Sośnicki Mirosław - Wzgórze Pana Boga.doc

(154 KB) Pobierz
WZGÓRZE PANA BOGA

WZGÓRZE PANA BOGA

Mirosław Sośnicki

 

Wydawnictwo MTM

 

Książka ta jest żywym, przejmującym świadectwem Bożego nawiedzenia. Rozpoczyna się nieszczęściem, upadkiem z wysokości, kończy się na wzgórzu, miejscu szczęścia, do którego doprowadziła długa droga - nawrócenia. To świadectwo budzi wiarę w sens ofiary, dzięki której oczyszcza się miłość a życie staje się pełne, błogosławione... Jest to historia człowieka, który nie mogąc pogodzić się ze śmiercią ukochanego syna, trafia w objęcia Kościoła, w optymistyczną "baśń" katolicyzmu. Z żarem neofity poznaje przebogate królestwo modlitwy. Wstępuje nawet do świeckiego zakonu karmelitów bosych...

Całość stanowi 12 czteroczęściowych rozdziałów czyli 48 części. Publikujemy 7 z nich.

 

Rozdział I

część 1

Człowiek powoli otwierał oczy. Resztki snu były w nim jeszcze, gdy wstał i poczłapał w kierunku toalety. W korytarzu zauważył otwarte drzwi od pokoju syna. Pokój był pusty. Syn nie wrócił. Pomyślał, że po powrocie z Wrocławia poszedł do dziewczyny i został na noc. Dziewczyna nie ma telefonu. Syn za godzinę, za dwie powinien wrócić. To była senna myśl. Myśl, która mówiła: nie przejmuj się, wszystko jest w porządku, Michał zaraz wróci, a ty kładź się spać, bo co – do choroby – lepszego można robić w niedzielę o wpół do szóstej rano.
Rozsądek i strach zaczęły jednak przedzierać się przez  śpiący umysł. Krzyczały coraz głośniej, że coś tu nie jest w porządku, że przecież w ponaddwudziestodwuletnim życiu Michała nigdy nic podobnego się nie zdarzyło.
Nie chciał budzić żony. Delikatnie przymknął drzwi w swoim pokoju. Usiadł na skraju wersalki. Myśli używały sobie w najlepsze, przedstawiając coraz to nowe obrazy. Starał się zachować spokój, starał się nie poddawać emocjom. Było to coraz trudniejsze. Umysł już się obudził. A to nie oznaczało nic dobrego.
Obiecywał sobie, że gdy syn tylko wróci, tak go opieprzy, jak jeszcze nigdy w życiu, bo przecież to się w głowie nie mieści, aby tak postępować. Ale dlaczego ma go opieprzać? To przecież niepodobne do niego. Michał dzwonił, nawet gdy miał się spóźnić o piętnaście minut. Coś musiało się stać.

Człowiek na pidżamę naciągnął sweter, spodnie. Diana już stała przy drzwiach wyjściowych i przeciągała się tak, jak to mają w zwyczaju owczarki niemieckie po przebudzeniu. Nałożył  kurtkę, czapkę. Delikatnie, aby nie budzić Elżbiety, otworzył drzwi. Za drzwiami zasznurował buty i nałożył Dianie smycz.
Pies był przyzwyczajony do długich spacerów. Człowiek tymczasem kręcił się nerwowo przed domem. Dwadzieścia kroków w jedną stronę, dwadzieścia w drugą. Tak, aby cały czas być jak najbliżej drzwi wejściowych. Tak, aby zauważyć Michała, gdy będzie wracał do domu. Ciemno. Zimno. Niepotrzebnie wychodził. Przecież z Dianą można wyjść nawet i o ósmej. Mógł jeszcze spać. Jak tu spać, gdy nie ma Michała.
Kiedy człowiek porządnie zmarzł, wrócił do mieszkania. Nie rozbierając się, podszedł do telefonu, zadzwonił na pogotowie. Nie było żadnego wypadku. Chwila uspokojenia. Nie na długo. Michał mógł nie wrócić z Wrocławia. Wypadek mógł się wydarzyć we Wrocławiu. Trzeba tam zadzwonić. Nie! Gdyby coś się stało, to Michał miał przy sobie dokumenty. Legitymację studencką nosił zawsze w kieszonce koszuli, dowód w kieszeni kurtki lub marynarki.

Żona zajrzała do pokoju męża.
– Michał nie wrócił – powiedziała zaniepokojona.
– Wiem, dzwoniłem na pogotowie. Nie było żadnego wypadku.
Elżbieta zaczęła krzątać się po kuchni. Człowiek spojrzał na zegarek. Dochodziła siódma. Normalnie spałby co najmniej do dziewiątej, a tak nie pozostaje nic innego, jak zadzwonić do kolegi Michała. O tej porze chyba można już dzwonić.
Po rozmowie niepokój znacznie wzrósł. Jedyne logiczne i sensowne rozwiązanie przestało istnieć. Rozsypało się jak domek z kart. Człowiek łudził się, że po powrocie z Wrocławia Michał wstąpił do dziewczyny. Chyba ostatnio nie układało im się najlepiej. Wczoraj pogodzili się. Wpadli sobie w ramiona. W takiej chwili trudno biec do automatu, by powiedzieć, że się wróci dopiero na śniadanie. Kolega zdecydowanie odrzucił jednak możliwość nocowania u dziewczyny. Nie ma logicznego wytłumaczenia nieobecności Michała.
Elżbieta zjawiła się ze śniadaniem. Gotowana kiełbasa, chleb z masłem, herbata. Obok kiełbasy duża plama czerwonego keczupu. W tej dużej plamie keczupu zawarło się całe zdenerwowanie Elżbiety. Michał lubi wręcz zanurzać kiełbasę w keczupie. Człowiekowi natomiast wystarcza zaledwie kilka kropel. Elżbieta nigdy się nie myliła w tak fundamentalnych sprawach.
Człowiek zadzwonił na policję. Dyżurny oficer zapytał:
– To ten szachista?
– Tak – potwierdził człowiek.
– Niech się pan nie denerwuje. Z pewnością gra w szachy.
– Wie pan, to do niego niepodobne, dlatego zadzwoniłem.
– Jeszcze za wcześnie, żeby się martwić.
– Za wcześnie, żeby się martwić – powtórzył człowiek żonie, która szykowała się do wyjścia do kościoła.

Kolega przyszedł razem z dziewczyną Michała. Dziewczyna powiedziała, że Michał mógł pojechać do Krakowa. Tam ma bardzo dobrego kolegę i zaprzyjaźnioną rodzinę, która go chętnie przyjmuje u siebie.
Oczywiście, że Kamil i jego rodzice w każdej chwili gotowi byli przyjąć Michała. Kamil cenił pracę z Michałem. Tylko że to jest niemożliwe, by wyjechał z domu bez słowa pożegnania.
Człowiek patrzył na dziewczynę, która przez trzy ostatnie miesiące spędzała niemalże każdy wieczór z Michałem. Ze zdziwieniem zobaczył, że ta dziewczyna w ogóle nie zna jego syna. Wczoraj rano Michał wyjechał do Wrocławia, aby zdobyć kolejne zaliczenie. Następnie miałby pojechać do Krakowa? To przecież bzdura. To niepodobne do Michała. Tak się przecież nie postępuje. On nie mógłby czegoś takiego zrobić.

Michał czasami wracał z uczelni ostatnim autobusem i był wtedy w domu przed północą. Jest już dziesiąta rano. Zawsze dzwonił i uprzedzał o najmniejszym spóźnieniu. Coś musiało się stać.
Dziewczyna z kolegą obiecali, że przejdą się po znajomych. Jeżeli czegoś się dowiedzą, dadzą  znać.
Człowiek został sam.
Coraz bardziej czuł się bezradny. Każda z wymyślonych na siłę wersji nie pasowała do Michała. Michał to poukładany facet. Systematyczny, czasami aż do przesady. Potrafił na pół roku z góry zaplanować trening i go zrealizować. Chociaż, ostatnio... Ta dziewczyna. Wybiła go z rytmu. Coraz późniejsze powroty do domu, coraz więcej czasu na rozrywkę, na lodowisko, na kino, klub. Może w takim razie nie należy się tak denerwować? Może Michał wymyślił coś głupiego? Może się upił, albo cholera wie co?

Dzisiaj jest niedziela. Nawet podczas mistrzostw Polski pamiętał o tym, by iść do kościoła. Kiedy partia rozgrywana była w niedzielę, Michał w dużo lepszej pozycji zaproponował remis tylko dlatego, że chciał zdążyć na wieczorną mszę. Może Michał jest w kościele. Zaraz wróci razem z Elżbietą. Nie, to niemożliwe. Tyle razy już mógł zadzwonić, tyle razy już mógł dać znać. Jeżeli się nie pojawił do tej pory, to coś się musiało stać.  
Zadzwonił telefon.
Idąc do aparatu, człowiek nie przypuszczał, że już za chwilę wszystko się wywróci, wszystko się rozpierzchnie, że zaokienne słońce, świecące beztrosko w ciepły lutowy dzień, zniknie
w głębokiej czeluści żalu, smutku, niedowierzania, bólu, rozpaczy i beznadziejnie głupiej nadziei, która będzie buntowała się aż do obłędu przeciwko temu, co się zdarzyło.

Człowiek nie wiedział, że tę rozmowę będzie analizował dziesiątki razy, próbując znaleźć w niej jakiś sens, jakieś ukryte dno. Nie wiedział też, że to wszystko zostanie w nim na zawsze, że to będzie tuż za zamknięciem powiek, że wystarczy byle drgnienie wiatru, aby pamięć przywoływała obrazy powodujące ból i cierpienie.
Człowiek podniósł słuchawkę i usłyszał głos oficera policji:
– Dzwonię do pana, bo pan do mnie wcześniej dzwonił.
– Tak – potwierdził człowiek.
– Pański syn nie żyje.
– O, Boże!
– Prawdopodobnie popełnił samobójstwo. Ciało znaleziono pod wieżowcem. Przyjedzie do pana ktoś od nas – powiedział policjant i odłożył słuchawkę. 
Człowiek słyszał jej trzask, mimo to trzymał przy uchu swoją słuchawkę, licząc na to, że policjant za chwilę powie, że to pomyłka, że bardzo przeprasza, że przecież wiadomo, że w niedzielę się nie umiera, że nie można w niedzielę tuż przed jedenastą powiedzieć komuś, że jego syn nie żyje.

Człowiek nasłuchiwał, lecz z każdą chwilą coraz trudniej mu to szło, ponieważ płacz przemienił się w szloch, ponieważ drżał cały, trząsł się. Ostatnim wysiłkiem woli, najstaranniej, jak mógł, położył słuchawkę telefonu na widełki, tak aby go nie zablokować,  gdyż lada chwila policjant zadzwoni i wszystko odwoła.
Musi odwołać, bo przecież wystarczy wejść tylko do pokoju Michała. Tu wszystko czeka na jego powrót. Nikt tutaj niczego nie ruszał. Wszystko jest tak jak wczoraj. Ponad dwieście książek szachowych, a w tym tacy szachiści, jak Allechin, Najdorf, Fischer, Kasparow, Karpow. Opracowania na temat partii sycylijskiej, partii królewsko-indyjskiej. Jest zegar szachowy, są dwie szachownice, komputer z bazą danych i takimi opracowaniami debiutowymi, że niejeden z arcymistrzów mógłby pozazdrościć. Jest kilka wydań Biblii, w tym jedno po rosyjsku (aby lepiej poznać język najlepszych szachistów świata). Boże, to wszystko jest. Są klapki, jest kamień z napisem „Jezus”, który Michał przywiózł z rekolekcji. Książki do matematyki (tylko pasjonaci studiują dzisiaj matematykę) i notatki dotyczące liczb pierwszych. Kogo dzisiaj obchodzą liczby pierwsze? Kto dokończy tę pracę? Przecież to niemożliwe, aby to wszystko było już niepotrzebne, bezużyteczne, do wyrzucenia, do zapomnienia.

Co oznacza, że Michał nie żyje? To, że nie będzie wesela, że pora na pogrzeb. To znaczy, że już nie doświadczy ciepłych promieni słońca. A tak warto żyć. Chociażby dla tej chwili. Wystawić twarz na słońce. Zamknąć oczy, a wtedy czerwień zacznie pulsować pod powiekami. Tylko dać jej czas. Tak dużo jeszcze drgnień  do odkrycia. 
Swetry, skarpetki czekają na Michała. Puchary na półkach chcą mu przypomnieć o sukcesach. Chcą się ogrzać jego sławą. Turniej we Francji i to czwarte miejsce w mistrzostwach Polski. W jednej z szafek kilka półek z kasetami: Bach, Mozart, Chopin i współczesne kapele. Człowiek zauważył wystającą spod rzędu kaset kartkę. Gdyby to było samobójstwo, musiał zostawić pożegnalny list. Musiałby je zaplanować, tak jak partię szachów. Ruch po ruchu. Żadnych desperackich kroków. Musiałby uzasadnić swoją decyzję. Musiałby logicznie wytłumaczyć, że śmierć jest lepsza od życia, które dawało mu tak wiele perspektyw.
To niemożliwe, by ta kartka była pożegnalnym listem. Człowiek trzymał zgięty kawałek papieru w ręku. Zastanawiał się. Nigdy nie przeglądał korespondencji syna. Po chwili wahania zdecydował się i rozłożył kartkę. Ładne, staranne pismo, duże litery stawiane ze spokojem. To nie pismo Michała. Michał pisał szybko, szeroko, z rozmachem, nie przywiązując wagi do wyglądu liter. Człowiek czym prędzej złożył kartkę i wsunął ją na to samo miejsce.

Stał w pokoju syna. Słońce wpadało przez okno, a za oknem – jak gdyby nic się nie stało. Nikt nie płakał, nikt nie rozpaczał. Ludzie sennie poruszali się po chodniku. Nikt się nie spieszył, nikt nie biegł, nikt nie krzyczał. A w nim wszystko się buntowało, wszystko szalało, wszystko rozpaczało, bo dopiero teraz uzmysłowił sobie, że już nigdy nie zobaczy swojego syna, że nie porozmawia z nim, że już nigdy nie zagra z nim w szachy, że już nigdy nie pójdzie z nim na długi spacer, nie zobaczy go podczas partii szachów, że już nigdy...  
Człowiek płakał i patrzył w słońce, próbując szukać w nim ratunku. A słońce świeciło ostro i mocno, jakby zapomniało, że już  rozprawiło się z lutowym śniegiem, że uśmierciło go na zawsze, że nie musi tak bezlitośnie penetrować zakamarków, w których dawno nie ma śniegu.

To też w człowieku zostanie na całe życie. Rylec wyżłobił w jego pamięci specjalne miejsce. Najczulsze ze wszystkich. Nawet nie trzeba przymykać oczu. Czasami wystarczy gest, czyjś uśmiech, zupełnie przypadkowe spojrzenie, aby wszystko odżyło.   Żona właśnie wróciła z kościoła. Stojąc jeszcze w drzwiach, spytała o Michała.
– Nie żyje – powiedział człowiek.
– Żartujesz – powiedziała z trwogą Elżbieta.
– Nie! Nie żartuję! – krzyknął z rozpaczą człowiek.
Elżbieta usiadła na brzegu wersalki. W granatowym płaszczu z kołnierzem ze sztucznego lisa, w butach, siedziała skamieniała. Jak posąg, jak głaz, całkowicie bez ruchu, bez najmniejszego drgnienia, z wyrazem ogromnego bólu na twarzy, z zamkniętymi powiekami, spod których biegły dwie strużki martwych łez.
Dzwonek do drzwi. Może Michał? Policjant się tłumaczy. Macha nerwowo policyjną legitymacją. Przykro mu.

Policjant mówi, że był na dachu. Trudno się przecisnąć przez właz, co najwyżej pojedynczo można tam wejść. Jemu to przyszło z wysiłkiem. Jak na razie trudno mówić o działaniu osób trzecich. Teraz trzeba poczekać na sekcję. Może sekcja coś wykaże. Trzeba też ustalić, co robił, jaki przebieg miały ostatnie godziny życia. Jak dotąd, wszystko wskazuje, że to samobójstwo.

Człowiek nie miał siły na żadną reakcję. Ten, kto chociaż trochę znał Michała, wiedziałby, że samobójstwo nie wchodzi w rachubę. Człowiek chciał to powiedzieć, ale nie mógł. Coś zimnego pojawiło się w jego gardle – kamień, który utknął. Nic nie można z nim zrobić. Trzeba cierpliwie czekać, aż się rozpuści. Człowiek chciał powiedzieć policjantowi, żeby już sobie poszedł. Chciał powiedzieć, że nie może uwierzyć w śmierć syna, a tym bardziej nie może uwierzyć w samobójstwo.
Tymczasem policjant wypytywał o adresy kolegów, o adres dziewczyny. Na szczęście Elżbieta nie straciła jeszcze przytomności i mogła odpowiadać na te pytania. Elżbieta od lat czuwała nad wysyłaniem kartek na imieniny, urodziny, święta, rocznice ślubów. Nie zdarzyło się, aby ktokolwiek z tak dużej rodziny został przez nią pominięty. Niech tu przykładem będzie kuzyn Albert, któremu Elżbieta przez prawie trzydzieści lat wysyła kartki na urodziny, imieniny i święta, a od którego nie otrzymali ani jednej. Dlatego teraz Elżbieta mogła przez łzy dyktować policjantowi potrzebne dane, które policjant zapisywał w małym kalendarzyku tak niewyraźnie, że człowiek wątpił, aby kiedykolwiek ktokolwiek mógł to odczytać.

To sen. To tylko sen. To nic, że trwa tak długo. Ciało Michała jest w prosektorium. Ale zaraz się obudzimy i nikomu nie opowiemy tych bzdur, które nam się śniły. Bo po co kogoś straszyć takim koszmarem. 
Elżbieta stwierdziła, że podłogi są brudne, i w niedzielę wzięła się do mycia. Szmata, miska, podłoga. I tak w jednym rytmie. Na kolanach, w niedzielę, a przecież wczoraj, w sobotę, było generalne sprzątanie. Szmata, miska, podłoga. Pokój za pokojem, korytarz, łazienka i tylko pokój Michała został nietknięty.

Gdy Elżbieta skończyła zmywanie podłóg, wzięła się do prasowania. Stanęła bezradnie przed szafą z rzeczami Michała. Człowiek domyślił się, że trzeba przygotować ubranie, w którym Michał zostanie pochowany. Wybrał zielonkawą marynarkę, czarne spodnie i jasnobeżową koszulę. Tak Michał był ubrany podczas mistrzostw Polski, tak szedł na bal, aby odebrać nagrodę dla najpopularniejszego sportowca miasta. W tej marynarce i w tych spodniach będzie pochowany.
Tyle spraw do załatwienia. Miejsce na cmentarzu. Trzeba wybrać trumnę. Zawiadomić rodzinę. Jeżeli ktoś zadzwoni do Michała, to należy uprzejmie powiedzieć, że Michał nie żyje. Ot tak, umarł sobie. Po prostu nie żyje. Po prostu już go nie ma.

To tylko sen. Najgłupszy z najgłupszych. Zaraz się obudzi. Trzeba wybrać jeszcze krawat. Ten popielaty będzie dobry, Michał go lubił. Trzeba jeszcze wyczyścić buty. Czyszcząc buty, zobaczył, że jedno ze sznurowadeł jest przerwane. Michał zawiązał je na supeł i jakoś chodził. Zastanawiał się, czy wymienić to sznurowadło na nowe. Gdy już się zdecydował, żal mu się zrobiło tego starego. Wszystko, co zostało wykonane przez Michała, ma teraz podwójną wartość. Gdzie tam podwójną – jest ponad wartością. To sznurowadło Michała, on je zawiązywał, to jego but. To wszystko jest Michała, jest jego, i basta. Nikt tu bez zgody Michała nawet głupiego sznurowadła nie zmieni.


Rozdział II

część 6

 

Pokój był obskurny. Cztery byle jakie tapczaniki. Trzy byle jakie fotele i jedna rozklekotana szafa. Przed przyjazdem do Krakowa człowiek dzwonił do hotelu, który – według mapy – znajdował się blisko Rynku. Powiedziano mu, że w hotelu nie ma pokoi jednoosobowych, może zarezerwować pokój dwuosobowy, licząc na to, że będzie sam. Po przyjeździe okazało się, że na człowieka czeka pokój czteroosobowy. Na szczęście recepcjonistka dała słowo, że nikogo nie dokwateruje.
Przyjechał do Krakowa po to, aby spotkać się z profesorem. Dlatego tak ważny był ten pokój, aby można było bez przeszkód porozmawiać. Nie będą przecież prowadzić rozmowy o śmierci przy kawiarnianym stoliku. Musi być spokój. Człowiek liczył, że profesor powie mu, gdzie jest teraz Michał. Może nawet umożliwi mu rozmowę z Michałem.

Od ponad dwudziestu lat dobry znajomy, który zaprzyjaźnił się z profesorem, przywoził o nim nowe informacje. A to profesor był w Londynie, a to napisał książkę, ostatnio przez kilka miesięcy pomagał umierającym w przejściu na drugą stronę.
W zeszłym roku podczas festiwalu profesor pojawił się wśród zawodników. Nie ma tytułu arcymistrza czy mistrza międzynarodowego. Postawił na karierę naukową, nie na szachy. Mimo to gra z siłą dobrego kandydata, a więc takiego zawodnika, który sporo o szachach wie, sporo umie i gdy ma dobry dzień, może wygrać z najlepszymi.
Na zakończenie festiwalu profesor przyszedł i podziękował. A później powiedział:
– To nie jest przypadkowe spotkanie. Proszę mi wierzyć, tu nie ma żadnych przypadków. Dobry Bóg je zaplanował. A jak pan będzie, drogi panie, w Krakowie, to proszę koniecznie mnie odwiedzić.
Człowiek przypomniał sobie o profesorze, kiedy to kolejną  noc z rzędu przeżywał ostatnie sekundy życia Michała. Spadał razem z nim z dachu wieżowca i próbował odgadnąć ostatnie myśli syna. Czy Michał  żałował tego, co było przed nim: ślub, narodziny dziecka? Duma, jaką daje ojcostwo. Czy miał wtedy czas, aby o tym pomyśleć?

Podczas rozmyślań pojawiło się olśnienie, które kazało zadzwonić do profesora. Profesor przecież przeprowadzał umierających. Niech powie, gdzie jest teraz Michał. Idąc do telefonu, człowiek odruchowo spojrzał na zegarek. Było tuż przed północą.
– Nawet gdyby była trzecia nad ranem i tak bym zadzwonił – powiedział  do siebie. Słuchawkę podniósł profesor. Człowiek  wypalił prosto z mostu: – Umarł Michał, mój syn. Dzisiaj był jego pogrzeb. – Dodał po cichu: – Bardzo go kocham.               
– Niech się pan nie martwi. Pana syn miewa się znacznie lepiej niż my – odpowiedział z całym spokojem profesor.
Była to najlepsza wiadomość od kilku dni. Jeszcze chwila i człowiek byłby gotów całować słuchawkę telefonu.

Teraz, gdy siedzieli na wprost siebie, człowiek czekał z niecierpliwością, aż profesor skończy oglądać zdjęcia: Michał przy szachownicy podczas turnieju we Francji, Michał podczas mistrzostw Polski, Michał z Sebastianem na ramionach, Michał rozebrany do pasa, z łomem w ręku, podczas rozbiórki szopy na wsi.
Profesor miał okulary z bardzo grubymi szkłami. Brał zdjęcia do ręki, podnosił do góry i patrzył badawczo. 
– Wysportowany – powiedział profesor, wskazując na zdjęcie Michała z łomem. – Dobrze rozwinięta klatka, bicepsy. Raczej zawodnik sportów walki, a nie przedstawiciel królewskiej gry.
– Dużo trenował. Jak biegał, to kilka kilometrów. Jak pływał, to przez godzinę albo i dłużej...
– W jaki sposób umarł? –  zapytał profesor.
– Sam chciałbym wiedzieć. Początkowo policjanci i prokurator przyjęli, że to samobójstwo. Dla nich wszystko jest proste. Znaleziono ciało pod wieżowcem, więc samobójstwo. To jest po prostu do Michała niepodobne. Wczoraj raz jeszcze  widziałem się  z inspektorem, który prowadzi śledztwo. Powtórnie przesłuchano dziewczynę Michała. Ona wykluczyła samobójstwo. Chociażby dlatego, że Michał wierzył w Boga, że nie opuszczał niedzielnych mszy. Ci, którzy znali Michała, nie wierzą w samobójstwo. Mówię chaotycznie...
– Ależ, panie kolego, ja pana doskonale rozumiem. Wiem dobrze, co pan przeżywa. Współczuję z całego serca. Proszę  mówić.
– Na dwa tygodnie przed śmiercią Michał zaprowadził ją na dach tego wieżowca. Obchodziła urodziny. Wcześniej, w swoim pokoju, Michał wydał na jej cześć małe przyjęcie. Późnym wieczorem, kiedy odprowadzał ją do domu, zaproponował wejście na dach wieżowca. Dziewczyna się trochę bała. Ale kiedy Michał powiedział jej, że był tam wiele razy, poszła za nim.

Człowiek umilkł. Gdzieś zginęło mu jakieś słowo i nie mógł mówić dalej. Zaczął wpatrywać się w blat starej, poniszczonej ławy, jakby to słowo miało tam właśnie leżeć. Zza okna dobiegał hałas miasta. Człowiek podniósł głowę i zobaczył, że profesor z zainteresowaniem wpatruje się w pomarszczone drzwi szafy.
– Myślałem o tym przez całą drogę. Michał zamiast odprowadzić ją do domu proponuje wejście na dach wieżowca. Ona mogła pomyśleć, że to wygłup. Jeszcze nie wie, że to najpiękniejszy prezent urodzinowy. Ja, jego największy przyjaciel, ja, jego najlepszy pocieszyciel, nic o tym dachu nie wiedziałem. A Michał jej pokazał. Jej jedynej. Powiedział: „To jest moje miejsce. Tu przychodzę przed turniejami, tu podejmuję najważniejsze decyzje i tu odpoczywam. Popatrz, jak tu pięknie”. Dziewczyna zeznała, że oniemiała z wrażenia. Uśpione miasto zimową nocą u jej stóp. To z jednej strony. A z drugiej pasma wzgórz posypane lśniącym śniegiem.

– Ależ, panie kolego, jakbym tam był. Trzeba bardzo kochać, żeby...
– Tak, tak – przerwał człowiek – dla pana to oczywiste i dla mnie też. Michał podarował jej swoją największą tajemnicę. Dał jej w prezencie swoje święte miejsce. Kiedy czytałem zeznania, to jakbym tam był. Ona stała na środku tego dachu jak trusia i bała się poruszyć. Michał natomiast czuł się swobodnie. Spacerował, podchodził do krawędzi dachu. Patrzył w dół i wracał z powrotem na środek dachu. Czuł się jak u siebie. A teraz... Gdzie jest teraz Michał? – zapytał człowiek przez łzy.
– Wrócił do swojego prawdziwego ojca. Wrócił do swojego Ojca Niebieskiego. To, że pan był tutaj jego ziemskim ojcem, to wspaniale. Pan przyjechał tutaj po to, aby się dowiedzieć, kim my jesteśmy i dokąd zmierzamy. A odpowiedź jest prosta, odpowiedź jest panu znana. Tylko śmierć syna wybiła pana z orbity i nie może się pan w tym połapać. Drogi panie kolego, dziećmi bożymi jesteśmy. Dziećmi bożymi i niczym więcej. To panu mówi Jezus Chrystus. Najwyższy autorytet w tej dziedzinie i proszę mi wierzyć, panie kolego, nie znajdzie pan większego, ponieważ przez Chrystusa przemawia sam Bóg. Wszyscy jesteśmy braćmi. Wszyscy jesteśmy dziećmi bożymi i warto, żebyśmy raz na zawsze to zapamiętali.

Profesor zamilkł. Sięgnął po sok stojący na stoliku i wypił. Popatrzył na człowieka.  Zaczął mówić.
– A ja to, panie kolego, udowodniłem. Udowodniłem,  że wszyscy jesteśmy braćmi. Nauka potwierdziła słowa Chrystusa. To jest odkrycie na miarę epoki. Świat się zmaterializował i nie będziemy się teraz rozwodzili, dlaczego tak się stało. Jeszcze trochę i świat reklam będzie ważniejszy niż świat Boga. A ja mówię: stójcie, patrzcie. Tu są dowody. Człowiek człowiekowi bratem. Po cholerę wojny. Czy  pan wie, szanowny panie kolego, ile świat codziennie wydaje na zbrojenia tylko po to, żeby zabijać swoich braci? Czy to nie absurd, panie kolego?

– Absurd – przytaknął człowiek. Najmniej go w tej chwili obchodziło, ile świat wydaje na zbrojenia. Gdzie jest Michał? Czemu go nie ma tutaj i czemu już na samo wspomnienie o nim chce się płakać?
Człowiek zaczerpnął głęboko powietrza i powiedział:
– Czasami myślę, że gdybym ja, gdyby moje życie przebiegało inaczej, tak dużo mogłem zrobić dobrego, to wszystko mogło lepiej wyglądać, to wszystko...
– Zachowuje się pan jak przekupka. Można przez całe życie rozważać, co by było, gdyby było, ale gwarantuję panu, że nie po to Bóg dał panu rozum. Dla Boga nie ma przeszłości, przyszłości. Jest jedna wielka teraźniejszość. Dobrze to uchwycił jeden
z mistrzów buddyjskich. Stoi  wraz ze swoim długoletnim uczniem nad jeziorem. Gęsi podrywają się do lotu. „Gęsi odlatują” – mówi uczeń. A mistrz łapie go z całej siły za nos i pyta: „Dokąd odlatują?”. Uczeń doznaje oświecenia. Nagle pojął, że nie mają dokąd odlecieć. Czy pan to zrozumiał, panie kolego?
– Chyba nie – powiedział szczerze człowiek. –  Przez kilka lat interesowałem się buddyzmem zen. Dwa, trzy razy byłem na kilkudniowych medytacjach. Teraz się zastanawiam, czy nie wrócić do buddyzmu. Czasami się zdarzało, że Michał z  Elżbietą szli do kościoła, a ja siadałem przed ścianą i medytowałem. Próbowałem nauczyć Michała ćwiczeń koncentrujących, ale on podążał swoją ścieżką
– Napisałem kilka książek w których porównuję wielkie religie świata. Co one mówią? Bądź dobry! Mówią jeszcze jedno: złożysz sprawozdanie ze swojego życia, rozliczysz się z każdej godziny, z każdej minuty. A przecież życie jest takie proste: nie kradnij, nie zabijaj nie cudzołóż, kochaj bliźniego jak siebie samego.

Profesor zamyślił się. Po chwili zaczął mówić:
– Panu się teraz wydaje, że powinien nieustannie rozmyślać o synu. A ja panu mówię, niech pan to zostawi. To jest zamknięty rozdział. Stawiamy kropkę. Syn jest już u Boga, a teraz kolej na pana. Jest pan, szanowny panie kolego, przygotowany na spotkanie z Bogiem?
– Na śmierć? – zapytał  człowiek.
– A co to jest śmierć? To przesiadka z tramwaju do autobusu. To jest śmierć. Zwykła przesiadka, najzwyklejsza pod słońcem zmiana miejsca zamieszkania. Czy pan się z tym zgadza?
– Nie wiem – odpowiedział człowiek – jest mi zimno, chce mi się spać i nie chce mi się za bardzo żyć. Dzisiaj nawet przez chwilę myślałem, czy nie dać się zastrzelić. To wszystko dla mnie za ciężkie, za straszne.
– Ależ ja właśnie podaję panu rękę, żeby wyciągnąć pana z tej  dziury, żeby wydobyć pana z tej rozpaczy. A jeżeli już chce pan wspominać syna, to z radością, na wesoło, jakby pan opowiadał anegdoty o kimś, kto jest tu za ścianą, kto jest  teraz w innym pokoju, czy też najzwyczajniej w świecie przesiadł się z rozklekotanego tramwaju do komfortowego autobusu.

Człowiek westchnął.
– Nie wiem dlaczego, ale muszę to panu opowiedzieć. To zdarzenie przypomina mi się od kilku dni. Michał nie potrafił wtedy jeszcze dobrze chodzić. Miał rok i kilka miesięcy. Włożyłem go do łóżeczka i siedziałem w drugim pokoju  nad maszynopisem. Patrzę, drzwi się otwierają i wchodzi Michał. Taki mały pędrak w śpioszki ubrany. Pomyślałem sobie, że ze mną nie jest dobrze. Przemęczony jestem. Przecież włożyłem Michała do łóżeczka a on jest za mały, by z niego wyjść. Wziąłem go na ręce i zaniosłem ponownie do łóżeczka. On się grzecznie położył, nakryłem go kołderką i mówię: „Śpij, mały, bo tata ma dużo pracy”. Poszedłem do siebie, ledwo co zdążyłem usiąść, a tu drzwi się otwierają i Michał gramoli mi się na kolana. Znów kładę go do łóżeczka i mówię: „Pokaż, mały, jak to robisz”. A on podciąga się, nogi przez drabinkę przekłada  i spuszcza się powoli na dół. Nogami do podłogi nie dosięga, kilku centymetrów mu brakuje. Nie skacze jednak. Przechyla się odrobinę na bok i gdy stopy sięgają do podłogi, gdy ma już punkt podparcia, wtedy się wyprostowuje. Nigdy bym na to nie wpadł. Potrafił wyjść z tak wysokiego i tak dobrze zabezpieczonego łóżeczka. Strasznie dumny wtedy byłem.

– Świetnie, panie kolego, doskonale. Bardzo dobrze, że mi pan o tym opowiedział. My, żywi, teraz jesteśmy w tramwaju. Obijamy się na zakrętach, tłoczymy, pyskujemy, obgadujemy, a on już lepszym pojazdem podróżuje. Te wszystkie namiętności zostawił za sobą. Ale dosyć tego na dzisiaj. Pan jest zmęczony. Podróż i to, że tydzień temu zmarł pana syn. To wszystko jest w panu i to widać. Pan się zastanawiał, czy nie wrócić do zenu, czy nie zainteresować się buddyzmem. A ja panu mówię, kochajmy wiarę naszych ojców. Po co szukać czegoś, co jest nam obce kulturowo. Jakiego wspaniałego mamy Papieża, prawdziwy spadkobierca Jezusa Chrystusa. Nie znajdzie pan nic lepszego. A jeżeli pański syn był dobrym katolikiem, o czym jestem głęboko przekonany, to czegoż  szukać więcej. Jeżeli pana żona zadbała, aby wychować dzieci w duchu katolickim, jeżeli brała je za rękę i chodziła z nimi do kościoła, to teraz kolej na pana.

– Myślałem o buddyzmie, o energii, żeby medytować i przekazywać Michałowi energię, może jest mu tam bardziej potrzebna?
– Niech pan to pozostawi Bogu. Nie róbmy, szanowny panie kolego, czegoś, na czym się nie znamy lub o czym mamy mgliste pojęcie. Tego nam nie wolno czynić. Proszę, to dla pana. – Profesor sięgnął do aktówki i wyjął z niej małą czerwoną  książeczkę.
– W domu mam kilka książeczek do nabożeństwa – odpowiedział człowiek.
– Proszę mi wierzyć, szanowny panie kolego, nie ośmieliłbym się panu podarować książeczki do nabożeństwa. Chociaż, gdyby każdy z nas codziennie zajrzał tylko na chwilę do książeczki do nabożeństwa i odmówił z niej jedną modlitwę, to ten świat byłby po stokroć lepszy. Otrzymuje  pan wielkiego mistyka, jednego z większych, jaki zaistniał w Kościele katolickim, może nie tak wielkiego jak święty Jan od Krzyża czy też święta Teresa od Jezusa, ale gwarantuję panu, że Tomasz ŕ Kempis jest jednym z najlepszych przewodników do Jezusa Chrystusa.
Profesor wręczył człowiekowi tomik w czerwonej okładce. Człowiek wziął do ręki, otworzył nieśmiało.

– O czym my dzisiaj mówiliśmy, szanowny panie kolego?
O pana wspaniałym synu, który powrócił do Boga Ojca, o cierpieniu, o wierze, o Jezusie Chrystusie. Cóż nam pozostało  innego niż  świadome podążanie za Chrystusem? To nie jest proste. Niech pan tego nie myli z pobożnością na pokaz. Tutaj nie ma litości. Chrystus nie umarł za nas na niby. Cierpiał jak jasna cholera. Wie pan, jak w tamtych czasach biczowano? To nie przelewki. On  umarł za mnie,  za pana i za pana kochanego synka, który dzięki temu cierpieniu cieszy się miłością Boga. To trzeba poważnie traktować. Najpoważniej i najdosłowniej jak tylko można.

 

Rozdział III

część 14

 

Trzeba tylko otworzyć drzwi  i... człowiek z rozmachem otworzył drzwi kościoła. Minęła szósta. Do porannej mszy brakowało jeszcze kilkunastu minut, a ksiądz, prawie staruszek, był już w konfesjonale. Wokół pusto.
Zawahał się. Zamiast pójść prosto do konfesjonału, uklęknął w ławce.
– Panie Boże, nauczyłem się ponownie dziesięciu przykazań. Znałem je, gdy szedłem do pierwszej komunii świętej. A teraz nauczyłem się ponownie. Przeczytałem wszystko, co dotyczy rachunku sumienia. I powiem Ci, Boże, że jesteś Wymagającym Bogiem. Jasno powiedziałeś, czego żądasz. Chcę Ci sprostać, Panie Boże. Nie chcę już grzeszyć.
Podniósł głowę. Popatrzył w kierunku konfesjonału. Nikogo. Tylko podejść. Na co czeka?
– Panie Boże, zaraz pójdę do spowiedzi. Proszę Cię, tak wiele mam na sumieniu. Panie Boże, chcę Ci wszystko wyznać. Ale gdybym czegoś zapomniał, nie gniewaj się na mnie.
Teraz trzeba tylko wstać. Człowiek wstał. Wystarczy podejść. Zamknąć oczy, zamknąć uszy i nie patrzeć na nic. Po prostu podejść. Jeszcze tylko spojrzenie na wnętrze kościoła. Zaledwie kilka kobiet. Nikt nie chce iść do spowiedzi. Nawet nie spoglądają na konfesjonał.

– Czeka na mnie – powiedział do siebie człowiek i dodał jednym tchem: – Idę. – Ruszył prosto w kierunku konfesjonału. Szedł, nie zastanawiając się, nie patrząc na boki. Poczuł, jak oblewa go zimna fala potu, nogi trzęsą się, jakby wszedł do lodowatej  wody, a nie kroczył po posadzce kościoła. Patrzył uważnie pod stopy, obawiając się, że się pośliźnie, przewróci, a może wpadnie do jakiejś wielkiej dziury.
Odganiał od siebie myśli, które podpowiadały mu, aby zawrócić, aby pójść do domu, wziąć prysznic i położyć się pod ciepłą kołdrą. Odpocząć, wyspać się porządnie, bo przecież nie spał ani godziny. Elżbieta poda mu do łóżka najsmaczniejszą bułkę, taką dobrze wypieczoną, chrupiącą, zarumienioną, posmarowaną świeżym masłem. Wystarczy tylko zawrócić. To nic, że ksiądz już odłożył brewiarz, który trzymał na kolanach, to nic, że już zamknął okienko konfesjonału. Wiadomo przecież, że w takim stanie nie można pójść do spowie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin