!Tadeusz Różewicz - Matka odchodzi.rtf

(173 KB) Pobierz

Tadeusz Różewicz

Matka odchodzi

Wydawnictwo Dolnośląskie Wrocław 2001

 

 

 

_ poezji

Wiesz, Mamo, tylko Tobie mogę to ta, mogę'to powiedzieć, bo jestem ju, śmiałem Ci tego powiedzieć, za życia si? tego słowa nigdy go nie powiedziałem Ojcu łem czy si? godzi coś takkgo mowie

Wchodziłem w świat PO^ do wyjścia, w ciemność... przeszedł widlłem J, okiem ryby kreta ptaka ca dlaczego tak trudno wypowiedzi te dwa

 

poetą", szuka się zastępczych słów żeby zakomunikować ten "fakt" światu, Matce. Oczywiście, Matka wie. O tym żeby coś takiego powiedzieć ojcu nigdy nie myślałem... nigdy też Ojcu nie powiedziałem "Tato... Ojcze... jestem poetą"... nie wiem czy ojciec zwróciłby uwagę na takie słowa... byłby tak daleki... że spytałby mnie (czytając gazetę, jedząc, ubierając się, czyszcząc buty...) "co tam (Tadziu) mówisz?"... było to przecież jakieś "głupstwo" "co tam znowu?"... nie mogłem przecież powtórzyć jeszcze raz głośniej "Tato, Ojcze... jestem poetą"... Ojciec może by podniósł oczy znad talerza, znad gazety... patrzy zdziwiony a może nie patrzy tylko kiwa głową i mówi "dobrze... dobrze" albo nic nie mówi. Napisałem wiersz Ojciec (w roku 1954) "Idzie przez moje serce/ stary ojciec..." nie wiedziałem czy Ojciec ten wiersz przeczytał, nigdy słowa nie powiedział... zresztą ja też tego wiersza Ojcu nie przeczytałem... teraz jest rok 1999... i mówię tak cicho, że Rodzice nie mogą dosłyszeć moich słów "Mamo, Tato, jestem poetą"... "wiem Synku" mówi Matka "zawsze to wiedziałam" "mów wyraźniej" nic nie słyszę mówi Ojciec...

Przez wiele lat obiecywałem Mamie trzy rzeczy, że zaproszę ją do Krakowa, że pokażę Zakopane i góry, że pojadę z Mamą nad morze. Mama nie zobaczyła nigdy w życiu Krakowa. Nie widziała ani Krakowa ani gór (z Morskim Okiem w środku) ani morza. Nie dotrzymałem obietnic... Minęło od śmierci Mamy prawie pół wieku... (zresztą, przestaję się interesować kalendarzem i zegarem). Czemu Jej nie zawiozłem do Krakowa i nie pokazałem Sukiennic, kościoła Mariackiego, Wawelu... Wisły.

No tak! Syn mieszkał w Krakowie... młody "obiecujący" poeta... i ten poeta który tyle wierszy napisał dla matki i tyle wierszy dla wszystkich matek... nie przywiózł Mamy do Krakowa w roku 1947 ani w 1949... Nigdy mi nie przypominała, nie robiła wyrzutów.

 

Mama nie widziała Warszawy. Mama nigdy nie leciała samolotem, nie płynęła statkiem. Nigdy nie byłem z Mamą w cukierni, w restauracji, w kawiarni, w teatrze, operze... Ani na koncercie... byłem poetą... Napisałem poemat Opoztnada-nie o starych kobietach, napisałem wiersz Stara chłopka idzie brzegiem morza... Nie zawiozłem Mamy nad morze... nie usiadłem z nią nad brzegiem, nie przyniosłem muszelki albo bursztynowego kamyczka. Nic... i ona nigdy nie zobaczy morza... i nigdy nie zobaczę jej Twarzy i oczu i uśmiechu kiedy patrzy na morze... poeta. Czy poeta to człowiek, który pisze z suchymi oczami treny, bo musi dobrze widzieć ich formę? Musi całe serce włożyć w to, aby forma była "doskonała"...? Poeta, człowiek bez serca? A teraz ten lament przed publicznością na jarmarku książki na odpuście poezji, na giełdzie literatury. I nie mam nawet tej pociechy, że Mama "na tamtym świecie" idzie przez Planty, przez Kraków, na Wawel... Czy w "niebie" jest morze nad którym siedzą nasze Matki w biednych salopkach, płaszczach, starych pantoflach i kapeluszach?... ale i teraz piszę - z suchymi oczami - i "poprawiam" te moje żebracze treny...

W środku życia

Minęło sześćdziesiąt lat od wybuchu II wojny światowej.

Mam 77, 78 lat. Jestem poetą. Na początku drogi nie wierzyłem w ten cud... że kiedyś zostanę poetą, czasem w nocy przebudzony przez senne strachy i upiory ratowałem się myślą pragnieniem "będę poetą" przepędzę upiory ciemność śmierć... Wejdę w światło poezji, muzykę poezji, Ciszę.

Teraz kiedy piszę te słowa spokojne uważne oczy Matki spoczywają na mnie. Patrzy na mnie z "tamtego świata" z tamtej strony w którą ja nie wierzę. Na świecie znów się toczy wojna. Jedna ze stu jakie toczą się bez przerwy od końca II wojny światowej aż po dzień dzisiejszy...

 

8

 

 

ale mama nie odeszła była z nami i będzie...

teraz kiedy piszę te słowa... badawcze oczy matki patrzą na

mnie

podnoszę głowę, otwieram oczy... nie mogę znaleźć drogi, upadam, podnoszę się, słowa wypełnione nienawiścią trupim jadem wybuchają rozszarpują miłość wiarę i nadzieję... otwieram usta żeby coś powiedzieć "człowieka trzeba kochać" nie Polaka Niemca Serba Albańczyka Wiocha Żyda Greka... trzeba kochać człowieka... białego czarnego czerwonego żółtego

wiem, że te moje żebracze treny pozbawione są "dobrego smaku"...

i wiem, że z rzeczy świata tego zostanie... co zostanie?!

Wielki genialny śmieszny Norwid powiedział:

Z rzeczy świata tego zostaną tylko dwie, Dwie tylko: poezja i dobroć... i więcej nic...

Wielki Don Kichocie! Zostało Nic. I jeśli my ludzie nie pójdziemy po rozum do głowy i nie zagospodarujemy tego rosnącego Nic to... to co?! powiedz, nie bój się! co się stanie... zgotujemy sobie takie piekło, na ziemi, że Lucyfer wyda nam się aniołem, wprawdzie aniołem upadłym, ale nie pozbawionym duszy, zdolnym do pychy ale pełnym tęsknoty za utraconym niebem pełnym melancholii i smutku... polityka zamieni się w kicz, miłość w pornografię, muzyka w hałas, sport w prostytucję, religia w naukę, nauka w wiarę.

 

Stefania Różewicz

[Wieś mojego dzieciństwa]

Szynkielew jest wsią, która należała do gubernii kaliskiej, powiatu wieluńskiego.

Czasy caratu. Są we wsi dwa dwory: szlachecki i generalski. Sama wieś jest duża. Mimo że nie jest taka biedna jak okoliczne wioski, jest w niej dużo biedy. Drogi są tu okropne. W zimę to, jak nie ma mrozu, dosłownie trepy giną w błocie, bo noga przy wyciąganiu z błota nie utrzyma trepa. Trepy są o drewnianych podeszwach. Buty posiada mało kto, to jest luksus. Kto je ma, to tylko kładzie na wielką uroczystość. Szkoły nie ma, do kościoła ludzie chodzą dziewięć kilometrów.

Przyjechałam do Szynkielewa mając lat pięć. Ogromnie mi się tu podobało. Miałam dopiero lat pięć, nie zrozumiałam, ile się kryje przy pięknie przyrody nędzy ludzkiej na takiej nawet zamożnej wsi. Zaczęłam mniej więcej od dziesiątego roku życia obserwować życie ludu. Najwięcej pamiętam z tego okresu rok 1905. Przyjeżdżali ludzie z miast i opowiadali, że ma już nie być cara, że w Łodzi ubrali kukłę podobną do cara. Obwozili ją, aby go upokorzyć. To znów słyszałam, że w Rosji ugotowano jakiegoś kucharza. To zdarzyło się już w wojsku, więc była nadzieja, że może nie będzie już cara i nie będą ludzi wywozić na Syberię.

Wieś była strasznie zaniedbana. Państwo zupełnie się nie starało o to, żeby poprawić byt ludziom, najlepszy dowód, że jakaś mała szkółka musiała starczyć na kilka okolicznych wiosek. Dzieci dlatego prawie do szkoły nie chodziły, bo w zimę leżały wielkie śniegi, przez które by nie przebrnęły, a wiosną czy jesienią rodzice znów nie mogli sobie pozwolić na próżnowanie dzieci, jak mówili, bo trzeba by jedno dziecko bawiło

 

13

 

 

14

drugie. Sama widziałam, jak trzyletnie lub czteroletnie dzieci musiały podczas nieobecności matek roczne lub mniejsze bawić i karmić. Śmiertelność wśród dzieci była wielka. Najsilniejsze żyły, a wątłych nie miał kto leczyć i nie było czym odżywiać.

Pamiętam, że kiedyś weszłam do dość zamożnych gospodarzy. Matka była w polu. Dziecko, które w domu pozostało, leżało w kołysce w samej słomie, bo słoma na pewno była przedtem nakryta jakąś szmatką, ale dziecko już tę szmatę skopało nóżkami. Przykry był widok, że to dziecko załatwiło się i zaczęło jeść kał spod siebie. Higiena była okropna. Dzieci wieczorem kładły się spać bez mycia. Były przemęczone, bo przecież dziecko, które miało pięć lub sześć lat, pasło już gęsi. Nie dosypiały dzieci. Często widziałam, jak takie maleństwa wyciągane były z łóżek do pasania krów czy gęsi o godzinie czwartej lub piątej rano, zasypiały na jakiejś granicy, a bydełko wtedy szło, gdzie chciało. Mój Boże, jak bardzo mi było żal dzieci, którym krowy lub gęsi uciekły nieraz z pola, a biedny pastuszek bał się, aby mu bydło nie poszło w szkodę. Leciały, goniły, a nie mogły podołać, to dostawały w domu bicie za złe pilnowanie.

Odżywiały się dzieci źle. Bardzo często nie było chleba. Matka wtedy naprędce gniotła placek z pozostałych kartofli i trochę mąki, piekła na blasze lub w popiele. Wielka była uroczystość, jak dziecko dostało kawałek bułki lub cukierka. Cukierek był z najgorszego gatunku. Było w nim trochę farby z krochmalu, zamiast cukru sacharyna.

Miałam sposobność zaobserwować, jak okropnie żyją małorolni. Ludzie, którzy tego z bliska nie widzieli, nie są w stanie uwierzyć. Miał taki małorolny dwie lub trzy morgi ziemi, nieraz same piachy (a było dużo takich, co mieli morgę lub dwie), a dzieci dużo. Nieraz jeszcze była babka na tak zwanym wycugu. Pamiętam, że raz byłam w takiej izbie, nie było tam podłogi, tylko ubita glina - jedno mieszkanie, w którym się mieściła rodzina i króliki, aby mieć na święta mięso. Okno

 

było małe, zabite gwoździami, wcale się nie otwierało. U zamożnych były inne okna, o czterech szybach, dachy wszystkie słomą kryte.

Małorolni nie mogli utrzymać konia do pracy, więc musieli u bogatszych pracować, aby oni im za to pomogli czy to nawóz wywieźć, czy zboża trochę zwieźć. Zawsze bogaty sobie zwoził wpierw zboże, a biednemu zmokło. Na jesieni bogacze sobie orali i siali, a biedak, który chodził na tak zwany odro-bek, miał jeszcze żyto w polu. Jak już były przymrozki, nieraz widziałam, jak w żniwa małorolni znoszą do jakiejś na wpół rozwalonej stodółki na plecach zboże. A robiły to przeważnie kobiety, bo mężowie wyjeżdżali do Niemiec na roboty, aby móc z zarobionych pieniędzy kupić trochę obuwia czy ubrania. Nawet zamożni gospodarze musieli posyłać na roboty do Niemiec swoje dzieci. Nikt nie był w stanie się ubrać z dochodów z gospodarstwa.

Bardzo biedne było w mieszkaniach umeblowanie. Przeważnie meble składały się ze skrzynki, tak zwanego kufra, gdzie leżało ubranie i bielizna. Bielizna była bardzo uboga, koszule składały się z trzech części: u dołu koszula była z takiej grubej części płótna jak na worek, wyżej była cieńsza, a u samej góry kołnierzyk z cienkiego płótna kupnego. Powłoki, czyli pościelowa bielizna - spód poszwy z płótna swojej roboty, a wierzch w różne kraty.

Sienników nie było. Można powiedzieć, że ludzie leżeli w gołej słomie, bo przeważnie spało po kilka osób na jednym łóżku. Nawet były tam jakieś płachty rzucone na słomę, ale we śnie to się to wszystko pościągało. Bogatsi mieli stoły, ale jedli przeważnie na ławach. Do ław były przystawiane małe stołeczki. Na tym siadali do jedzenia. Jedli ludzie z misek dość dużych, tak że na rodzinę składającą się z sześciu lub pięciu osób gospodyni stawiała dwie miski do jedzenia. W gospodarstwie kuchennym prawie że nie było naczyń, jakieś dwa, trzy garnki, tak zwane żeleźniaki. Niektóre gospodynie miały po kilka talerzy, ale talerze stały w szafie od "parady". Miednic do

 

mycia nigdzie nie widziałam. Był duży ceber, w którym zmywali naczynia. Z tego samego cebra poili krowy. Sama widziałam, jak małe dzieci wstawały rano z łóżek i w te same cebry siusiały. Niektórzy myli się w ten sposób, że brali wodę do ust i wypuszczali ją na ręce, i tak się myli. A jeszcze inni myli się w szkopkach. Szkopek to było naczynie, do którego doili krowy. Jedli wszyscy z jednej lub dwóch misek glinianych.

Jedzenie przeważnie też było na wsi bardzo biedne. Śniadanie składało się najczęściej z kartofli i polewki. Polewka była różnie gotowana. U biednych wodę zaprawiało się mąką żytnią, zsiadłym mlekiem, a u bogatszych zaprawiano polewkę słodkim mlekiem, a zamiast wody brało się na polewkę maślankę. Kartofle na wsi przeważnie gotowano w łupach. Obiady składały się przeważnie z kartofli, kapusty i klusek, kluski bywały urozmaicone. Nieraz zacierkę z mlekiem jedli albo kluski, zwane bociany, z maślanką. Kapustę kisili w całych główkach, a liście siekali siekaczami i przesypywali główki kapusty. Kapusta u biednych była kraszona olejem albo ugotowaną fasolą. Dalsze jedzenie składało się z kaszy jaglanej lub pęczaku. Kaszę przeważnie gotowano na przednówku. Mięsa bardzo mało ludzie jedli. Jak krowa złamała nogę albo się zdarzył inny jakiś wypadek, to chłopi między sobą sprzedawali, ale najczęściej przyjeżdżał rzeźnik i kupował za psie pieniądze. Były dobre czasy, kiedy żyto się zrodziło, to chleb był pieczony na każdą niedzielę z jasnej mąki. Ale jak nie było urodzaju, to kobiety mełły żyto w żarnach tylko na barszcz i różne polewki. Cukru prawie że ludzie nie jedli, na święta lub dla chorych kupowali.

Jarzyn dawniej nie sadzili. Nie widziałam nigdy marchewki czerwonej, przeważnie białą pastewną. Dlatego pamiętam dobrze, że jarzyn na wsi nie było, bo zawsze przylatywały do nas kobiety po trochę natki od pietruszki na lekarstwa dla noworodków. Jak który nie mógł sikać, to go poili wywarem z pietruszki (jako środek moczopędny). Z owocami też było źle. Przeważnie były polne gruszki. Rosły po granicach tak gęsto,

 

16

77

 

 

że z daleka zdawało się, że to las. Tych dzikich owoców było bardzo dużo. Mam wrażenie, że gruszki te nie dawały wiele witamin, bo w nich było dużo kamienia. Były we wsi dwa sady z owocami gatunkowymi. Te należały do dworu. Dzieci ze wsi z tych owoców nie korzystały, bo sady w dworze były wydzierżawione Żydom. Owszem, pamiętam jeszcze parę małych ogródków u bogatych gospodarzy.

Wieś była duża i w stosunku do innych wiosek zamożna, ale dosłownie nie było jednej rodziny, żeby mogła sobie pozwolić na wysłanie dziecka, nawet zdolnego, do szkoły do miasta. Znałam kilku chłopców, nawet mogliby się uczyć, ale musieli iść do Niemiec na roboty. Dwóch z mojego pokolenia siłą rzeczy chciało na coś wyjść, jak się to mówiło, więc jeden z nich, Andrzej Kałużny, był kilka razy w Niemczech, aby sobie na naukę czy ubranie zarobić. Potem latał dziewięć kilometrów do księdza proboszcza, który go przygotował do którejś klasy, nie pamiętam czy do trzeciej, czy czwartej, w każdym razie wyjechał do jakiegoś seminarium, z którego wrócił bardzo wyczerpany. Opowiadali mi ludzie, że kiedy była jego prymicja, to musieli go do ołtarza prowadzić, o własnej sile nie mógł już mszy świętej odprawić. Niedługo potem zmarł.

Drugi chłopiec to był Antoni Walasik. Musiał być bardzo zdolny, nawet wszechstronnie zdolny. Widziałam nie raz, jak z kory sosnowej rzeźbił różnych świątków i to naprawdę ładnie. Był samoukiem. Rodzice nawet mu nie dali na tabliczkę i rysik, a ogromnie chciał pisać, więc pisał węglem, patykami po ziemi, a jak był starszy, chodził do Niemiec i uczył się pisać. Pisywał z Niemiec listy ludziom, którzy z nim wspólnie pracowali. Na wsi mało było ludzi, co umieli pisać. Prawie wszyscy analfabeci. Muszę i Walasika już opisać, skoro zaczął uczyć się sam i po paru latach przestał jeździć do Niemiec, i sekretarz Swieszczak przyjął go na pomocnika do sądu, raczej na tak zwaną praktykę. I choć samouk, doskonale sobie dawał radę. Miał piękny charakter pisma. Był strasznie pracowity. Z praktyki pojechał już do Kalisza na kancelistę.

 

Dlatego opisuję dwóch znajomych, aby ci, co będą czytali, mogli się zorientować, w jakich warunkach żyli ludzie, z których naprawdę mógł być pożytek dla kultury i państwa. Dziś, jak widzę setki tysięcy młodzieży wiejskiej kształcącej się, jestem naprawdę szczęśliwa, że tak jest, a nie czasy tragiczne dla oświaty, jak wtedy, kiedy ja byłam młoda. Ciągle muszę myśleć o mojej wsi, w której się wychowywałam, jak było dawniej, a jak jest dzisiaj. Jak był na wsi człowiek, który umiał pisać, nawet źle pisać, to taki uczony zbierał w zimę dzieci i uczył je. Za to dostawał parę groszy od dziecka lub coś w naturze, ale czego dzieci nauczyły się przez zimę, to przez lato zapomniały, bo w lecie człowiek, który uczył, pracował w polu, a dzieci pasły gęsi i krowy.

Naprawdę to ludzie tych szkół nie chcieli. Nie było żadnej oświaty, więc nawet jak było kilku gospodarzy, co pragnęli żeby dzieci chodziły do szkoły i starali się u władz, żeby szkoła we wsi była, to 90 procent mówiła, że jego dziad, pradziad nie znał się na piśmie i też żył. Nieraz ojciec mówił: szkoła bardzo waszym dzieciom potrzebna. Odpowiadali dowcipnie: panie, kto się zna na piśmie, ten się do piekła ciśnie.

Wieś była głęboko religijna. Nawet ksiądz był uważany za jakąś świętość. Ludzie biedni, którzy sobie odmawiali nie raz kawałka chleba, znajdowali ruble na różne składki na kościół. Mimo że kościół był od mojej wsi aż dziewięć kilometrów, chodzili ludzie do niego w każdą niedzielę. Nieraz w zimę były duże mrozy, mimo to wstawali o czwartej rano i szli na rora-ty. Postu bardzo przestrzegali. Post był wielki przed Wielkanocą, adwent przed Bożym Narodzeniem. Nawet jak kto chciał w wielki post w niedzielę zjeść kawałek mięsa, przychodził do księdza po dyspensę. Taka dyspensa kosztowała rubla. Ludzie dosłownie cały wielki post jedli kapuśnicę gotowaną na suszonych "betkach" albo kraszoną olejem. Posty jeszcze były w krzyżowe dni i przed każdym świętem Matki Boskiej. Należeli do różnych związków religijnych, na przykład do bractwa różańcowego. Bractwo różańcowe dawało gwarancje, że po

 

18

19

 

 

śmierci, choćby nikt nie zakupił mszy, to dla tych z bractwa są zawsze msze i dużo światła na pogrzebie się świeci. Było dużo tych stowarzyszeń, na przykład kółko żywego różańca polegało na tym, że co niedziela u innej kobiety zbierały się członkinie żywego różańca i odmawiały go. Mówiły, że on żyje, bo ciągle go odmawiają.

Dzieciak najpóźniej był chrzczony, jak miał dwa tygodnie. Słusznie się bali, żeby takie niemowlę nie umarło bez chrztu, bo byłoby wiecznie potępione jak "żyd" lub inny człowiek nie ochrzczony. Matka też musiała iść po porodzie do kościoła, aby została oczyszczona. Nie było wolno przedtem takiej kobiecie po wodę iść, bo potem były "robaki" w wodzie. Do spowiedzi chodzili dość często, a spowiedź, którą każdy musiał pod kontrolą swego proboszcza odbyć, była wielkanocna. Przychodził więc z każdego domu ktoś do kancelarii parafialnej i kupował dla domowników kartki, z którymi petenci przychodzili do spowiedzi. Takie kartki po spowiedzi oddawali organiście, a on tych, którzy byli u spowiedzi, wykreślał z książek, w których wszyscy byli spisani przed Wielkanocą. W ten sposób proboszcz wiedział, ile ma niewiernych. Za moich czasów mało było takich, co bez ślubu mieszkali, to znaczy na wiarę. Pewnie, że w parafii się coś znalazło.

Zaczęłam o spowiedzi wielkanocnej, muszę też opisać, jak na wsi takie święta się odbywały. Cały Wielki Tydzień był dość uroczysty i smutny. Rodzice chodzili na gorzkie żale i opowiadali, jak Żydzi Pana Jezusa męczyli, jak ziemia pękała i pioruny biły. Podczas opowiadania ludzie z wielkim szacunkiem zdejmowali czapki. Tradycyjne porządki się odbywały: bielenie mieszkań, wielkie prania. Potem było pieczenie chleba, co u bogatszych piekło się placki. Trzeba się było wystawić ze święceniem. W Wielką Sobotę ksiądz przyjeżdżał święcić. Kobiety i dzieci ubrane odświętnie przyniosły święcenie przed kaplicę. Tam rzędami siedziały na ziemi, która była posypana żółtym piaskiem. Święcenie składało się z chleba, sera i z szperki. Szperka to jest mięso ze słoniną gotowane, przybić-

 

ranę borowinami. Musiał być koniecznie ocet i chrzan. Ocet, bo Żydzi Pana Jezusa nim poili. Na rezurekcje prawie wszyscy dorośli szli.

Wielka Niedziela była bardzo uroczyście obchodzona. Drugi dzień Wielkanocy to był śmingus - parobcy oblewali dziewczyny wodą z wielkich sikawek, które były używane do gaszenia pożaru, a niektóre dziewuchy były w rowie wykąpane.

Po wsi kawalerowie też chodzili z gaikiem. Była to ubrana choinka w różne lalki i kogutki, przy tym śpiewali: "chodzimy z gaikiem, siedzi kurka z jajkiem", no i gospodynie im wynosiły tak zwany dyngus, który składał się z jaj, placka czy kawałka chleba.

Boże Narodzenie było bardzo wielkim świętem. Ludzie też je obchodzili z wielkim kultem. Potraw było dużo na kolacji wigilijnej. Konopie ziarno musiało zawsze być ucierane, potem zagotowane z mlekiem. To była zupa wigilijna. Były kluski z miodem, suszone ulęgałki i wiele innych potraw. Kolacja wigilijna składała się z trzynastu, jedenastu lub siedmiu potraw. Po podzieleniu się opłatkiem gospodarz brał różowy opłatek (takie wypiekał specjalnie organista) i mógł to dać bydełku, bo chłopi mówili: trzeba i bydełku dać, bo Pan Jezus przyszedł na świat między bydełkiem. No i mówili ludzie na wsi, że w tę noc, kiedy się Dzieciątko narodziło, to bydełko mówiło ludzkim językiem i do dziś dnia w tę noc mówi.

W kącie izby stał snopek słomy i cała izba była słomą wyścielana na pamiątkę, że Dzieciątko się w stajence narodziło. Drugi dzień świąt, w św. Szczepana, zmieniali gospodarze przeważnie parobków i pastuchów, stąd przysłowie, że na św. Szczepan każdy sługa pan.

Zaczynał się karnawał. Gdzie kto miał upatrzoną dziewczynę, brał starostę i wódkę i szedł na "zmówiny". Jak się ugodzili, to znaczy, jeżeli rodzice dziewczyny dali tyle, ile chłopak chciał mórg (a jeżeli on miał morgi, to brał spłaty pieniężne, krowy), jakieś tam inne historie, to wódkę wypijali i dawali na

 

21

20

 

 

zapowiedzi. Jeżeli nie doszli do zgody, to w jeden wieczór chłopak ze starostą szedł do innych dziewczyn, aż się gdzieś zgodzili. Jechali wtedy do księdza proboszcza. Zanieśli na zapowiedzi. Ksiądz pytał z pacierza. Bardzo często taka para pacierza nie umiała. Wtedy ksiądz zapowiedzi nie wygłaszał, dopóki się pacierza nie nauczyli. Jeszcze ich ksiądz zwymyślał, mówiąc: co inne to wy umiecie, a tego pacierza nawet nie odmawiacie. Ksiądz miał rację. Wesele odbywało się po załatwieniu spraw majątkowych i kościelnych.

Wesele wyprawiali rodzice panny młodej i pana młodego. Przeważnie pan młody kupował wódkę, płacił muzykę, płacił ślub i kupował pannie młodej trzewiki. Zaś panna młoda kupowała na koszulę do ślubu i własnoręcznie ją szyła. Wesele trwało kilka dni. Stroje były różnobarwne. Całą noc przed rozpoczęciem wesela chodzili drużbowie spraszać gości, na weselu byli prawie wszyscy. Drużby byli postrojeni dość paradnie. Każdy był przepasany wstęgą przez ramię, do czapek mieli przypięte kwiaty kupne. Kwiaty były przeważnie czerwone. Robili sobie sami laski, nie wiem z jakiego drzewa. Myślę, że z wierzby, bo laski były z kory obrane. Potem na laskach były takie miejsca nożem zeskrobane i farbowane. Taką laskę musiał mieć każdy drużba. Druhny miały na głowach wieńce z kolorowych kwiatów, a z tyłu głowy do tych wieńców były poprzypinane różne wstążki długie aż do ziemi. Ładnie to wszystko wyglądało. Panna młoda miała inny strój na głowie albo jakiś bardzo lichy welon. W welonie z wiankiem z mięty mogły iść do ślubu tylko dziewice. Jak ksiądz się dowiedział, że panna młoda jest w ciąży, albo że przedtem miała dziecko, zdzierał jej w kościele wianek z głowy, jako że nie jest już dziewicą i niegodna brać w wianku ślub. To był postrach dla innych, żeby wianka strzegły, no i wstyd.

Do ślubu u bogatszych jechało nieraz z dwadzieścia furmanek. Konie były ubrane w różne kwiaty zrobione z pierza. Przed wyjazdem do ślubu para młoda dziękowała rodzicom za wychowanie. Znalazł się ktoś, co umiał czytać, więc czytał

 

o stadle małżeńskim, o grzechu pierworodnym, o Adamie i Ewie, jako o pierwszych rodzicach, których na początku świata sam Bóg połączył. Przed wyjściem para młoda klękała i padając do nóg rodzicom prosiła o błogosławieństwo. Do ślubu wyjeżdżali ze śpiewem druhen i drużbów. Nawet strzelali na wiwat. Muzyka, która również jechała do ślubu, grała strasznie żałośnie. Panna młoda, żegnając rodziców, przeważnie płakała. Żegnała też swoje progi, wymawiając przy tym słowa:

żegnajcie moje ścieżki, żegnajcie moje progi, chodziły tu moje nogi, teraz już nie będą itd.

Po ślubie cale wesele jechało do karczmy. Tam wszyscy pili i tańczyli. Jak mieli dość zabawy, wszyscy pijani na wyścigi jechali do domu weselnego. Taka podróż z jednej strony była bardzo wesoła, bo muzyka ciągle grała na wesoło, ale często wyścigi kończyły się wywracaniem wozów. Po powrocie od ślubu wprowadzali parę młodą z przyśpiewkami do domu weselnego. Potem był obiad, podczas obiadu były oczepowiny Pan młody zdejmował pannie młodej wianek, który przedtem druhny w tak tajemny sposób upięły, że było go tak trudno rozpiąć, jak rozwiązać węzeł gordyjski. Przy oczepowinach wszyscy śpiewali i pili wódkę. Druhny śpiewały różne smętne piosenki, że za chwilę już nie będzie dziewicą, a starościna obchodziła z przetakiem i wódką. Śpiewała zbierając pieniądze na czepek: "a dajcie jej na paciorki, żeby miała piknę córki". Na to starosta znów śpiewał: "a dajcie jej na bursztyny, żeby miała piknę syny, a dajcie jej na sidto, żeby miała wszyćko". Panna młoda podczas oczepowin siedziała na dzieży. Po zdjęciu przez pana młodego wianka starościna składała jej czepiec na głowę. Panna młoda czepiec zdejmowała i kładła go sobie na kolana, bo jeszcze kładły jej czepce różne gospodynie, no i matka panny młodej i mężowska. Jak była bogata, to nieraz

 

22

23    \

 

 

24

tych czepców zebrała około dwudziestu i pieniędzy około stu rubli. Te pieniądze szły na dorobek. Czepce u nas w okolicy były bardzo ładne. Dużego rozmiaru, przybrane różnobarwnymi wstążkami. Na czepek kobiety kładły piękne chustki jedwabne. Na drugi dzień wesele było u rodziców pana młodego, a na trzeci dzień bawili się u starostów. Potem robili goście składkowe wesele. Mężczyźni składali się na wódkę, a kobiety przynosiły ser, masło, jaja albo i królika zabitego, kiełbasę i znów jedli, pili, tańczyli, śpiewali i bawili się tak aż do niedzieli. Bo śluby przeważnie były we wtorki. W niedzielę panna młoda jechała do kościoła na błogosławieństwo. Ksiądz błogosławił pannę młodą na matkę.

Często bogaci gospodarze prosili księży, pisarza z gminy na wesele. Wówczas co lepsze jadło stawiało się przed lepszych gości. Potrawy na ucztę weselną składały się z wieprzowiny gotowanej na kwasie, gotowanych klusek, kapusty z grochem, kaszy tatarczanej, chleba, placka ogromnie grubo upieczonego.

Często po weselu obmawiały kobiety dom weselny. Opowiadały sobie, jak to swoich zabrali do komory i co lepsze przed obiadem razem zeżarli. "Sama widziałam, jak wychodzili, to aż im się po brodzie lały tłustości. Tańcowali potem, a ja to sobie z tego wesela poszłam do domu i byle co zjadłam, dlatego też ino pół rubla za czepek dałam". Albo: "nie widzieliście, jak na ołtarzu podczas ślubu świeca się paliła krzywo, oj będzie ją chłop prał, a mogła go nie brać młoda, byłby ją ta jeszcze jaki kawaler wziął, przeca wiedziała, że nieboszczkę tłukł" itd.

Wszysddch Świętych na wsi też obchodzą z wielkim kultem. Już na jakieś dwa tygodnie przed Wszystkimi Świętymi dają na tak zwane wypominki. To są modlitwy za dusze zmarłych. Ksiądz przez kilka tygodni po kazaniu modli się z ludźmi za dusze. Za każdą taką duszę ksiądz bierze pieniądze. Groby ubierali ludzie różnymi gałązkami, posypywali żółtym piaskiem, a niektórzy robili z bibułki czerwonej i przeważnie jaskrawych kolorów wieńce.

 

25

Po przyjściu z procesji wieczorem nikt nigdzie nie chodził. Nawet do bliskich sąsiadów, nawet na własne podwórka nie wychodzili. Zawsze mówili, że Dzień Zaduszny należy do zmarłych, to nie trzeba im przeszkadzać. Kiedyś się zapytałam, dlaczego. To mi nasza znajoma zaczęła opowiadać, że nieraz były takie ciekawe, to im się dusze ukazały. Opowiadała mi, że chłop jakiś się wymędrkował i pojechał do młyna, a tu, jak nie powstanie jakiś wiatr, który tak żałośnie wył, że chłopa aż ciarki wzięły ze strachu. Patrzy, wszystko zboże pod wozem, worki bez dziur, zawiązane, a zboża w nich nie ma. To jak go wziął strach, chce uciekać, konie stoją jak kamienie i ani rusz, sam uciekł. Bo to wszystko, widzisz, przestroga, żeby za dusze w tę noc ino się modlić, a nie przeszkadzać. Mówię do kobiety, że może dusze wcale nie straszą, tylko ludzie pod wrażeniem opowiadań sami się boją, a ta sama znajoma mi mówi: co też ponienka se myśli, to wszyćko prawda. Raz też chłop gdzieś się wybrał w taką noc, a tu jak konie staną, ani rusz, ciężko im i nie mogą ujechać. Ogląda się, maca, a tu cosik leży na wozie, takie wielkie, a kudłate to. Jak go strach wziął, to w potach ledwie do domu przyszedł, aż to odchorował. Ze dwa dni podobno nic nie gadał, tylko tyle, że jak go się pytali, gdzie są konie, to odpowiadał: nie wiem, może jakie dusze je zabrały, co chodziły za pokutą, a już je nogi zabolały. A niechta, mówił chłop, choć mi szkoda koni, będzie to przestroga dla innych, aby duchom nie przeszkadzać. On sam po tym ino się całe życie modlił i nigdzie nie chodził, a mnie jeszcze dziś ciarki przechodzą, jak o tym myślę. Kiedyś znów jakiś chłop mi mówił, że to wszystko prawda, co o tych duszach mówią, bo jeden tak mądry powiedział, że on dopiero zawierzy, jak zobaczy na własne oczy. No i wziął drabinę, postawił pod okno w kościele i chciał zajrzeć. Ksiądz proboszcz umarły przyszedł do dusz odprawiać i z wszystkimi duszami z tej parafii miał przyjść jak owczarz z owieczkami. No i ten chłop, co wejdzie na szczebel, to szczebel się ułamie, ale się jakoś dostał do tego okna. Ale jak zajrzał i zobaczył, co się dzieje (wszyst-

 

kie dusze klęczą, a ksiądz jak żywy odprawia) to ze strachu zmartwiał.

W ogóle za moich młodych lat lud ogromnie był zabobonny. Opowiadali, że jak matka umrze, a zostawi sieroty, to zawsze po śmierci przychodzi ona w nocy i karmi piersią to najmłodsze. Mówię: przecież umarły nie ma pokarmu, a kobieta mi tłumaczy że jej jakaś babka na własne oczy widziała, jak jej córka w nocy przychodziła i klękała koło kołyski i karmiła swoje dziecko. I ta babka twierdziła, że ino jakiś szum się zrobił, jak odeszła znów do nieba, nawet się drzwi nie otworzyły. Lu-białam bardzo, jak mi na wsi opowiadali o różnych strachach i czasach. Gdybym była wtedy pomyślała, że kiedyś będę opowiadała, w jakiej strasznej ciemnocie ludzie żyli...

Ksiądz żył z dworem, a lud był pozostawiony całkiem swemu życiu. W czary bardzo wierzyli. Opowiadali mi, że jak owczarz zachce, to każdemu zada. Zada to znaczyło, że zaczaruje. Tak podobno było w Radoszewicach. Dziedzic odprawił owczarza, a on z zemsty zaczarował go. Tak mu zadał, że nigdy się nie załatwił, jak w spodnie. Nie mógł ten dziedzic nigdy być razem z ludźmi ani nigdzie jechać, bo jak tylko się zabrał, to zaraz zrobił w spodnie i musiał siedzieć w domu. Nawet podobno lokaje nie chcieli koło niego robić. Taką to moc mieli owczarze. A nieraz, jak sąsiad miał złość na sąsiada, to szedł do owczarza i płacił mu za to, aby sąsiadowi zadał. Mógł owczarz zadać postrzał albo jaką febrę, która ciągle ino człowiekiem trzęsła. Owczarz miał podobno moc z tego, że o jakiejś porze, kiedy księżyc był w pełni, wykopywał z kirkuta umarłego Żyda i zakopywał go w owczarni pod progiem. Owczarz mógł też tak zrobić, że owce jego zastępcy nie słuchały. Zbijały się w kupce i z miejsca, choćby je pozabijać, nie chciały się ruszyć albo dostawały motolicy i wszystkie wyzdy-chały.

Kobiety wierzyły w czary. Jakby kobieta przyszła po zachodzie słońca po trochę mleka, nie dostawała albo jeżeli dostała, to trzeba było wsypać soli, bo jak nie, to można było krowie

 

odebrać mleko. Jakby się tylko były poswarzyły sąsiadki, zaraz jedna na drugą: ty czarownico, a nie przyłazisz, i to po zachodzie słońca, po mleko? A myślisz suko jedna, że ludzie nie wiedzą, że twoja matka już była czarownicą i nagą ją ludzie widzieli, jak w nocy robiła masło? Albo nie raz były takie, co jak się na co spojrzały, to zaraz się wszystko zmykało. Zdaje mi się, że "zmykało", to znaczyło, że wszystko się psuło.

Wierzyli też ludzie w wypędzenie diabła. Podobno był ksiądz w Brzykowie, który miał moc wypędzania diabła. Opowiadała mi jedna staruszka, że właśnie ona prawie że była w kościele, jak ksiądz wypędzał diabła. Przywieźli taką opętaną do kościoła, ale jak tylko diabeł spostrzegł, że go chcą wypędzić, to nie dał kobiecie do kościoła wejść. Rzucał się i ryczał w kobiecie, że aż jej piana z gęby szła, ale jak ksiądz zaczął święcić kobietę i modlić się nad nią, to już diabeł straszne rzeczy wyprawiał, a ksiądz ino święcił. A tu jak kobieta nie zacznie wyć. Wtem się pokazał z gęby ogień i dym, wtedy już diabeł wyszedł. Wierzyli też w to, że jak pies wył i patrzał do góry, to pożar pewny, a jak znów wył i trzymał łeb na dół, śmierć pewna. Jak miał kto umrzeć, zawsze były przestrogi. Albo obraz spada, albo cosik walnęło, że wszyscy struchleli, albo się coś pokazywało.

Leczyli się ludzie na wsi przeważnie różnymi gusłami. Wierzyli w znachorów. Taki znachor leczył przeważnie kadzeniem. Zapalał na pokrywce różne zioła, obchodził chorego parę razy dookoła, odmawiając jakieś pacierze i kadząc. To miał być najlepszy środek na wszystkie choroby. Jak komuś twarz spuchła albo miał czyraki, wtedy znachor stosował inne leki. Kazał się załatwiać na jakąś brudną szmatę. To miało obrzydzać ból i choroba odchodziła. Zdaje mi się, że częściej pacjent odchodził do nieba po takim leczeniu. Jak kogoś głowa bolała, to uroki odczyniali. Było bardzo dobrze, jak ktoś pojechał do Osjakowa i przywiózł felczera. Felczer leczył wszystkie choroby. Bańki to nawet stawiał, jak kogo żołądek bolał, a zęby wyrywał obcążkami albo zatruwał zęby krauzetem czy ałunem.

 

27

26

 

 

Oczywiście, taki środek na razie pomagai, ale potem zęby się psuły.

Pamiętam, że później się w Osjakowie poprawiło co do leczenia. Bo do parafii przyjechał ksiądz Michnikowski, który dość dobrze leczył. Do najbliższego lekarza trzeba było wieźć chorego dwadzieścia kilometrów do Wielunia, często ciężko chorego czy chorą. Umierali w drodze przeważnie. Ludzie bali się lekarzy. A mówili: nie trzeba doktora, że "kto na śmierć chory, nie pomogą doktory", a lepiej przywieźcie księdza. Po księdzu często na lepsze idzie. Byłam świadkiem, jak rodzice przywieźli dziecko do księdza, aby je leczył. Dziecko było chore na krup i zanim przyjechali z drugiej parafii, dziecko umarło. Taka była opieka lekarska.

Kobiety ciężarne ogromnie się bały akuszerek. Na wsi przeważnie były babki, które nie miały żadnej praktyki. Taka babka często z pola lub od innej brudnej roboty przychodziła do chorej, ręce i ubranie były okropnie brudne, toteż moc kobiet młodych po tych zabiegach umierało na zakażenie albo na krwotoki. Babka nie dość, że była brudna, to jeszcze i bez serca, mówiąc, że trzeba więcej ratować dziecko jak matkę. Bo jakby tak dziecko umarło bez chrztu, to idzie na wieczne potępienie, a matka już jest ochrzczona.

Opowiadał mi jeden ksiądz, że wezwali go do chorej z Panem Jezusem. Był przerażony tym, co zobaczył. W chałupie pełno bab, chora już prawie nieżywa, a babka przepala pogrzebacz. Ksiądz pyta: co wy będziecie robili tym haczykiem? Baba mówi, że dziecko się nie może urodzić, bo stanęło w obręczy. To ja, proszę księdza proboszcza, chcę tym haczykiem utrafić w uszko i wyciągnąć, żeby w matce po śmierci nie został, no i można dziecko z wody ochrzcić. Ksiądz przywołał chłopa i kazał mu zaraz jechać do Wielunia po doktora Do-magalskiego, który jeszcze kobietę uratował.

Drugi poród, przy którym byłam z moją znajomą, odbył się w ten sposób, że mąż musiał przywieźć ginekologa. Oczywiście, że baby nas chciały zakrakać, że jak już będzie doktor

 

to dziecko musi umrzeć i matka. Ale doktor przyjechał, chora dostała narkozy, bo lekarz zrobił poważny zabieg. Dzieciak oczywiście po wymóżdżeniu ważył  czternaście  funtów,  ale matka żyła. Zapowiedział babom lekarz, żeby chora była na diecie, bo mogłaby dostać popologowej gorączki, gdyż przeszła ciężką operację. Tyle co lekarz odjechał, moja znajoma bała się, że baby będą chciały coś po swojemu zrobić. Oczywiście w sam raz trafiła, kiedy chciały dać chorej jaja zupełnie na twardo usmażone. Tak się zdenerwowała, że im te jaja wszystkie do cebra w pomyje wyrzuciła i sama się chorą opiekowała do wyzdrowienia. Kobiety były organicznie silne. Pamiętam, że kobieta, która podczas grabienia owsa urodziła w polu dzieciaka (nie wiem, jak sobie dała radę, bo dobry kawał drogi), przyszła sama do domu i za kilka godzin urodziła drugie. Nawet mówiła, że nie ma potrzeby kłaść się do łóżka. Noworodki przeważnie były niedbale chowane. Nie tylko, że o higienie nie było mowy, ale dzieci maleńkie były chowane kompletnie bez opieki. Niemowlęta kąpane były przeważnie w nieckach, w których się gniotło kluski i wyrabiało chleb. Bielizny dzieciak miał bardzo mało. Pieluszki były z jakichś okropnych szmatek. Dzieciak maleńki był brany w pole i tam ustawiało  się  trzy drągi,  przywiązywały  matki  do  drągów płachty, które wisiały w rodzaju torby. Tam kładły kobiety poduszki. Dziecka na zewnątrz takiej kołyski nie było widać. Wiecznie spocone, zmęczone bujaniem, bo drugie młodsze ciągle je huśtało.

Dzieci starsze też były bez opieki. Widziałam, jak matki przeważnie w niedzielę znajdowały trochę czasu, aby dziecko wymyć, z insektów oczyścić. Kobiety na wsi, nawet bogatsze, były bardzo zapracowane. W polu musiały pracować, koło drobiu, świń i krów. Przeważnie pracowały kobiety i w polu, i w obejściu, dlatego dzieci i porządek w izbach były w opłakanym stanie. Nawet zimową porą trzeba było dużo pracować - wełnę gręplować ręcznymi gręplami. Gręple to były szczotki nabijane drutami. Potem szło przędzenie wełny, lnu. Z pie-

 

29

 

 

31

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin