Montgomery Lucy Maud_Kilmeny z sadu.rtf

(374 KB) Pobierz
Kilmeny z sadu

Lucy Maud Montgomery

 

 

 

Kilmeny z sadu

 

Przełożyła Teresa Dulińcówna

Tytuł oryginału Kilmeny of the Orchard


Młodzieńcze plany

 

Zabudowania college’u w Queenslea kąpały się w blasku wiosennego słońca. Złociste i słodkie jak miód światło opromieniało czerwonawe, ceglane domy oraz roztaczające się wokół nich zielone tereny. Łagodne promienie wczesnego poranka przenikały do pierwszych, strzelających w górę źdźbeł trawy przez nagie jeszcze gałęzie pączkujących dopiero klonów i wiązów. Rysowały na ścieżkach brązowe, ostre niby w akwaforcie wzory, pieszcząc zarazem chwackie żonkile, wychylające się z ziemi pod oknami studenckiej szatni.

Kwietniowy wietrzyk był tak świeży i delikatny, jakby docierał z dalekich pól, a nie zatęchłych miejskich uliczek i zaułków. Kołysał beztrosko wierzchołkami drzew i powiewał pędami bluszczu, oplatającego frontową ścianę reprezentacyjnego budynku. Śpiewał sobie przy tym na własną nutę, ale każdy słyszał tylko tę jedyną, niepowtarzalną, bliską sercu pieśń.

Stary Charley, szacowny dyrektor college’u w Queenslea, wręczał właśnie najstarszym studentom dyplomy, w obecności licznie przybyłych, pełnych nabożnego szacunku rodziców, sióstr, narzeczonych i przyjaciół. Pewnie szczęśliwym wybrańcom wiatr nucił o nadziei, karierze, wielkich czynach i młodzieńczych marzeniach, którym warto się oddawać, choćby nigdy nie miały się spełnić.

Niech Bóg ulituje się nad tymi, co nigdy nie bujają w obłokach i opuszczając swą Alma Mater, nie budują zamków na lodzie, albo nie czują się posiadaczami rozległych dóbr na księżycu. Tacy ludzie to biedacy, którzy utracili przywileje przysługujące im z racji urodzenia!

Tłum przybyłych opuścił wejściowy hali, rozpraszając się na przyległym placu i wolno odpływając rozchodzącymi się z niego uliczkami.

Eric Marshall i David Baker podążyli razem.

Eric, najlepszy student roku, otrzymał przed chwilą dyplom ukończenia wydziału humanistycznego.

David, dumny z osiągnięć młodzieńca, przyjechał specjalnie na tę podniosłą ceremonię.

Od dawna związała ich stała i wypróbowana przyjaźń, mimo że David starszy był od Erica dziesięć lat, a prawie o sto prześcignął go życiowym doświadczeniem, zahartowany ciągłymi walkami i pokonywaniem trudności na drodze do zdobycia upragnionej pozycji. Takie boje postarzają ludzi skuteczniej, niż samo przemijanie czasu. Obu mężczyzn łączyło pokrewieństwo, lecz wyglądem zewnętrznym całkowicie się od siebie różnili.

Eric Marshall, smukły, dobrze zbudowany młodzieniec, szedł swobodnym, lekkim krokiem świadczącym o nieprzebranych zasobach siły i energii. Należał do tych szczęśliwców, na widok których otwierały się wszystkie serca. Mniej obdarowani przez naturę śmiertelnicy nie mogli oprzeć się zdumieniu, jakim cudem tyle zalet zgromadziło się w jednej postaci. Zdolny i przystojny, miał ponadto niezwykły urok osobisty, całkowicie niezależny od powierzchowności czy umysłowych zalet. Z twarzy o zdecydowanej, wydatnej brodzie patrzyły pogodne, szaroniebieskie oczy, a ciemnokasztanowe włosy połyskiwały złotawo, gdy muskały je promienie słońca.

Jako syn bogatego ojca, spędził beztrosko dzieciństwo i wczesną młodość, a teraz otwierały się przed nim wspaniałe perspektywy. Cieszył się opinią człowieka rozważnego, nie poddającego się jakimkolwiek romantycznym iluzjom i marzeniom.

 Czuję, że Eric Marshall nigdy w życiu nie splami się nierozważnym czynem — wyraził swoje zdanie pewien profesor, jeden z tych, co to lubią wypowiadać zagadkowe sentencje. — Jeśli zaś zrobi coś takiego, stanie się chodzącą doskonałością!

David Baker był niski i krępy. Twarz miał pociągającą pomimo nieładnych, nieregularnych rysów, a oczy ciemne, bystre i na wskroś przeszywające. Zabawne skrzywienie w kącikach ust zmieniało jego uśmiech zależnie od sytuacji w ironiczny, figlarny lub zniewalający.

Mówił na ogół cicho, głosem melodyjnym jak u kobiety. Niewiele osób miało nieszczęście natknąć się na pałającego usprawiedliwionym gniewem Davida i słyszało wydawane przezeń dźwięki. Nikt też nie próbował po raz drugi wyprowadzić go z równowagi.

Z zawodu był lekarzem, specjalistą chorób gardła i strun głosowych. Znajdował się na najlepszej drodze do stania się w kraju znakomitością w tych dziedzinach i osiągnął już pewien autorytet. Wybrano go członkiem zespołu lekarskiego College’u Medycznego w Cjueenslea, a wielu spodziewało się (opowiadano o tym po cichu), że wkrótce młodego doktora powołają na poważne stanowisko w McGill. Ten sukces zawdzięczał sam sobie, walcząc, pokonując trudności i przeszkody, jakie zniechęciłyby większość ludzi w podobnej sytuacji.

W tym samym roku, w którym urodził się Eric, David znakomicie wypełniał obowiązki gońca w okręgowym magazynie Marshall i Spółka. Po trzynastu latach zaszczytnie wyróżniony, uzyskał dyplom College’u Medycznego. Następnie pan Marshall, finansujący jego studia w takim stopniu, w jakim ambitny chłopak godził się przyjąć pomoc, wysłał młodego adepta sztuki lekarskiej na dalszą naukę do Londynu i Niemiec.

Z czasem David zwrócił co do grosza otrzymywane przez lata pieniądze, ale nadal odczuwał głęboką wdzięczność do troskliwego, szlachetnego opiekuna, a jego syna otoczył miłością bardziej niż braterską. Uważnie i z życzliwym zainteresowaniem obserwował postępy Erica w college’u i pragnął, by ten, ukończywszy wydział humanistyczny, kontynuował studia i poświęcił się karierze prawniczej lub lekarskiej. Wyjątkowo więc rozczarowało go postanowienie przyjaciela, który zamierzał zrezygnować z dalszej nauki, by rozpocząć pracę w ojcowskiej firmie.

 Zmarnujesz tylko zdolności — mruknął David, gdy wracali razem do domu. — Jako prawnik, mógłbyś się wybić i osiągnąć sławę. Masz odpowiedni dla adwokata sposób wysławiania się, bogaty język, łatwość formułowania myśli i wprost sama opatrzność toruje ci drogę. A ty sprzeciwiasz się jej i chcesz korzystać z tego nadzwyczajnego daru, posługując się nim w kupieckich transakcjach? Nie kuś losu! Czy pozbyłeś się wszelkich ambicji?

 Nie zrezygnowałem z nich — roześmiał się Eric. — Po prostu są inne, niż się spodziewałeś. Zrozum, że w naszym młodym, bogatym kraju, każdy może wybrać właściwą sobie drogę wybicia się. Postanowiłem wstąpić do firmy ojca. Pragnął tego gorąco od chwili mego przyjścia na świat. I to jest główny powód. Nie dopuszczę, aby zawiódł się w swych oczekiwaniach. To by go bardzo rozczarowało. Czekał, aż skończę college, bo jego zdaniem mężczyzna powinien zdobyć wykształcenie odpowiednie do swoich możliwości. Teraz nadszedł moment, w którym powinienem go wesprzeć. Tego się po mnie spodziewa.

 Pan Marshall nie miałby nic przeciwko temu, abyś zajął się innymi sprawami — zauważył David.

 Na pewno nie. Rzecz w tym, Davidzie, że ja sam tego chcę. Nie potrafisz zrozumieć, jak ktoś może z przyjemnością prowadzić interesy, bo sam ich nie cierpisz. Na świecie jest wielu prawników. Być może zbyt wielu… Nasz kraj natomiast, wciąż jeszcze nie opływa w dostatek porządnych, uczciwych ludzi interesu. Ktoś musi zatroszczyć się o rzeczy ważkie dla dobra ludzkości i wzbogacenia własnego kraju. Ktoś powinien urzeczywistnić wielkie pomysły w sposób rozumny i odważny, ktoś powinien kierować i zarządzać. W tej dziedzinie też można stawiać sobie wspaniałe cele i osiągać je. Zmieńmy lepiej temat, zbyt się rozgadałem. Moje ambicje, człowieku! Trudno mi je opanować!

Po pierwsze, skład okręgowy Marshall i Spółka stanie się sławny od jednego oceanu po drugi… Ojciec odniósł sukces, a przecież zaczynał jako biedny chłopak na farmie w Nowej Szkocji. Naszą firmę znają już ludzie w całej prowincji. To za mało. Postanowiłem ją rozbudować. Za pięć lat głośno o niej będzie na całym wybrzeżu, a za dziesięć — w całej Kanadzie! Osiągnę to, że nasze przedsiębiorstwo odegra istotną rolę w obrocie handlowym Kanady! Nie sądź, że takie ambicje przynoszą mniejszą chlubę, niż udowadnianie w sądzie, że białe jest czarne i odwrotnie. Nie czułbym także żadnej satysfakcji z odkrycia nowej choroby i nadania jej dziwacznej nazwy. Czy zmniejszyłoby to udrękę biednych istot? Uważam, że lepiej utrzymywać je w nieświadomości i pozwolić im umrzeć spokojnie. Co komu przyjdzie z poznania istoty swych cierpień?

 No cóż, skoro zaczynasz opowiadać kiepskie dowcipy, to lepiej skończmy tę rozmowę — odparł David wzruszając ramionami. — Na darmo bym próbował odwieść cię od raz podjętego zamysłu. Z równym powodzeniem mógłbym sam jeden zaatakować potężną twierdzę. Ależ ta ulica dojadła mi do żywego! Nie mogę pojąć, dlaczego nasi ojcowie wznieśli miasto na stokach wzgórza! Przestałem być taki rześki i smukły jak przed dziesięciu laty, kiedy sam właśnie otrzymywałem dyplom… A skoro mowa o dyplomach… zauważyłeś, ile dziewcząt studiowało na twoim roku? Jeśli się nie mylę, to chyba dwadzieścia. Za moich czasów na naszym kursie były tylko dwie panny. Do tego pierwsze w historii college’u studentki! Nie pierwszej młodości, bardzo surowe, kanciaste i śmiertelnie poważne. Nawet za swoich najlepszych lat nie zaglądały z przyjemnością do lusterka. Ale bądź pewien, że były to niezwykle wartościowe kobiety. O, tak, wprost niezwykle! Patrząc na tę rozćwierkaną gromadkę dzisiejszych studentek, widać wyraźnie, że czasy się zmieniły. Zauważyłem jedną panienkę… nie mogła mieć więcej niż osiemnaście lat. Robiła wrażenie istoty ze złota, płatków różanych i niebiańskiej rosy.

 Wyrocznia przemawia ustami poety — roześmiał się Eric. — Na pewno masz na myśli Florence Persival, naszą najlepszą matematyczkę. Uważana jest za najpiękniejszą dziewczynę na swoim roku. Moim gustom nie odpowiada. Nie robią na mnie wrażenia jasnowłose, lalkowate piękności, wolę już Agnes Campion. Zwróciłeś na nią uwagę? Wysoka, z ciemnymi warkoczami i twarzą niby barwny kwiat o aksamitnym puszku. Ukończyła z wyróżnieniem wydział filozofii.

 Widziałem ją — odparł David z naciskiem, obrzucając przyjaciela przenikliwym spojrzeniem. — Bardzo uważnie obserwowałem tę panienkę, bo słyszałem, jak ktoś wyszeptał jej imię i zaraz dodał, że to przyszła pani Ericowa Marshall. Wobec tego starałem się nie spuszczać z niej oczu.

 Czego to ludzie nie wymyślą — rzekł ubawiony Eric. — Jesteśmy z Agnieszką od lat dobrymi przyjaciółmi i to wszystko. Bardzo ją lubię i podoba mi się bardziej, niż inne poznane dotąd panny. Przyszłej pani Ericowej Marshall jeszcze dotychczas nie miałem przyjemności poznać. Nawet nie rozpocząłem poszukiwań i w ciągu najbliższych lat nie mam zamiaru nic przedsięwziąć w tej sprawie. Głowę zaprzątają mi inne problemy — zakończył lekceważącym tonem. Można być pewnym, że za to lekceważenie zostanie kiedyś surowo ukarany, o ile Kupido nie jest zarówno ślepy jak głuchy.

 Pewnego dnia spotkasz swoją przyszłą żonę — oznajmił David stanowczo. — Nie bądź taki pewny siebie. Przepowiadam ci, że niebawem, jeśli los ci jej nie ześle, sam wyruszysz na poszukiwanie. O, synu swej matki, przyjmij moją szczerą radę! Kieruj się przede wszystkim zdrowym rozsądkiem, gdy zaczniesz starania o żonę.

 Sądzisz, że mógłbym się go kiedykolwiek pozbyć? — roześmiał się Eric.

 Nie dowierzam ci — rzekł David, potrząsając z powagą głową. — W twoich żyłach, poza trzeźwą szkocką krwią, płynie również trochę celtyckiej, po babce, góralce. Nigdy nie wiadomo, jak to zaważy na losach mężczyzny i do czego go doprowadzi, zwłaszcza w sprawach sercowych. Możesz stracić głowę dla jakiejś niemądrej, czy też kłótliwej kobietki, która oszołomi cię urodą i unieszczęśliwi na całe życie. Zapamiętaj sobie moją prośbę; zanim zdecydujesz się na małżeństwo, pozwól mi wydać opinię o kandydatce na żonę. Zastrzegam, że mój sąd będzie szczery i bezstronny.

 Mów sobie, co chcesz, ale i tak ostatecznie o wszystkim rozstrzygnie moje zdanie.

 Tam do licha! Co za uparta latorośl upartego rodu! — mruknął David, patrząc jednak serdecznie na przyjaciela. — Dobrze o tym wiem i tak długo nie zaznam spokoju, póki nie ożenisz się z odpowiednią dziewczyną. Łatwo ją znaleźć. W naszym kraju dziewięć dziewcząt na dziesięć nadaje się na królewski dwór. Cóż, zawsze jednak trzeba się liczyć z tą dziesiątą.

 Nie jesteś lepszy od bajkowej „Przezornej Alicji”, która zamartwiała się przyszłością swych nie narodzonych jeszcze dzieci — oznajmił Eric.

 Uważam, że niesłusznie z niej drwiono — odparł poważnie David. — My, lekarze, coś o tym wiemy. Być może zbyt się przejmowała, ale w zasadzie miała rację. Ludzie powinni bardziej troszczyć się o swe nie narodzone dzieci, zapewniając im przynajmniej odpowiednią spuściznę, nie tylko materialną, ale fizyczną, moralną i umysłową. Mniej mieliby zmartwień po ich urodzeniu, a i żyć byłoby przyjemniej na świecie.

Poza tym rasa ludzka osiągnęłaby większy postęp w jednym pokoleniu, niż udało jej się przez całe dzieje.

 Widzę, że zaczynasz rozprawiać na swój ulubiony temat. Nauka o dziedziczności nie jest moją mocną stroną, przerywam więc dyskusję. Nawiązując do tego, abym się pośpieszył i ożenił, dlaczego…

Eric miał już na ustach słowa: „Dlaczego nie dasz mi przykładu i nie znajdziesz sobie odpowiedniej żony?” W ostatniej chwili powstrzymał się. Wiedział o tym, że w przeszłości Davida tkwiła jakaś rana, której nawet najbliższy przyjaciel nie powinien rozdrapywać niestosownymi żartami. Zmienił więc zdanie i zapytał: — Powinieneś zostawić tę sprawę bogom, w których rękach spoczywa nasza przyszłość. Wszak, Davidzie, wierzysz przecież w przeznaczenie?

 Owszem, do pewnego stopnia — odpowiedział David ostrożnie. — Jedna z moich ciotek mówiła, że „co się ma stać, to się stanie, a co się nie ma stać, zdarza się czasami”. Takie niepożądane przypadki psują nasze zamiary. Cóż, Ericu, uważasz mnie za nieznośnego zrzędę, ale naprawdę znam życie lepiej niż ty i podobnie jak Arthur Tennyson wierzę, iż „nie ma na ziemi bardziej przebiegłego władcy nad młodzieńcze uczucie do dziewczyny”. Cóż dziwnego w tym, że tak bardzo pragnę, abyś jak najprędzej pokochał kobietę wartościową. Szkoda, że nie wybrałeś panny Campion. Podobała mi się. Robi wrażenie dobrej, dzielnej i prawej, a ma oczy kobiety, której miłość warto zdobyć. Poza tym pochodzi z dobrej rodziny. Otrzymała też staranne wychowanie i wykształcenie. Te trzy rzeczy są niezbędne u kobiety, którą wybierzesz, by zajęła miejsce twojej matki. I to wszystko, mój przyjacielu.

 Masz słuszność — odparł niedbale Eric. — Muszę ożenić się z kobietą odpowiadającą tym warunkom. Ale już nadmieniłem, że nie kocham Agnes Campion. Zresztą sprawa jest nieaktualna. Choćbym ją kochał i tak nie miałbym szans. Jest prawie zaręczona z Larrym Western. Pamiętasz Westa?

 Taki smukły, długonogi chłopiec, z którym przyjaźniłeś się przez dwa pierwsze lata w Queenslea? Co teraz porabia?

 Opuścił college po dwóch latach z powodu braku pieniędzy. Zdobywa wykształcenie o własnych siłach. Ostatnio był nauczycielem w jakimś zapadłym kącie na Wyspie Księcia Edwarda. Jego zdrowie nadal szwankuje. Nigdy nie miał zbyt wiele siły, a uczył się bez wytchnienia. Od lutego nie dał o sobie znać. Pisał wtedy, że obawia się, czy dotrwa do końca roku szkolnego. Mam nadzieję, że nie ulegnie chorobie. To bardzo szlachetny chłopak i wart nawet Agnes Campion. No, doszliśmy na miejsce. Wstąpisz, Davidzie?

 Dziś nie mam czasu. Wybieram się do północnej dzielnicy odwiedzić pacjenta, który cierpi na niezwykłą chorobę gardła Nikt nie wie, co mu właściwie jest. Wszyscy lekarze, wraz ze mną, łamią sobie głowy nad tą sprawą. Z pewnością dojdę do tego, co mu dolega, byle tylko żył dostatecznie długo.


Decydujący list

 

Ojciec jeszcze nie wrócił z college’u. Eric znalazł w hallu na stole adresowany do siebie list i udał się do biblioteki, by go przeczytać.

List był od Larry’ego Westa. W miarę czytania roztargnienie malujące się na twarzy Erica ustąpiło miejsca zaciekawieniu.

 

Ericu, zwracam się do Ciebie z wielką prośbą — pisał West. — Mam pecha i wpadłem w ręce Filistynów, czyli lekarzy. Źle się czułem przez całą zimę, ale próbowałem jakoś’ się trzymać i miałem nadzieję, że wytrwam do końca roku szkolnego. Moja gospodyni, osoba święta, choć w okularach i perkalowej sukni, spojrzała na mnie w zeszłym tygodniu podczas śniadania i stwierdziła niezwykle łagodnie: „Proszę koniecznie wybrać się jutro do miasta. Powinien pana zbadać lekarz”.

Pojechałem, stosując się do polecenia, gdyż pani Williamson nie można nie posłuchać. Ma pewien niemiły zwyczaj, a mianowicie uzmysławia człowiekowi przy każdej nadarzającej się sytuacji, że tylko ona ma rację i roztropnie postąpi ten, kto zastosuje się do jej rady. Jutro i tak będziesz tego zdania co pani Williamson dziś, wszyscy o tym wiedzą. Przybyłem więc do Charlottetown i poszedłem do doktora, ten zaś opukał mnie, osłuchał, przykładał różne aparaty i oglądał ze wszystkich stron. Na zakończenie tej wizyty oznajmił, że muszę „natychmiast, od dziś” przerwać pracę i czym prędzej zmienić klimat. Najlepiej, żebym wyjechał tam, gdzie wiosną nie wieją te przejmujące północno — wschodnie wiatry jak na Wyspie Księcia Edwarda. Do jesieni nie wolno mi absolutnie pracować. Tak zabrzmiał jego werdykt, a pani Williamson popiera go bez zastrzeżeń. Zamierzam uczyć jeszcze do końca tego tygodnia. Potem rozpoczynają się trzytygodniowe wakacje wiosenne. Zależy mi bardzo na twoim przyjeździe. Mógłbyś objąć moją posadę w szkole w Lindsay na ostatni tydzień maja i cały czerwiec.

Kiedy skończy się rok szkolny, na pewno wielu nauczycieli będzie ubiegać się o to miejsce. Teraz w żaden sposób nie udało mi się znaleźć zastępcy. Kilku moich uczniów przygotowuje się do egzaminów wstępnych w Akademii Królewskiej. Czuję się za nich odpowiedzialny i nie chcę im sprawić zawodu, zostawiając w rękach jakiegoś trzeciorzędnego bakałarzy — ny, mającego słabe pojęcie o łacinie a jeszcze mniejsze o grece.

Przyjedź i zastąp mnie, Ty, wypieszczone dziecię dobrobytu. Dobrze Ci zrobi, gdy na własnej skórze doświadczysz, jak się czuje człowiek, zarabiający w ciężkim trudzie dwadzieścia pięć dolarów tygodniowo. I żyje bez dodatkowego wsparcia!

Ale żarty na bok. Żywię nadzieję, Ericu, że zechcesz przyjechać. Nie mam poza Tobą nikogo, kto by mógł mi pomóc i dlatego do Ciebie się zwracam. Praca nie jest ciężka, choć zapewne wyda Ci się monotonna. To niewielka, rolnicza osada na północnym wybrzeżu i ludzie wiodą tu bardzo spokojne, mało urozmaicone życie. Wschód i zachód słońca stanowią najciekawsze wydarzenia dnia powszedniego. Ale mieszkańcy są poczciwi i gościnni. A Wyspa Księcia Edwarda w czerwcu jest tak nieprawdopodobnie piękna, że zdaje się być czarownym snem.

W stawie są pstrągi, a na przystani spotkasz zawsze starego rybaka, który zabierze Cię chętnie na połów homarów lub ryb. Zostawię Ci swoje mieszkanie. Jest wygodne i ma dodatkową zaletę — blisko stąd do szkoły.

Pani Williamsonowa to najmilsza kobieta na świecie i jedna z tych nieocenionych, staroświeckich gospodyń, co to raczą człowieka mnóstwem pożywnych smakołyków. Mąż jej, Robert, powszechnie zwany tu Bobem, ma już sześćdziesiąt lat i jest oryginalnym, wprost niepowtarzalnym typem farmera. Śmieszny stary gaduła, który w rozmowie lubi wtrącać zabawne powiedzonka i wszędzie wtyka swój nos. Do trzeciego pokolenia zna sprawy każdego mieszkańca Lindsay. Williamsonowie są bezdzietni, lecz Bob ma ulubieńca, starego kota. Gospodarz jest z niego niezwykle dumny i nazwał go Timothy. Tak też należy się zwracać do kocura i tak o nim mówić, jeśli nie chcesz narazić się Robertowi. Nigdy nie nazywaj go przy Bobie „kotem”, lub choćby „Timem”. Staruszek zachowałby na wieki urazę i na pewno by stwierdził, że nie nadajesz się na kierownika szkoły.

Zamieszkasz w moim pokoju, niewielkiej izdebce nad kuchnią ze skośnie, odpowiednio do nachylenia dachu, opadającym sufitem. Niezliczone razy stukniesz się w niego głową, aż w końcu jego istnienie utrwali Ci się w pamięci. Zastaniesz tu również niezwykłe lustro. Zmniejszy Ci ono jedno oko do wielkości ziarnka grochu, drugie zaś przeobrazi w pomarańczę. To drobna niedogodność. Za to otrzymasz imponującą ilość ręczników.

W pokoiku jest wychodzące na zachód okno. Widać stąd cudownie piękną zatokę z przystanią w Lindsay, będziesz się mógł do woli rozkoszować ich urokiem. W tej chwili gdy piszę, słońce właśnie zachodzi w „morzu ognia i płynnego szkła”. Statek odpływa, niknąc w czerwieni i złocie za horyzontem. Wielkie, ruchome światło zapłonęło w tym momencie na krańcu wybrzeża za przystanią. Mruga i wysyła błyski, niby budzące niepokój sygnały „nadawane z czarodziejskiej krainy, leżącej za wzburzonymi falami niebezpiecznych mórz”.

Zadepeszuj, czy możesz przyjechać. Jeśli tak, to oczekuję Cię w Lindsay dwudziestego trzeciego maja.

 

Pan Marshall–senior wszedł do biblioteki w chwili, gdy Eric w zadumie składał przeczytany list. Pan Marshall, bystry, sprytny i trochę surowy, choć sprawiedliwy i uczciwy człowiek interesu, wyglądem przypominał raczej pastora lub filantropa. Miał okrągłą, różową twarz, siwe wąsy, piękną siwą głowę i wydatne usta. Za to w jego niebieskich oczach tlił się taki stalowy błysk, że każdy człowiek zamierzający wyprowadzić go w pole, dobrze by się namyślił, nim odważyłby się to uczynić.

Na pierwszy rzut oka widać było, że Eric odziedziczył urodę i wyniosłą postawę po matce. Jej portret wisiał na ciemnej ścianie pomiędzy oknami. Odeszła z tego świata młodo, gdy Eric miał zaledwie dziesięć lat. Mąż i syn darzyli ją głębokim, serdecznym uczuciem. Szlachetna, urocza, tchnąca słodyczą twarz o wyrazistych rysach świadczyła, że zmarła godna była ich czci i miłości. Prawie taką samą twarz, lecz pozbawioną kobiecej miękkości, miał Eric. W podobny sposób układały się wokół jego czoła kasztanowate włosy, zaś oczy zupełnie przypominały oczy matki. Zwłaszcza, gdy patrzyły poważnie z ukrytym w głębi nieuchwytnym czarem tkliwej zadumy.

Pan Marshałl, chociaż odczuwał dumę i zadowolony był z wyróżnienia syna w college’u, nie dał po sobie poznać wzruszenia. Kochał jednak Erica ponad wszystko na świecie i pokładał w nim wielkie nadzieje, spodziewając się, że czeka go świetna przyszłość.

 Dzięki Bogu, nareszcie mamy spokój — oznajmił, siadając wygodnie w ulubionym fotelu.

 Czyżby rozczarował cię program uroczystości? — spytał syn nieco roztargnionym głosem.

 Nie był zbyt interesujący — odparł ojciec. — Najbardziej podobała mi się łacińska modlitwa w wykonaniu Charliego i te urocze dziewczęta podchodzące kolejno po swoje dyplomy. Łacina to, moim zdaniem, język najlepiej nadający się do modlitwy. Zwłaszcza, gdy posiada się taki głos jak nasz stary Charlie. Słowa płynęły mu gładko z ust, a ich dźwięk przenikał mnie do głębi. Dziewczęta wyglądały jak kwiaty, nieprawdaż?

Uważam, że Agnes była najpiękniejsza. Podobno masz wobec niej poważne zamiary, tak mi przynajmniej mówiono. Czy to prawda?

 Do licha! — rzekł Eric smętnie, ale z wyczuwalną irytacją. — Chyba zmówiliście się z Davidem i koniecznie chcecie mnie nakłonić do małżeństwa, nawet wbrew mojej woli!

 Nie rozmawiałem na ten temat z Davidem — zapewnił pan Marshall.

 Jesteś taki sam jak on. Całą powrotną drogę z college’u zasypywał mnie dobrymi radami i pouczeniami. Dlaczego ci ojcze tak zależy na moim małżeństwie?

 Cóż, pragnę, aby ktoś wreszcie stworzył nam prawdziwe ognisko domowe. Brakuje mi go od śmierci twojej matki. Dość mam w domu przeróżnych gospodyń. Chciałbym przed śmiercią trzymać twoje dzieci na kolanach. Jestem, Ericu, już starym człowiekiem.

 Rozumiem cię, ojcze — odparł łagodnie Eric i spojrzał na portret matki. — Twoje życzenie mnie nie dziwi, ale nie mogę przecież tak od ręki wziąć i ożenić się. Sądzę też, że w dzisiejszych czasach nie znalazłbym zrozumienia, poszukując żony za pomocą ogłoszeń.

 Nie kochasz żadnej? — spytał pan Marshall. Miał przy tym minę człowieka cierpliwie znoszącego niewczesne żarty lekkomyślnego młokosa.

 Nie. Dotychczas nie spotkałem kobiety, na widok której moje serce zabiłoby żywiej.

 Zupełnie nie rozumiem dzisiejszej młodzieży — mruknął ojciec. — Kochałem się przynajmniej sześć razy, zanim doszedłem do twego wieku.

 Naturalnie, mogłeś się „podkochiwać”. Jestem jednak przekonany, że nie kochałeś naprawdę żadnej kobiety, dopóki nie poznałeś mamy. A doszło do tego, gdy już nie byłeś taki młody.

 Masz chyba zbyt wielkie wymagania. W tym cały kłopot.

 To zrozumiałe. Syn takiej matki nie może wymagać zbyt wiele od kobiety. Ale dajmy pokój tej sprawie. Chciałbym, abyś przeczytał list od Larry’ego.

 Hm! — mruknął pan Marshall, gdy przebiegł wzrokiem list. — I cóż zamierzasz?

 Powinienem pojechać, o ile nie masz nic przeciwko temu, to…

 Sądząc z listu Larry’ego, nie będzie ci tam zbyt wesoło.

 Zapewne. Lecz nie jadę tam szukać rozrywek. Chcę pomóc Larry’emu i zwiedzić wyspę.

 Jest warta obejrzenia — przyznał pan Marshall. — Za każdym razem gdy przybywam latem na Wyspę Księcia Edwarda, rozumiem starego, szkockiego wyspiarza, którego poznałem kiedyś w Winnipeg. Nie przestawał opowiadać o „wyspie”. Pewnego razu ktoś zapytał go: „O jakiej wyspie pan mówi?” Starzec patrząc na owego ciekawskiego ignoranta odparł: „Jasne, że o Wyspie Księcia Edwarda. Czyżby była tu jakaś inna wyspa?” Jedź więc, skoro chcesz to sprawdzić. Potrzebujesz ponadto odpoczynku po tej harówce przed egzaminami, zanim zaczniesz pracować dla mnie. Nie zrób tylko jakiegoś głupstwa.

 Uważam, że nie jest to prawdopodobne w takiej miejscowości jak Lindsay — zaśmiał się Eric.

 Diabeł zawsze znajdzie zajęcie dla próżnujących rąk czy to w Lindsay, czy w innym miejscu. Słyszałem o okropnej tragedii, która wydarzyła się na odludnej farmie, położonej dziesięć mil od stacji kolejowej i pięć od najbliższego sklepu. Spodziewam się jednak, synu, że przez pamięć matki zachowasz się jak przystało porządnemu człowiekowi i dobremu chrześcijaninowi. Istnieje prawdopodobieństwo, że jakaś pozbawiona rozsądku kobieta pościeli ci na noc w gościnnym pokoju. To będzie najgorsza rzecz, jaka może cię spotkać. Wówczas niech Bóg ma w opiece mego syna!


Nowy nauczyciel

 

Minął miesiąc. Pewnego popołudnia Eric opuścił stary, bielony wapnem budynek szkoły w Lindsay i zamknął drzwi, na których wycięto niezliczone napisy. Drzwi te, solidnie wykonane z podwójnych desek, mogły skutecznie oprzeć się wszelkim atakom i pociskom, jakie los by im zdarzył. Uczniowie rozeszli się przed godziną, ale Eric został jeszcze trochę, aby przygotować dodatkowe ćwiczenia z łaciny dla bardziej zaawansowanych w nauce.

Ciepłe, jaskrawożółte promienie słoneczne przeszywały ukośnie gęstwinę klonowego lasu przyległego do zachodniej strony budynk...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin