Autor: NANCY KRESS Tytul: cena pomara�czy (The Price of Oranges) Z "NF" 7/99 - Martwi� si� o moj� wnuczk� - odezwa� si� Henry Kramer podaj�c po��wk� sandwicza Manny'emu Feldmanowi. Ten ch�tnie przyj�� pocz�stunek. Sandwicz by� pot�ny, grube p�aty wo�owiny z chrzanem pomi�dzy kawa�kami chrupi�cego chleba. Go��bie przygl�da�y si� mu z nadziej�. - O Jackie? To ta dziewczyna, kt�ra pisze ksi��ki - mrukn�� Manny, jakby chcia� si� upewni�. Harry patrzy�, czy Manny je. Je�li chodzi o jedzenie, nie mo�na mu by�o zbytnio ufa�; wci�� by� za chudy. Przynajmniej tak uwa�a� Harry. Czasami przychodzi�o mu do g�owy, �e wszystko nie wiadomo kiedy wychud�o. Ca�y �wiat, w tym tak�e Manny i Jackie. Czego� zabrak�o. Jakby si� rozci�gn�o. - Oczywi�cie, �e chodzi o Jackie - przytakn��, patrz�c, jak chrzan cieknie po brodzie przyjaciela. - Co jej jest? Zachorowa�a? - Manny nie m�g� oderwa� wzroku od strudla z wi�niami na prawdziwym dro�d�owym cie�cie. Harry przesun�� ciastko w jego stron�. - Ale nie ca�e, Harry. Nie m�g�bym. - We�, we�. Ja nie chc�. Powiniene� je��. Nie, ona nie jest chora. Tylko nieszcz�liwa. - A kiedy Manny, z ustami pe�nymi ciasta, nie odpowiedzia�, Harry po�o�y� mu d�o� na ramieniu i powt�rzy�: - Nieszcz�liwa. Manny prze�kn�� po�piesznie. - Sk�d wiesz? Widzia�e� j� w tym tygodniu? - Nie, zobacz� si� z ni� w przysz�y wtorek. Ma mi przynie�� ksi��k� swojej przyjaci�ki. A wiem st�d. - Z wewn�trznej kieszeni p�aszcza wyci�gn�� czasopismo. P�aszcz by� z grubego tweedu, prawie nowy i mia� drewniane guziki. Na l�ni�cej ok�adce magazynu kobieta u�miecha�a si� pogardliwie. Kobieta o zapad�ych policzkach, kt�ra najwyra�niej nie jad�a do syta. - Jackie pisze te� opowiadania. Tylko pos�uchaj: "Sta�am na podw�rku za domem otoczona sztuczn� zieleni� karmion� toksynami i zda�am sobie spraw�, �e ziemia nie �yje. Czy� inaczej mog�o si� sta�, skoro my, ludzie, wyroili�my si� na niej jak robactwo na padlinie gor�czkowo wznosz�c nasze kopce, zostawiaj�c l�ni�ce �lady na bezsensownej powierzchni". Czy tak pisze szcz�liwa kobieta? - A niech to! - mrukn�� Manny. - I wszystko, co pisze, jest takie. "Nie czytaj moich rzeczy, dziadku", ona mi m�wi. "To nie dla ciebie". A potem si� u�miecha, ale tak, �e nie wida� ani kawa�ka z�b�w. A kto powinien to czyta� jak nie jej w�asny dziadek? Manny prze�kn�� ostatni kawa�ek ciasta. Go��bie zatrzepota�y gniewnie. - Nigdy nie pokazuje z�b�w, kiedy si� u�miecha? Nigdy? - Nigdy. - A niech to! - mrukn�� znowu Manny. - Czy chcesz pomara�cz�? - Nie, kupi�em j� dla ciebie, �eby� wzi�� do domu. Ale czy sko�czy�e� ju� sandwicza? - My�la�em, �e reszt� zabior� ze sob� - powiedzia� nie�mia�o Manny. Wyci�gn�� z kieszeni swego starego p�aszcza ko�c�wk� kanapki zawini�t� w gruby br�zowy papier. Harry skin�� z aprobat�. - Dobrze. I we� te� pomara�cz�. Kupi�em j� dla ciebie - powt�rzy�. Ich �awk� mija�o w�a�nie troje nastolatk�w z wielkimi skrzecz�cymi radiami. Szli bardzo powoli. Manny ju� mia� podnie�� r�ce, by zakry� uszy, ale zmrozi�o go spojrzenie ch�opaka o zielonych w�osach, po�o�y� d�onie na kolanach. Dzieciak toczy� stopami po chodniku pust� butelk� po piwie. Harry spogl�da� ze z�o�ci�, natomiast Manny wpatrywa� si� sztywno przed siebie. Kiedy kakofonia ucich�a, powiedzia�: - Dzi�ki za pomara�cz�. Owoce tyle kosztuj� o tej porze roku. - Nie w 1937 - odpar� wci�� nachmurzony Harry. - Nie zaczynaj tego znowu. - Dlaczego nie chcesz mi uwierzy�? - zapyta� ze smutkiem Harry. - Czy m�g�bym pozwoli� sobie na ca�e to jedzenie, gdybym je mia� w cenach 1999 roku? Czy sta� by mnie by�o na ten p�aszcz? Czy widzia�e� takie guziki przy nowych p�aszczach? Czy widzia�e� taki papier do pakowania od czas�w naszej m�odo�ci? No powiedz. Dlaczego mi nie wierzysz? Manny powoli obiera� pomara�cz�. Sk�rka by�a blada, a owoc mia� pestki. - Harry, nie zaczynaj. - Ale czemu po prostu nie przyjdziesz do mnie i nie zobaczysz? Manny powoli dzieli� owoc na cz�stki. - Tw�j pok�j. Tanio umeblowane pomieszczenie w Domu Pomocy Spo�ecznej. Po co mia�bym tam i��? Wiem, co znajd�. To samo co u siebie. ��ko, krzes�o, st�, piecyk, puszki z jedzeniem. Wol� spotyka� si� z tob� w parku, gdzie przynajmniej mo�emy pooddycha� �wie�ym powietrzem. - Popatrzy� na Harry'ego potulnie. - Nie zrozum mnie �le. To nie z braku sympatii do ciebie. Jeste� dla mnie dobry, jeste� najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek mia�em. Przynosisz mi frykasy, rozmawiasz ze mn�, dzielisz si� ze mn� �yciem rodzinnym, kt�rego nigdy nie mia�em. To wystarczy, Harry. To wi�cej ni� do��. Nie chc� widzie�, �e �yjesz tak jak ja. Harry zrezygnowa�. By�y takie chwile, kiedy Manny stawa� si� niewzruszony. Kiedy si� przy czym� upar�, nie spos�b by�o nam�wi� go na zmian� zdania. - Zjedz pomara�cz�. - Jest bardzo smaczna. A teraz opowiedz mi wi�cej o Jackie. - Jackie! - Harry potrz�sn�� g�ow�. Na �cie�ce pojawi�o si� dwoje dzieciak�w na rowerach. Jedno z nich podjecha�o do Manny'ego i porwa�o mu z r�ki pomara�cz�. Harry wrzasn�� na dzieciaka. To by�a dziewczynka. Manny tylko wytar� sok z palc�w o spodnie. - Czy wszystko, co pisze, jest takie przygn�biaj�ce? - Wszystko - odpar� Harry. - Pos�uchaj tego. - Wyci�gn�� inne pismo, mniejsze, oprawne w szorstki papier z imitacj� rysunku na p��tnie przedstawiaj�c� intymne szczeg�y kobiety. Na ok�adce! Harry trzyma� pismo zas�aniaj�c ilustracj� rozpostart� d�oni�. - "Spogl�da�a na matk� w jedyny mo�liwy spos�b: z pogard�, z pogard� dla tych wszystkich zdrad i ust�pstw, kt�re sk�ada�y si� na jej �ycie, z pogard� dla tych smutnych bruzd wok� jej ust, dla jaskrawej sukienki ze sztucznego materia�u zbyt m�odej na jej zmarnowane lata, nawet dla sk�rzanej torebki, oczywi�cie od Gucciego, pe�nej brudnych pieni�dzy otrzymanych od m�czyzny, kt�remu sprzeda�a swoje �ycie, od dawna ju� oboj�tnemu..." - Hej, ch�opie! - przerwa� Manny. - O matce tak pisze? - O ka�dym. I ca�y czas. - A gdzie jest Barbara? - Znowu w Reno. Kolejny rozw�d. - Ile to ju� ich by�o? Po dw�ch pierwszych nikt nast�pnych nie liczy�. Wyobra�a� sobie �ycie Barbary jako wielkie ko�o ruletki, takie, jak pokazuj� w telewizji, na kt�re ma�y srebrny cz�owieczek rzuca czarne �etony. Dlaczego nie mia�aby dosta� zawrotu g�owy? - Zawsze uwa�a�em, �e jest w niej du�o mi�o�ci - powiedzia� z namys�em Manny. - Du�o jej otrzyma�a - odpar� sucho Harry. - Nie Barbara... Jackie. Du�o... Nie wiem. S�odyczy. Pod tym, co na wierzchu. - Na wierzchu ma kolce - stwierdzi� ponuro Harry. - Jak kaktus. Ale masz racj�, Manny, wiem, o co ci chodzi. Ona potrzebuje kogo�, kto by j� zmi�kczy�. Da� jej mi�o��. Cho� ja jej troch� daj�. Dw�ch starych m�czyzn popatrzy�o na siebie. - Harry... - zacz�� Manny. - Wiem, wiem. Jestem tylko dziadkiem, moja mi�o�� si� nie liczy, ja po prostu jestem. Jak powietrze. "Jeste� cudowny, dziadziu", m�wi, ale w jej u�miechu nie ma pe�ni. Ale wiesz co, Manny, masz racj�! - Harry zerwa� si� na r�wne nogi. - Naprawd�. Ona po prostu potrzebuje ukochanego! Manny popatrzy� zaniepokojony. - Nie powiedzia�em... - Czemu nie pomy�la�em o tym wcze�niej! - Harry... - I jeszcze te jej opowie�ci. Pe�ne wstr�tnych morderstw, brzydkich miejsc i nieszcz�liwych zako�cze�. Musi zrozumie�, �e pisanie mo�e dotyczy� tak�e spraw s�odkich. Manny przygl�da� mu si� twardym wzrokiem. Harry poczu� przyp�yw uczucia. To Manny przyni�s� rozwi�zanie! Ko�cisty cudowny Manny! - Jackie kiedy� powiedzia�a mi - powiedzia� powoli Manny - "opisuj� rzeczywisto��". Tak w�a�nie mi powiedzia�a. - A wi�c rzeczywisto�� nie bywa s�odka? Je�li ona zazna w �yciu s�odyczy, jej pisarstwo te� z�agodnieje. Ona tego potrzebuje, Manny. Kogo� naprawd� mi�ego! Obok przebieg�o dw�ch m�czyzn w sportowych strojach. Jeden z reebok�w nast�pi� na p�kni�t� butelk� po piwie. - Co za cholerny pech! - krzykn��, zatrzymuj�c si�, �eby obejrze� podeszw� buta. - Co za pieprzony park! - A czego si� spodziewa�e�? - wycedzi� drugi, spogl�daj�c na Manny'ego i Harry'ego. - Chocia� mo�na by pomy�le�, �e skoro uda�o nam si� oczy�ci� jezioro Erie... - Pieprzone wraki! - burkn�� pierwszy. I odbiegli. - To oczywi�cie mo�e nie by� �atwe - powiedzia� Harry - znale�� faceta, kt�ry przekona Jackie. - Harry, wydaje mi si�, �e mo�e powiniene� pomy�le�... - Nie tutaj - przerwa� mu Harry. - Nie tutaj. Tam w 1937. - Harry! - Tak - Harry kiwa� g�ow�. Czu� si� podekscytowany, jakby kto� zapali� w jego wn�trzu �wiat�o. Co za pomys�! - Wtedy by�o ca�kiem inaczej. Manny patrzy� na niego w milczeniu. Potem podni�s� si�, ods�oni� nadgarstek, na kt�rym by� wytatuowany numer. - W 1937 te� nie by�o raju - powiedzia� cicho. Harry wzi�� go za r�k�. - Zrobi� to, Manny. Znajd� tam kogo� dla niej. I przenios� tu. Manny westchn��. - Jutro w klubie szachowym? O pierwszej? Jutro jest wtorek. - Jutro ci powiem, jak to zorganizuj�. - Dobrze, Harry. Dobrze. �ycz� ci powodzenia z ca�ego serca. Wiesz o tym. Harry podni�s� si�, wci�� trzymaj�c Manny'ego za r�k�. Do �awki zbli�y� si� chwiejnym krokiem m�czyzna w �rednim wieku, osun�� si� na siedzenie. Bucha� od niego od�r whisky. Spogl�da� spode �ba. - Pieprzone peda�y - warkn��. - Dobranoc, Harry. - Manny, gdyby� tylko poszed�... pieni�dze maj� tam zupe�nie inn� warto��... - Jutro o pierwszej. W klubie. Harry patrzy�, jak jego przyjaciel odchodzi. Lekko ku�tyka�, z pewno�ci� znowu dokucza�o mu kolano. Powinien go obejrze� lekarz. Mo�e lekarz by wiedzia�, dlaczego Manny jest taki chudy. Harry wr�ci� pieszo do swego hotelu. W holu siedzieli starzy m�czy�ni, w workowatych spodniach, z dziurami od papieros�w, wy�wieconych od nieustannego siedzenia. Siedzie� tak i siedzie�, pomy�la� Harry, �ycie odmierzone liczb� wytartych spodni. Poniewa� zrobi�o si� ju� ciemno, nikt nie b�dzie m�g� wyj�� z budynku a� do nast�pnego poranka. Harry potrz�sn�� g�ow�. Winda znowu nie dzia�a�a. Zabra� si� do w�dr�wki na trzecie pi�tro. W po�owie przystan��. Wymaca� w kieszeni pi�� �wier�dolar�wek, sze�� dziesi�tek, dwie pi�tki i osiem cent�w. Zszed...
StarszyPan