Ripley Alexandra_Scarlett_kontynuacja Przeminelo z wiatrem.rtf

(3763 KB) Pobierz

alexandra Ripley

 

SCARLETT

 

ciąg dalszy

Przeminęło z wiatrem

Margaret Mitchell

OD REDAKCJI

 

Każdy naród chce stworzyć własną legendę. Amerykanie rozpoznali swoją legendę w książce Margaret Mitchell. Przeminęło z wiatrem - wielka opowieść o wojnie Północy z Południem, ukończona w 1936r. - ckliwy romans - barwny obraz początków współczesnej Ameryki - już od ponad pół wieku podtrzymuje amerykański mit. Ta barwna panorama z czasów wojny secesyjnej, zaludniona przez wspaniałych mężczyzn i dzielne kobiety, romantyków, acz nie gardzących konieczną dozą zdrowego rozsądku, namiętnych w miłości i interesach, po dziś dzień jest jak zwierciadło, w którym chętnie przeglądają się także współczesne pokolenia.

Czy Aleksandrze Ripley udało się napisać ciąg dalszy Przeminęło z wiatrem? Czy ta wielka opowieść, pisana ponad trzy lata na zamówienie nowojorskiego wydawnictwa Warner Books jest jedynie prostą kontynuacją losów Retta Butlera i Scarlett O'Hary? Czy Aleksandra Ripley stworzyła w swej książce klimat właściwy dziełu wielkiej poprzedniczki? Jedno jest pewne: Scarlett nie powstała w Ameryce lat trzydziestych - to książka napisana w amerykańskich realiach końca XX wieku. Zatem to ciąg dalszy Przeminęło z wiatrem, ale i książka inna, nowa.

Losy tych samych ludzi, te same realia,. ale inaczej, innym językiem pisane.

Tych, którzy pragną je poznać, zapraszamy.


KSIĘGA PIERWSZA
ZAGUBIONA W CIEMNOŚCI

1.

 

To się zaraz skończy, a potem wróci do Tary.

Scarlett O'Hara Hamilton Kennedy Butler stała samotna, w odległości kilku kroków od reszty żałobników zgromadzonych na pogrzebie Melanii Wilkes. Padał deszcz. Czarno odziani mężczyźni i kobiety trzymali nad głowami czarne parasolki. Kobiety płakały, a wszyscy, ciasno skupieni jedno przy drugim, dzielili ten sam żal i ten sam mały skrawek suchego miejsca, który powstał pod parasolową osłoną.

Scarlett z nikim nie dzieliła kryjówki pod parasolem, z nikim też nie dzieliła żalu. Podmuchy wiatru miotały pod parasolkę zimne i mokre biczyki deszczu. Lodowate strumyki ciekły jej po szyi, po plecach, lecz działo się to jakby poza nią, była jak znieczulona. Niczego nie czuła, ta strata zupełnie ją obezwładniła. Później będzie rozpaczać, później - kiedy już będzie w stanie wytrzymać ból. Na razie trzymała to z dala od siebie - całą tę boleść, wszystkie uczucia, wszystkie myśli, wszystko z wyjątkiem słów, które bez przerwy powtarzała sobie w duchu. Słów, w których zawarta była obietnica uleczenia z bólu, które miały w sobie siłę przetrwania aż do chwili, gdy będzie uleczona.

To się zaraz skończy, a potem wrócę do Tary.

 

* * *

 

- ... Popioły do popiołów, proch do prochu...

Głos duchownego przedarł się przez powłokę odrętwienia, pochwyciła brzmienie słów. Nie! Scarlett załkała. To nie Mela. To nie jest grób Meli, ta dziura w ziemi jest taka wielka, Mela była taka szczuplutka, drobniejsza od ptaszka. Nie! To nie ona leży tu przed nią martwa, to niemożliwe.

Scarlett szarpnęła głową, jakby chciała zaprzeczyć istnieniu otwartej mogiły, w którą teraz spuszczano jasną, sosnową skrzynię. W miękkim drewnie widać było małe półkola - ślady po uderzeniach młota, który wbijał gwoździe w wieko zatrzaśnięte nad delikatną, kochaną, serdeczną twarzą Melanii.

Nie! Nie możecie, nie powinniście tego robić! Przecież pada! Jak można, tak ją wrzucać do tego dołu, zmoknie od deszczu! Ona też czuje zimno, nie można jej tak zostawiać na ulewę. Nie mogę na to patrzeć, dłużej już tego nie zniosę, nigdy nie uwierzę, że odeszła. Kocha mnie, ona mnie kocha, to przyjaciółka, jedyna prawdziwa, jaką mam. Mela mnie kocha i nie opuści mnie właśnie teraz, gdy jest mi najbardziej potrzebna.

Scarlett spojrzała na ludzi otaczających grób, poczuła przypływ fali silnego gniewu. Żadne z nich nie troszczyło się o nią tak jak ja, żadne z nich nie straciło tyle, co ja. Żadne z nich nie wie, jak bardzo ją kocham. Ale Mela chyba wie... chyba? Tak, wie, muszę w to uwierzyć.

Za to oni nigdy nie uwierzyli mi, że ją kocham. Ani Mrs. Merriwether, ani Meadeowie, ani Whitingowie, ni Elsingowie. Spójrzcie tylko na nich, jak się tłoczą wokół Indii Wilkes i Ashleya niczym stado czarnych krów w parujących wilgocią czarnych, żałobnych strojach. Pocieszają łkającą ciotkę Pittypat, niech tam, choć każdy wie, że przejmuje się i wypłakuje oczy z powodu byle bzdury, nawet gdy grzanka się przypali. Do głowy by im nie przyszło, że to właśnie ja mogę potrzebować słów otuchy, że byłam bliższa Melanii od któregokolwiek z nich. Zachowują się tak, jakby mnie tu nie było. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Nawet Ashley. Za to wiedział, gdzie jestem, w ciągu tych dwóch strasznych dni, które minęły od śmierci Meli. Tak, wtedy byłam mu potrzebna, w końcu ktoś musiał zająć się tym wszystkim. Beczeli za mną - nawet India - jak owce za przewodnikiem stada. „Co z pogrzebem, Scarlett? A co ze stypą? Kto zamówi trumnę? Kto załatwi grabarzy? A działkę? Napis na tablicy? Akt zgonu?” Za to teraz, wsparci jedno o drugie, popłakują i szlochają. Cóż, nie sprawię im tej przyjemności: nie ujrzą mnie, jak krzyczę z bólu nie mając u boku nikogo, kto by mi podał ramię. Nie powinnam płakać, w każdym razie nie tutaj, jeszcze nie teraz. Jeśli zacznę, mogę nie przestać. W Tarze, kiedy już będę w domu, wtedy może tak.

Scarlett wysunęła podbródek, zacisnęła szczęki, by wreszcie powstrzymać szczękanie zębami, by stłumić w gardle łkanie. To się zaraz skończy, a potem wrócę do Tary.

 

* * *

 

Rozdarte na części życie Scarlett leżało tu, na cmentarzu Atlanta's Oakland. Wyniosła granitowa iglica, szary kamień sieczony biczami szarego deszczu, był jak posępny pomnik wzniesiony światu, który już odszedł na zawsze, światu beztroskiego dzieciństwa i młodości, światu sprzed wojny. Był to Pomnik Konfederata, symbol dumy, bezgranicznej odwagi Południa, które nie zawahało się ruszyć naprzód z rozwianymi szeroko proporcami wprost ku zagładzie. Ten pomnik stał tutaj na cześć każdego straconego życia, a było ich wiele. Wśród tych, których miał upamiętniać iluż było przyjaciół jej dzieciństwa, wytwornych młodzieńców schylających się z prośbami o walce i pocałunki, w owych dniach, gdy nie miała trosk większych niż te, którą z balowych sukni wybrać, bo przecież każda miała szeroką tiurniurę. To był pomnik jej pierwszego męża, Karola Hamiltona, brata Melanii. Był to pomnik synów, braci, mężów i ojców wszystkich tych ludzi, którzy w mokrych od deszczu żałobnych strojach stali zebrani wokół małego kopczyka w miejscu, gdzie pochowano Melanię.

Były tu także inne mogiły, inne nagrobki. Wśród nich grób Franka Kennedy'ego, drugiego męża Scarlett. Oraz mały, tak strasznie mały kopczyk przywalony kamieniem z napisem „Eugenia Victoria Butler”, a pod nią drugi napis: „Bonnie” jej ostatnie, najukochańsze dziecko.

Miała wokół siebie i żywych, i umarłych, stała jednak samotnie. Zdałoby się, że na ten pogrzeb zwaliła się połowa Atlanty. Tłum wylał się z kościoła i teraz ludzki potok rozpryskiwał się szerokim, nierównym czarnym kręgiem chłostany ostrymi strugami deszczu, otaczał grób Melanii Wilkes, której ciało zamknięte w jasnej sosnowej trumnie przywaliły grudy czerwonej gliny, bo taka była ziemia w Georgii.

W pierwszym szeregu stali ci, którzy byli najbliżsi zmarłej. Białe czy czarne twarze wszystkich lśniły od łez - wszystkich, z wyjątkiem Scarlett. Stary stangret, Wujek Peter, stał obok Dilcey i Cookie, tworząc ochronny, czarny trójkąt obejmujący Beau, synka Melanii, nieco zakłopotanego tym wszystkim, w czym przyszło mu brać udział.

Spotkało się tutaj starsze pokolenie obywateli Atlanty, a jeśli dało się zauważyć jakieś młodsze twarze, to było ich tragicznie mało - bo i tragicznie niewielu potomków pozostało starym rodom. Meadeowie, Whitingowie, Merriwetherowie, Elsingowie; ich córki i zięciowie, i ułomny Hugh Elving, jedyny z synów, który pozostał przy życiu; ciotka Pittypat Hamilton i jej brat wuj Henryk Hamilton, którzy zapomniawszy o zadawnionej niechęci pogrążyli się we wspólnym żalu po siostrzenicy. Młodsza od pozostałych, lecz wyglądająca równie staro jak inni, India Wilkes odłączyła się od grupy, by smutnymi, ocienionymi świadomością winy oczami obserwować swego brata Ashleya. Stał samotnie, jak Scarlett. Stał w deszczu z odkrytą głową, jakby nie zauważając ofiarujących schronienie parasoli, nieświadomy, że mokro, i że zimno, niezdolny pogodzić się z ostatecznością, pobrzmiewającą w słowach duchownego, ani z ostatecznością obrazu wąskiej trumny spuszczanej w wyżłobiony w czerwonej glinie grób.

Ashley. Wysoki, szczupły i bez wyrazu, jego dawniej bladozłociste włosy dzisiaj były już prawie zupełnie przyprószone siwizną, pobladła twarz równie pusta jak puste było spojrzenie jego szarych, niewidzących oczu. Stał wyprostowany, jakby składał się do salutu - spuścizna po latach spędzonych w szarym mundurze, nawyk z lat oficerskiej służby. Stał w bezruchu, nie okazując choćby cienia uczucia, w żaden sposób nie dając znać, że wie, co się dokoła dzieje.

Ashley. Oto symbol i przyczyna zrujnowanego życia Scarlett. Dla jego miłości odrzuciła szczęście, które samo się do niej uśmiechało, wystarczyło wyciągnąć rękę i wziąć. Odwróciła się plecami do własnego męża, nie zauważając, że ją kocha, nie odpowiadając miłością na jego miłość, bo chciała mieć Ashleya, bo Ashley stanął na drodze do czegokolwiek innego. Rett odszedł, a jedynym śladem jego obecności tutaj była gałązka jesiennych kwiatów, ciepłych i złotych - jedynych wśród tylu innych. Zdradziła jedynego przyjaciela, wzgardziła miłością Melanii, jej cichym i upartym przywiązaniem. Teraz odeszła Melania. I nawet miłość Scarlett dla Ashleya - też odeszła - bowiem w końcu pojęła - zbyt późno - że nałóg darzenia miłością tego mężczyzny już dawno temu zastąpił miłość jako taką.

Już go nie kochała. Już nigdy więcej nie będzie go kochać. Ale teraz, gdy już go nie pożądała, Ashley należał do niej jako spadek po Melanii. Przecież obiecała Meli, że zajmie się nim oraz Beau - ich dzieckiem.

Ashley był przyczyną jej życiowej klęski, ale tylko to pozostało jej z życia.

Scarlett stała z dala od innych, samotna. Między nią i mieszkańcami Atlanty, tymi, których znała, rozciągała się teraz zimna szara przestrzeń. Dawniej tę pustkę wypełniała Melania, chroniąc ją przed izolacją i próżnią towarzyską. Wilgotny, zimny wiatr wiał teraz pod parasolką, tam, gdzie powinien teraz stać Rett i podtrzymywać ją swymi silnymi, barczystymi ramionami, wspierać swą miłością.

Wysoko trzymała podbródek, twarz wystawiała do wiatru, przyjmowała wściekłe ataki wichru niczego nie czując. Wszystkimi siedmioma zmysłami skupiła się na słowach, które były jej mocą i nadzieją.

To się zaraz skończy, a potem wrócę do Tary.

 

* * *

 

- Spójrz tylko na nią - szepnęła do swego towarzysza kobieta, której twarz skrywała w głębokim cieniu czarna woalka. - Twarda jak głaz. Słyszałam, że cały czas zajmowała się pogrzebem. Nie uroniła choćby łzy. Interesy... to cała Scarlett. Bezduszna. Serca dla nikogo.

- Wiesz, co mówią ludzie - odpowiedział jej szeptem. - Serce to ona ma, ale wyłącznie dla Ashleya Wilkesa. Nie sądzisz, że oni naprawdę...

Ktoś z tyłu syknął, żeby się uciszyli, lecz wszyscy myśleli to samo. Każdy. Nikt nie widział bólu w ciemnych oczach Scarlett, nikt nie słyszał, jak pod kosztowną pelisą z fok bije jej serce.

Głuchy odgłos ziemi uderzającej o drewno sprawił, że Scarlett zacisnęła pięści. Chciała zatkać sobie uszy, chciała krzyczeć, krzyczeć aż ochrypnie - cokolwiek, byleby tylko zagłuszyć to potworne dudnienie ziemi zamykającej się nad trumną Melanii. Przygryzła wargi. Aż do bólu. Nie, nie będzie krzyczeć.

Żałobną ciszę przerwał krzyk Ashleya.

- Melu... Mell...!

I znowu.

- Melu... Mel...

Był to krzyk udręczonej duszy, wezbranej samotnością i trwogą.

Potykając się, wykonał kilka sztywnych kroków w stronę gliniastej mogiły, niczym człowiek, który przed chwilą stracił wzrok, wyciągnął ręce chcąc objąć drobną, cichą postać - kobietę, od której czerpał całą swoją siłę. Ale nic tu nie było, co mógłby przygarnąć ramionami - nic poza strugami zimnego deszczu.

Scarlett obejrzała się na stojących obok: Tomasz Wellburn, doktor Meade, India, Henryk Hamilton. Dlaczego nic nie robią? Dlaczego go nie zatrzymają? Przecież trzeba go zatrzymać!

- Mel... eee!

Na miłość boską, jeszcze chwila i skręci sobie kark, a ci tak sobie stoją patrząc, jak kołysze się na krawędzi grobu.

- Zatrzymaj się! - krzyknęła. - Ashley, mówię ci, stój! - rzuciła się do biegu, ślizgając się na mokrej trawie. Parasolkę cisnęła na bok i teraz wiatr miotał nią po ziemi, aż zatrzymała się na stosie kwiatów. Objęła Ashleya wokół bioder, usiłowała powstrzymać go od upadku. Zaczął ją odpychać.

- Ashleyu - Scarlett toczyła prawdziwą walkę. - Mela nie może ci teraz pomóc - jej głos brzmiał szorstko i opryskliwie, ale jak inaczej dotrzeć do świadomości mężczyzny spowitej grubą warstwą głuchego bólu?

Zatrzymał się, przestał wymachiwać rękoma. Załkał cicho, a potem całym ciałem zawisnął w ramionach Scarlett. I właściwie w chwili, gdy nie wytrzymując ciężaru rozluźniła chwyt omdlałych palców, doktor Meade oraz India przytrzymali osłabłe ramiona Ashleya, który był bliski upadku.

- Dziękuję, Scarlett. Możesz odejść - powiedział doktor Meade. - W niczym więcej nie możesz nikomu zaszkodzić.

- Ale ja... - potoczyła spojrzeniem po twarzach wokół, po oczach chciwie wyglądających sensacji. Potem odwróciła się i ruszyła przez deszcz. Tłum rozstępował się, jakby muśnięcie jej rotundy mogło kogoś splamić.

Nie mogli zauważyć, że się tym przejęła, nie mogła im okazać, jak bardzo ją to wszystko dotykało. Wyzywająco wysoko uniosła podbródek, deszcz spływał jej po twarzy, krople ściekały po szyi. Szła dumnie wyprostowana jakby barczystych, zdałoby się, pleców nie przygniatał żaden ciężar. Szła tak aż do cmentarnej bramy, aż do momentu, gdy znikła z pola widzenia. A wtedy chwyciła się metalowego prętu ogrodzenia. Zupełnie wyczerpaną, ogarnęły ją zawroty głowy, nie była w stanie utrzymać się na nogach.

Podbiegł ku niej woźnica Eliasz, otworzył własną parasolkę, uniósł ją nad jej pochyloną głową. Scarlett skierowała się do powozu, nie zwracając uwagi na wyciągniętą dłoń, gotową jej pomóc. Wtuliła się w ciemny kąt wybitego pluszem wnętrza, ściągnęła ciężką od wody wełnianą rotundę. Ziąb przenikał ją do szpiku kości, mroziło ją przerażenie po tym, co zrobiła. Jakże mogła wstydzić się Ashleya, tam, wystawiona na spojrzenia całego miasta, skoro zaledwie parę nocy temu obiecała Melanii, że się nim zajmie i że będzie o niego dbała tak, jak o nią? Czy miała mu pozwolić, żeby się stoczył do grobu? Musiała go powstrzymać.

Powóz rzucał na boki, wysokie koła wpadały w głębokie koleiny mokrej gliniastej drogi. Za którymś szarpnięciem Scarlett omal nie spadła na podłogę. Łokciem uderzyła we framugę. Ostry ból przeszył jej ramię.

Ból był ostry, lecz był to ból fizyczny - ten mogła wytrzymać. Oprócz tego gdzieś w cieniu krył się jeszcze ból innego rodzaju - ten odkładany, odraczany, ten, którego musiała się zapierać przed samą sobą - tego bólu nie mogła znieść. Ale nie, jeszcze nie tutaj, jeszcze nie teraz, gdy była zupełnie sama. Musiała donieść ten ból do Tary, musiała... W domu czekała na nią Mammy, Mammy oplecie ją swymi ciemnymi rękoma, Mammy ją obejmie, Mammy ukołysze jej głowę na piersi, jak wtedy, gdy łkając zwierzała się jej z wszystkich trosk swego dzieciństwa, na piersi Mammy złoży skołataną głowę, zranione serce odżyje przy Mammy miłości. Mammy ukołysze ją, obdarzy miłością, podzieli jej ból i pomoże go znieść.

- Pośpiesz się, Eliaszu! - zawołała do woźnicy. - Pośpiesz się!

 

* * *

 

- Pansy, proszę mi pomóc wynieść stąd te mokre rzeczy! - poleciła pokojówce. - Pośpiesz się!

Twarz miała upiornie bladą, tak że jej zielone oczy w tej trupiobladej oprawie sprawiały wrażenie ciemniejszych i większych niż były w rzeczywistości, ich widok mógł przestraszyć. Młoda Murzynka ze zdenerwowania krzątała się nieporadnie.

- Pośpiesz się, powiedziałam. Jeśli przez ciebie spóźnię się na pociąg, dostaniesz baty.

Nie byłaby do tego zdolna i Pansy wiedziała o tym. Dni niewolnictwa minęły już bezpowrotnie, Mrs. Scarlett nie była panią jej życia i śmierci, mogła wymówić posadę gdy tylko przyszła jej na to ochota. Lecz niebezpieczne ogniki w zielonych oczach pani kazały Pansy zwątpić w stan jej wiedzy. Sprawiała wrażenie, jakby była do wszystkiego zdolna.

- Zapakuj czarne merynosy, robi się zimno - poleciła Scarlett. Zapatrzyła się w otwartą szafę: czarna wełna, czarny jedwab, czarna bawełna, czarny samodział, czarny aksamit. Będzie nosiła żałobę do końca życia: dotychczas była to żałoba po Bonnie, teraz jeszcze żałoba po Melanii. Jeśli znajdzie coś czarniejszego niż czerń, przywdzieje to i będzie nosiła jako żałobę po samej sobie.

Nie, teraz jeszcze nie ma co o tym myśleć. Można od tego wpaść w obłęd. Lepiej odłożyć to na czas, gdy już będę w Tarze. Tam zniosę wszystko.

 

* * *

 

Miejsce, gdzie drogi zbiegały się w Pięciu Znakach, było jak wielkie targowisko. Furgony, kolaski i powozy grzęzły w błocie. Woźnice przeklinali deszcz, grząskie drogi, konie i siebie wzajemnie. Zewsząd padały chrapliwe okrzyki, trzaskały baty, ludzie szemrali niespokojnie. Bo zawsze tłoczno było w Pięciu Znakach, ludzie tutaj zawsze się spieszyli, spierali, narzekali, wybuchali śmiechem. Pięć Znaków kipiało od życia, przepychanek, wrzało energią. Pięć Znaków było tą częścią Atlanty, którą Scarlett kochała najbardziej.

Ale nie dzisiaj. Dzisiaj Pięć Znaków było jej zawadą. Atlanta opóźniała jej odjazd. Muszę zdążyć na ten pociąg, powtarzała sobie, jeśli się spóźnię, chyba umrę. Muszę pojechać do Mammy, do Tary, w przeciwnym razie zupełnie się załamię.

- Eliaszu - krzyknęła. - Nie dbam, czy zajedziesz te konie na śmierć! Jeśli trzeba, tratuj ludzi na ulicy. Muszę zdążyć na dworzec przed odjazdem pociągu.

Miała najlepsze konie w okolicy, najlepszego woźnicę, powóz najlepszy z tych, jakie można kupić za pieniądze. Jeśli nawet coś zajedzie jej drogę, to na pewno nic lepszego od tego, co miała. Na dworcu była przed odjazdem pociągu.

 

* * *

 

Głośno syknęła para. Scarlett wstrzymała oddech, czekała na pierwsze szczęknięcie kół - znak, że pociąg ruszył. Żelazo zgrzytnęło. Najpierw raz, potem drugi. Wagon szarpnął, stukot był coraz bardziej miarowy. Wreszcie jechała.

Wszystko jakby powoli dochodziło do ładu. Była w drodze do Tary. W pamięci odtwarzała sobie obraz tego jasnego domu, domu rozświetlonego bielą ścian i bielą firanek, trzepoczących na wietrze w szeroko otwartych oknach, domu prześwitującego zza zielonego listowia krzaków jaśminu, zdobnych w doskonale białe, jakby woskowe kwiaty.

Gęste, ciężkie jak ołów pierwsze krople ulewy uderzyły w szybę dokładnie w chwili, gdy pociąg wytaczał się ze stacji. Niech tam, nieważne! W salonie w Tarze trzaska ogień na kominku, wesołe płomyki skaczą po sosnowych klocach, od ponurego widoku ołowianego nieba uchronią ją zasłony, ich biel odizoluje ją od ciemności świata. Ułoży głowę na kolanach Mammy i opowie jej o wszystkich tych okropnościach, które musiała znosić. Potem będzie już zdolna wszystko przemyśleć, wyrugować z pamięci rzeczy, których nie chciała pamiętać...

Syk pary i pisk kół kazały jej podnieść głowę.

Czy to może Jonesboro? Widocznie musiała się zdrzemnąć, nic dziwnego, zmęczenie zwalało ją z nóg. Przez dwie noce nie mogła zasnąć, mimo że na uspokojenie łyknęła sobie koniaku. Nie. Pociąg zatrzymał się na stacji Rough and Ready. Do Jonesboro jeszcze godzina jazdy. Może w Tarze świeci słońce? Oczyma wyobraźni widziała podjazd, ciemne cedry ocieniające aleję, potem szeroki zielony trawnik i wreszcie ukochany dom na szczycie przysadzistego wzgórza.

Westchnęła ciężko. Teraz panią domu była jej siostra Zuela. Hm... lepiej powiedzieć, nie „panią” lecz „mazgajem” domu. Kwękać - to jedno Zuela umiała najlepiej, w płaczu przodowała już od czasów dzieciństwa. No tak, ale teraz sama miała dziecko - równie płaczliwe jak ona w tym wieku.

Dzieci Scarlett także przebywały w Tarze, oboje: Wade i Ella. Wysłała je pod opieką Prissy, niańki, gdy tylko otrzymała wiadomość, że Melania umiera. Kto wie, może powinna wziąć je na pogrzeb. W ten sposób wszystkie jędze z Atlanty miałyby jeden więcej temat do plotek: „Cóż to za wyrodna matka, że ciąga dzieci po grobach” dałoby się słyszeć wśród żałobników. A niech tam, niech gadają, co chcą. Trudno było jej sobie wyobrazić, w jaki sposób dałaby sobie radę w czasie, jaki upłynął od śmierci Melanii do jej pogrzebu, w ciągu tych straszliwych dni i nocy, gdyby jeszcze miała na karku dzieci.

Tak, nie powinna dłużej zawracać tym sobie głowy. Jechała do domu, do Tary, do Mammy i wobec tego powinna położyć tamę myślom, zwracającym jej uwagę na to, co chwała Bogu miała już za sobą. Bóg jeden wie, że zrobiłam więcej niż dosyć, żeby tylko nie wciągać w te przykre sprawy jeszcze dzieci, sama wzięłam wszystko na siebie. A teraz jestem taka zmęczona... Głowa opadła jej na piersi, oczy same się zamknęły.

- Jonesboro, psze pani - usłyszała głos konduktora. Spojrzała na mężczyznę, wyprostowała się.

- Ach, tak... dziękuję - rozejrzała się po przedziale w poszukiwaniu Pansy, która sprawowała pieczę nad walizkami. Obedrę tę dziewuchę ze skóry, jeśli zrobiła sobie wypad do innego wagonu. Och, gdybyż tylko dama nie potrzebowała towarzystwa przyzwoitki, i to za każdym razem, gdy wystawi nogę za drzwi własnego domu. Najchętniej radziłabym sobie sama. No, wreszcie, tu cię mam.

- Pansy, zdejmij bagaż z półki. Jesteśmy na miejscu.

Do Tary jeszcze tylko pięć mil. Już pachnie domem. Dom!

Na peronie czekał Will Benteen, mąż Zueli. Cóż to za szok widzieć Willa, te pierwsze pięć sekund mijało zawsze w szoku. Scarlett naprawdę lubiła i szanowała Willa. Gdyby miała brata, a zawsze tego pragnęła, chciałaby, żeby był taki jak Will. Oczywiście nie powinien mieć drewnianej protezy zamiast nogi, no i nie powinien trzaskać z bata. To właśnie było przyczyną, że nie sposób było się pomylić i wziąć Willa za dżentelmena: Will niewątpliwie pozostawał o klasę niżej. Zapominała o tym, gdy nie miała go przed oczami, zapominała o tym zaraz gd...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin