawych wojenek. Wszystkie o głupstwa - jedno wielkie marnowanie ludzkiego życia i bogactw. Wszystkie rzekomo w obronie przed podłym, obcym nieprzyjacielem. Tak naprawdę wzniecali je nieodpowiedzialni przywódcy, niemający pomysłów, co innego można by zrobić. Za to dobrze wiedzieli, jak żerując na ludzkim strachu, podejrzliwości i nienawiści, na powszechnych potrzebach i chciwości, wzbudzić dla swojej wojny patriotyczne poparcie.

Pośród tego wszystkiego Stany Zjednoczone Ameryki ucierpiały na skutek całkiem niewojskowej, acz dotkliwej klęski. Chociaż nie przegrały żadnej poważnej wojny, nie zdołały odeprzeć Zarazy. Może po prostu straciły z oczu wizję państwa, do jakiej kiedyś dążyły, a później już tylko miotały się bez celu od gafy do gafy, aż całkiem opadły z sił.

Co z nich zostało i czym są dzisiaj? Sam nie wiem.

 

Taylor Franklin Bankole to mój ojciec. Sądząc po jego pismach, wydaje się, że był troskliwym, trochę oficjalnym człowiekiem, który uwikłał się w związek z moją upartą i dziwną matką, chociaż na dobrą sprawę mogłaby prawie być jego wnuczką.

Matka chyba go kochała i chyba dał jej szczęście. Spotkali się w czasach Zarazy, oboje bezdomni włóczędzy. On był już pięćdziesięciosiedmioletnim lekarzem - tak zwanym doktorem rodzinnym a ona zaledwie osiemnastolatką. Zaraza pozostawiła im wspólne, okropne wspomnienia. Obydwoje przeżyli zagładę swych miast - on San Diego, ona Robledo, jednego z przedmieść Los Angeles. W 2027 poznali się, polubili i pobrali. Czytając między wierszami, myślę sobie, że ojciec zapragnął wziąć w opiekę tę młodą, dziwną dziewczynę, z którą zetknął go los. Chciał ocalić ją przed panującym chaosem, obronić przed gangami, prochami, niewolnictwem i chorobą. No i naturalnie pochlebiało mu, że ona też go chce. Był mężczyzną z krwi i kości, któremu na pewno doskwierało, że tak długo jest sam. Gdy spotkał mamę, jego pierwsza żona nie żyła już od jakichś dwóch lat.

Oczywista - nie był w stanie zapewnić mojej matce bezpieczeństwa. Nikt nie zdołałby tego dokonać. Mama obrała swą drogę na długo przedtem, nim się poznali. Jego błąd tkwił w tym, że widział w niej jedynie młodą dziewczynę, podczas gdy ona już wtedy była pociskiem, od dawna uzbrojonym i wycelowanym.

 

Z „Dzienników Lauren Oya Olamina”

NIEDZIELA, 26 WRZEŚNIA 2032

 

Dzisiaj Święto Przybycia, piąta rocznica założenia naszej wspólnoty tu, w górach okręgu Humboldt, nazwanej przez nas Żołędziem.

 

Jakby na przekór świątecznemu nastrojowi, właśnie znów przyśnił mi się jeden z powracających koszmarów. Przez ostatnie parę lat raczej rzadko mnie nawiedzają - starzy wrogowie ze znajomymi paskudnymi nawykami. Znam te sny. Tak łagodnie, niewinnie się zaczynają... Dzisiejszy był z początku wycieczką w przeszłość, odwiedzinami w domu, okazją, by spędzić trochę czasu z duchami ukochanych bliskich.

 

* * *

 

Mój dawny dom odrodził się z popiołów. Choć przed laty na własne oczy widziałam, jak płonął, jakoś mnie to nie dziwi. Pamiętam, że szłam przez pogorzelisko, które po nim zostało. A jednak teraz dom stoi na nowo, wypełniony ludźmi, których znałam jako dorastająca dziewczyna. Siedzą w naszych frontowych pokojach na ustawionych rzędami starych składanych krzesłach z metalu, drewnianych z kuchni i jadalni, i plastikowych ogrodowych. Milczące zgromadzenie przepędzonych i pomordowanych.

Nabożeństwo już się zaczęło i naturalnie tato wygłasza kazanie.

Wygląda tak, jak zawsze wyglądał w swoich liturgicznych szatach: wysoki i barczysty, surowy i prosty - potężny, czarny mężczyzna o głosie, który nie tylko słyszysz, ale wręcz czujesz na skórze i w kościach. Nie ma takiego zakamarka w zborze kongregacji, do którego by nie dotarł. Nigdy nie mieliśmy żadnego systemu nagłośnienia - nie było takiej potrzeby. Teraz znów słyszę i czuję ten głos.

Ile lat temu mój ojciec zaginął? Czy raczej - ile lat temu został zamordowany? Bo przecież z pewnością tak właśnie skończył.

Nie był typem mężczyzny, który porzuciłby własną rodzinę, własną wspólnotę i kościół. W czasach gdy zniknął, o gwałtowną śmierć było jeszcze łatwiej niż dziś. Patrząc od drugiej strony, życie wtedy też było prawie niemożliwością.

Pewnego dnia po prostu wyjechał do swego gabinetu w college’u. Prowadził zajęcia w komputerowej sieci i tylko raz w tygodniu musiał ruszać się z domu, ale nawet ten raz narażał się na straszne ryzyko. Jak zwykle, zanocował w college’u. Dla wszystkich dojeżdżających do pracy wczesny ranek był najbezpieczniejszą porą na podróż. Nazajutrz skoro świt tato wyruszył do domu i nikt go już więcej nie widział.

Szukaliśmy go. Nawet zapłaciliśmy policji, aby też szukała.

Wszystko na próżno.

To wydarzyło się na wiele miesięcy, zanim spalili nam dom i zniszczyli całe nasze sąsiedztwo. Miałam wtedy siedemnaście lat. Dziś mam dwadzieścia trzy i od tamtego cmentarzyska dzieli mnie dobrych kilkaset kilometrów.

Mimo to, całkiem znienacka, w moim śnie znów wszystko jest dobrze. Jestem we własnym domu, a tato prawi kazanie. Moja macocha siedzi za jego plecami, pochylona nad pianinem. Przed tatą, zajmując przestronną, niecałkiem otwartą przestrzeń naszego rodzinnego pokoju, jadalni i saloniku, siedzi całe zgromadzenie sąsiadów. Te trzy pomieszczenia razem mają kształt litery L i dziś, z okazji niedzielnego nabożeństwa, wypełnia je po brzegi chyba ze czterdziestu wiernych, więcej niż zwykle. Jednak są zbyt cisi, zbyt spokojni jak na kongregację baptystów - przynajmniej na tę, w...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin