Antologia s-f - Nowe Legendy.rtf

(1818 KB) Pobierz

Nowe Legendy

GREG BEAR


GREG BEAR

WSTĘP

 

Kilka lat temu moja żona Astrid i ja wydaliśmy doroczne przyjęcie nad brzegiem jeziora dla uczestników kursów literackich w Clarion West. Organizowaliśmy te przyjęcia od roku 1988, w połowie kursu, aby dać uczestnikom chwilę wytchnienia po trzytygodniowej ciężkiej pracy. Dzień był chłodny i pochmurny, co latem nie należy w Seattle do rzadkości. Jezioro przypominało taflę mlecznego szkła sięgającą aż po drzewa i zabudowania na przeciwległym brzegu. Siedziałem na pomoście z jednym ze studentów; w pewnej chwili powiedziałem żartem:

- Jeśli chcesz, to wyjawię ci tajemnicę, w jaki sposób stać się wielkim pisarzem.

Spojrzał na mnie całkiem poważnie i zapytał:

- W jaki?

Miałem już wybuchnąć śmiechem, kiedy podeszła do nas niespełna czteroletnia jasnowłosa dziewczynka, córka dobrych znajomych, usiadła między nami, a następnie, zapatrzona gdzieś daleko, oświadczyła:

- Nie wiem, jak po litewsku będzie “drzewo”.

Student spojrzał na nią ze zdziwieniem, rozmowa zeszła na inny temat, a tajemnica pozostała tajemnicą.

W roku 1993 wykładałem w Clarion przez szósty, ostatni tydzień. Uczestnicy kursu byli wymagający, krytycznie nastawieni, zahartowani po wielogodzinnych zajęciach z licznymi pisarzami. Trudno im było dogodzić. Ostatniego dnia dyskusja w ogóle się nie kleiła. Wszyscy siedzieli wpatrzeni w blaty stolików, myśląc o tym, że już niedługo będą musieli wrócić do innego, rzeczywistego świata. Niespodziewanie ktoś zapytał:

- Co jest potrzebne, żeby zostać wielkim pisarzem?

- Wielka dusza - odpowiedziałem bez wahania.

Zastanawiali się przez chwilę, po czym skinęli głowami.

Tajemnica przestała być tajemnicą. I co najważniejsze, jest to prawdą.

W naszym społeczeństwie science fiction zawsze odgrywała istotną rolę. To jedyny gatunek literacki wyraźnie i nieprzerwanie krytykujący świętości zachodniego świata: dociekania naukowe i rozwój technologii. Przez “krytykowanie” rozumiem sprawdzanie, dialog oraz... cóż, właśnie krytykowanie, to znaczy wychwytywanie problemów, zanim zdążą przybrać groźne rozmiary, i przygotowywanie nas na nieuniknione zmiany. Ów krytycyzm niekiedy sięga jądra tych świętości, ponieważ science fiction nigdy nie była do końca pronaukowa ani postępowa.

Mimo to, na przekór faktom, przez całe dekady SF była potępiana przez niektórych jako antyliteratura, gatunek całkowicie pozbawiony duszy. Nawiasem mówiąc, identyczne zarzuty wysuwano w swoim czasie wobec jazzu.

Te kłamliwe opinie nie zdołały mnie jednak powstrzymać przed poświęceniem fantastyce naukowej całego twórczego życia. Ignorując science fiction, tracimy znakomitą okazję do ostrzegawczego wymachiwania rękami i wykrzykiwania rozpaczliwych upomnień, których teraz trzeba nam więcej niż kiedykolwiek.

 

Pewnego dnia zadzwonił do mnie Martin Greenberg, jeden z najpracowitszych i najbardziej doświadczonych twórców antologii, i zapytał, czy zechciałbym przygotować wybór opowiadań science fiction. W mojej głowie natychmiast zapaliło się zielone światełko. Oczywiście. Ale to nie będzie zwyczajny wybór, jeden z wielu, jakie co roku ukazują się na rynku.

To będzie coś w rodzaju drogowskazu, zbiór zupełnie nowych tekstów autorstwa najwspanialszych pisarzy, którzy udowodnią niedowiarkom, że na naszym podwórku wciąż znajduje się sporo umysłowych gigantów, silniejszych i sprawniejszych niż kiedykolwiek przedtem. To będzie coś wspaniałego i ekscytującego...

Science fiction z wielką duszą.

Musiałem tylko sprawdzić, czy znajdzie się wystarczająco wielu twórców, szczególnie młodych, którzy zechcą wspiąć się na podwyższenie, by ostrzegawczo wymachiwać rękami i wykrzykiwać rozpaczliwe upomnienia, którzy odważą się skorzystać z możliwości dialogu, jaką daje fantastyka, którym będzie się chciało na serio bawić fantastycznymi pomysłami.

- Wiesz co, Marty? - odparłem. - Pójdziemy na całość. Zrobimy antologię nigdzie nie publikowanych tekstów, grubą i ciężką. Każde opowiadanie musi być świetnie napisane, musi mieć wyraźnie zarysowaną akcję, wiarygodne postaci, a przede wszystkim, musi być stuprocentową science fiction. Żadnych historii “z pogranicza”, żadnej baśniowej fantastyki, ale też nie nazwiemy tego hard SF, bo ten termin był zbyt wiele razy nadużywany. Najważniejsze, żeby w tych tekstach aż wrzało od silnych emocji. Nie wiem, jak jest z tobą - dodałem - ale we mnie najsilniejsze emocje wywołuje zdziwienie.

Marty z entuzjazmem przyklasnął memu pomysłowi. Przeczucie podpowiadało mu, że pora jest odpowiednia. I oto, proszę bardzo: zarówno nasz wydawca, John Jarrold, jak i wydawnictwo, czyli brytyjski oddział Random House, wyrazili zgodę, dzięki czemu już kilka tygodni później, w poczekalni na jakimś lotnisku, mogłem sporządzić listę ewentualnych tytułów antologii. Na pierwszym miejscu tej listy znalazły się “Nowe legendy”.

Legendy określają charakter cywilizacji. Legendy są rodzajem mitu, często zaś tworzą je jednostki tak wybitne, że ich imiona towarzyszą nam przez wieki, nie poddając się niszczącemu działaniu czasu.

Na tym samym lotnisku przygotowałem list, który potem został rozesłany do ponad stu pisarzy; jego najważniejszą częścią była moja osobista definicja science fiction. Brzmi ona mniej więcej tak: Każda opowieść science fiction musi pokazywać, w jaki sposób czytelnik bez pomocy magii może znaleźć się w przedstawionej tam rzeczywistości. Akcja utworu SF musi dziać się we wszechświecie urządzonym zgodnie z przewidywaniami nauki, wszystko jedno, dzisiejszej czy przyszłej. Czytelnikowi powinno towarzyszyć przekonanie, że wszystko to może się naprawdę zdarzyć, nawet jeśli nie jemu, to jego dzieciom albo wnukom.

 

Początkowo reakcja była powściągliwa. Mijały miesiące, opowiadania napływały w ślimaczym tempie, aż wreszcie, kupiwszy zaledwie cztery teksty, musiałem przesunąć termin nadsyłania utworów.

Przekonałem się na własnej skórze, co to znaczy być autorem wyboru. Cieszyłem się, akceptując teksty, czułem się fatalnie za każdym razem, kiedy musiałem jakiś odrzucić. Niektóre opowiadania podobały mi się tak bardzo, że odkładałem je na bok i wracałem do nich po jakimś czasie, z chłodną głową. Okazało się jednak, że pierwsza ocena zawsze była słuszna.

Odrzuciłem kilka bardzo dobrych opowiadań, a to dlatego, że albo nie miały nic wspólnego z science fiction, albo była to nie ta science fiction, o jaką mi chodziło. Kilku pisarzy - zaskakująco niewielu - wyraziło swoje niezadowolenie z tego powodu.

Wydawcy zaczęli się niecierpliwić. Po obu stronach Atlantyku palce bębniły nerwowo w lśniące blaty biurek.

Wreszcie cienki strumyk wyraźnie wezbrał. Nie była to jeszcze powódź, ale co tydzień otrzymywałem pięć lub sześć nowych opowiadań, spośród których z trudną do opisania radością wyławiałem autentyczne perełki. Po pewnym czasie uświadomiłem sobie z niepokojem, że wśród moich autorów dominują Gregowie oraz że są tylko trzy kobiety. Czyżby w ten sposób dawała o sobie znać prawidłowość polegająca na tym, że SF najchętniej piszą mężczyźni o imieniu Greg, najrzadziej natomiast czynią to kobiety, być może znużone trwającą od dziesięcioleci walką o równouprawnienie? Poświęciwszy sprawie nieco namysłu, doszedłem jednak do wniosku, iż nadmiar Gregów oraz niedobór kobiet zawdzięczam wyłącznie przypadkowi. Kupowałem przecież to, co najlepsze, a nie jest moją winą, że tak niewiele kobiet zareagowało na mój list z prośbą o nadesłanie opowiadania.

W styczniu 1994 roku, po dziewięciu miesiącach, antologia przybrała ostateczny kształt. Ułożyłem teksty w wysoką stertę i uśmiechnąłem się od ucha do ucha. Koledzy po piórze nie zawiedli moich oczekiwań. Nowe legendy są różnorodne i eleganckie. To antologia z wielką duszą.

 

Opowiadania, które mają Państwo przed sobą, zmuszają do myślenia i odczuwania w nowy, intensywny sposób. Nie ułożyłem ich według jakości, co często spotyka się w antologiach, gdzie teksty, które najbardziej przypadły do gustu autorowi wyboru, trafiają na początek książki. Nie odważyłbym się dokonać takiej oceny, w związku z czym poukładałem je w grupy tematyczne. Niektóre dzieją się w bliskiej nam rzeczywistości, akcja innych rozgrywa się w trudnej do wyobrażenia przyszłości, niektóre są bardzo poważne, autorzy innych wyraźnie puszczają do nas oko, wszystkie jednak świadczą dobitnie o tym, że na naszym podwórku science fiction aż huczy od plotek i dyskusji, że wciąż ze sobą rozmawiamy, czy to za pośrednictwem naszych utworów, czy osobiście. Dysponujemy przeogromnym bogactwem pomysłów nie ustalonego autorstwa. Każdy może z nich korzystać do woli, obowiązuje jednak zasada, że trzeba spożytkować je lepiej, niż uczynili to poprzednicy.

Jednak po naszym podwórku włóczą się nie tylko marzyciele. Nowe legendy stanowią część jakże ważnego dialogu między marzycielami i ludźmi czynu, między ludźmi wykonującymi pracę fizyczną i politykami, fizykami, biologami, socjologami, psychologami, inżynierami, lekarzami, specjalistami od komputerów, twórcami oprogramowania, a także niezamożnymi studentami, którzy niebawem zasilą szeregi wymienionych powyżej grup. Między ludźmi, których obchodzi nasza przyszłość ł którzy pragną nie tylko myśleć, ale także marzyć.

Podwórko science fiction sięga od krańca do krańca wszechświata, od początku czasu do jego końca.

Dokładnie tak samo jak te opowiadania.

 


CZĘŚĆ PIERWSZA

 

Wybory


Mary Rosenblum

 

ELEGIA

 

(ELEGY)

 

Tłumaczyli Grażyna Grygiel i Piotr Staniewski

 

Mary Rosenblum opublikowała trzy życzliwie przyjęte

powieści SF - Drylands, Chimera i The Stone Garden

- a także wiele opowiadań. Utwory jej wyróżniają się

wyczuciem stylu, wrażliwością oraz pietyzmem,

z jakim traktuje szczegóły naukowe.

Elegia to klasyczne w formie opowiadanie o rozterkach,

braniu i dawaniu. Co winniśmy przyrodzie w zamian

za jej hojność? Czy zdołamy się jej kiedykolwiek odwdzięczyć?

 

 

Amanda Carnack przepisowo przechyliła się do tyłu z burty zakotwiczonej motorówki. Jedną ręką przyciskała do twarzy maskę. Butle akwalungu stuknęły ją w plecy, wokół wybuchnął gejzer srebrzystych bąbelków, a nad jej głową zamknęła się powierzchnia wody. Chłodnej, ale nie zimnej. Otoczyły ją dźwięki morza; słyszała swój chrapliwy oddech i bulgotanie wypuszczanego powietrza. Spoza tych odgłosów docierało do niej brzmienie oceanu - jakby wrażenie dźwięku poniżej poziomu słyszalności, prawie dotykalne. Przekręciła się na brzuch i płetwami z rozmachem zagarniała wodę. Sunęła na dół ku niebieskozielonemu mrokowi. Jej zdenerwowanie powoli ustępowało.

Operacja pójdzie doskonale, mówiła sobie w duchu. Neurony kałamarnicy zróżnicują się tak jak trzeba. I to ona tego dokona.

Czy media podadzą jej nazwisko, czy też określą ją jako “córkę Roberty Guilliam”?

Jakie to ma znaczenie? W przypływie złości Amanda mocno wyrzuciła nogi i napinając mięśnie ud, popruła przez wodę jak orka. Roberta nauczyła ją nurkowania, polowania na ryby z harpunem, objaśniła, jak prawidłowo zaplanować wszystkie czynności związane z eksperymentem. Po czym odwróciła się do niej plecami. Na zawsze.

Łodygi wodorostów falowały łagodnie w rozproszonym świetle; morze pieściło ją swą pieśnią, pulsowaniem życia, bardziej wyczuwalnym niż słyszalnym. Życie. Taka cenna rzecz. Amanda rozwarła palce, rozkoszując się wodą opływającą dłonie. Usiłowała ratować coś ważniejszego niż życie. Życie to mięsień sercowy i komórki krwi bezrozumnie koziołkujące między ściankami naczyń. Lekarze pogotowia świetnie potrafią utrzymywać ten ruch.

Jak matka mówiła? Życie to coś więcej niż tkanka i krew. Te sprawy pozostawiam internistom. Kiedy to powiedziała? Wspomnienia znikły równie nagle, jak przedtem napłynęły, pozostawiając po sobie wątpliwości. Czy Roberta rzeczywiście tak powiedziała? Amanda unosiła się w wodzie, usiłując to sobie przypomnieć. Na pewno pamięta, musi to pamiętać. W mroku dostrzegła srebrzysty błysk i ruszyła w tamtą stronę, z ulgą uciekając od własnych myśli. Kałamarnica. Amanda zastygła bez ruchu, patrząc, jak ławica mknie w jej kierunku. Małe głowonogi poruszały się zygzakiem pulsującymi skurczami. Gonatus fabricii. W laboratoryjnym zbiorniku nie zawadzi kilka dodatkowych sztuk. Powoli, by nie spłoszyć zwierząt, odpięła od pasa sieć. Te małe krewniaki wielkich kalmarów potrafiły wykonywać błyskawiczne ewolucje dzięki szczególnemu układowi nerwowemu. Duże, prymitywne neurony przewodziły sygnały z niewiarygodną szybkością. Amanda, mocą swej biochemicznej magii, potrafiła przekształcić te neurony, zmienić je w srebrne nici do zszywania porwanego ludzkiego mózgu.

A może do przywracania zagubionej przeszłości?

Czy ktokolwiek potrafiłby tego dokonać?

Niewykluczone.

- Chodźcie do mnie - nuciła. - Chodźcie. Kocham was.

Jakby ją usłyszały. Cała ławica znieruchomiała - całkowicie i w jednej chwili. Obracały się ku niej w niesamowitym, zsynchronizowanym balecie. Skierowały przed siebie macki, jakby wskazując Amandę. Miała wrażenie, że patrzą na nią wielkimi ciemnymi oczami, a przez ławicę falami przechodziły pasma barw: brązowej, rdzawoczerwonej i czarnej. Amandzie wydawało się przez chwilę, że te wzory, zlewając się, utworzyły jakiś rozpoznawalny kształt...

Śmignęła siecią. Nie był to wprawdzie ruch tak błyskawiczny, jak ruch kałamarnicy, ale ta szybkość wystarczyła. Ławica odpłynęła w zielonkawą szarość, zostawiając za sobą ciemne chmury atramentu. W jej sieci dryfowały złapane kałamarnice, teraz prawie bezbarwne, z poplątanymi mackami. Nie stawiały oporu. Nigdy nie stawiały oporu. Amanda energicznie płynęła ku powierzchni ze swą nieoczekiwaną zdobyczą. Ale dlaczego czuła się tak nieswojo?

 

- Zeszłej nocy miałam dziwaczny sen - Amanda, zamknięta w niesterylnej kabinie, obserwowała, jak na głównym ekranie doktor Ahmed kiwa głową. - Byłam chyba... rybą. - Była maleńka, szamotała się przerażona w błonkowatych, pętających ją bezkształtnych pasemkach chaosu. Dusiły, wpijały się, miażdżyły ją wraz z tysiącami innych szamocących się ciał. Czuła... wszyscy czuli... jak nadchodzi śmierć. Umierały jedna po drugiej, jak wyłączane kolejno światła, iskierki strachu i bólu, a potem nic. I powoli morze stawało się niebieskie i przejrzyste. Sterylne. Pozbawione życia. - Przestraszyło mnie to. - Amandę ścisnęło coś w gardle na wspomnienie tamtego spustoszenia.

- Ryby to symbol freudowski. - Ahmed, niemal naturalnej wielkości na dużym ekranie, wyszorowana do czysta, w fartuchu, trzymała teraz wyciągnięte dłonie z rozstawionymi palcami, czekając, aż pielęgniarka nałoży jej rękawiczki. Zajmowała się chirurgią zgrubną, przygotowując teren dla delikatnych wirtualnych palców Amandy. - Mnie śnią się ogrody. I pająki. Pająki oznaczają chyba matkę.

- A mnie zawsze śni się morze. - Sieć, te okropne splątane włókna to sieć. Czyżby trał? W każdym razie coś olbrzymiego. - Chyba byłam kałamarnicą - rzekła Amanda. - Gdy nurkuję, krążą przy mnie, jakby chciały, bym je łapała.

Śmiech uwiązł jej w gardle. Przypomniała sobie nagle, jak ławica kałamarnic unosiła się w wodzie, jak patrzyły na nią z wycelowanymi w jej kierunku setkami ramion. Czekały, by złapała je w sieć?

- Jesteś chyba zdenerwowana.

Amanda nie potrafiłaby powiedzieć, czy na osłoniętej maską twarzy Ahmed pojawił się uśmiech. Do diabła, jest naprawdę zdenerwowana. Czując przypływ adrenaliny, ponownie przebiegła myślami całą listę: neurony gotowe, programy awaryjne załadowane do komputera. Gerald, jej asystent, dwukrotnie wszystko sprawdził. On nigdy o niczym nie zapomina. Tylko spokojnie, napominała się. Nigdy tak się nie denerwowała od czasu swej pierwszej operacji. - Ciśnienie? - spytała szybko.

- Dziewięćdziesiąt na siedemdziesiąt. Stabilne - anestezjolog spojrzał gniewnie w jedną z kamer. - Masz to na ekranie.

Rzeczywiście, rzeczywiście. Jak on się nazywa? Przeszukiwała swą pamięć po omacku, czując ukłucie trwogi. Roberts? Robertson? Nie pamięta. Więc dobrze, nie pamiętam, masz złożyć to na karb zdenerwowania, jasne? Na ekranie owinięte ciało w jaskrawym świetle lamp wyglądało nierealnie. Ahmed i pozostali członkowie zespołu operacyjnego tłoczyli się u wezgłowia. Otwierali czaszkę. Arthur Montagne. Trzydzieści dwa lata, Murzyn, wyjątkowo skrępowany w obecności lekarzy... a przynajmniej w jej obecności. Aktor, umiarkowanie popularny, grywał w sztukach, o których Amanda nigdy nie słyszała. A zresztą, nie chodziła zbyt często do teatru z prawdziwymi aktorami.

Pewnego zwykłego popołudnia, gdy wracał ze sklepu z torbą jedzenia, z przejeżdżającego samochodu ktoś otworzył ogień. Dziennik poranny często donosi o podobnych okropnościach. Słucha się tego jednym uchem. Kula trafiła Arthura Montagne’a w głowę. Krwawienie podczaszkowe od rany postrzałowej. Miejsce uszkodzenia oczyszczono z krwi, ale niefortunny wylew spowodował częściowy paraliż twarzy.

Amanda widziała na kilku ekranach okryty zielonym prześcieradłem wzgórek, ukazywany z różnych stron. Usiłowała wyobrazić sobie zamiast wzgórka ciemną skórę, wiotkie mięśnie, kępkę włosów łonowych - ale nie potrafiła. Tamto morze ze snu było takie błękitne. Jałowy kolor. Niczym pustynia, pomyślała Amanda. To poczucie rozpaczliwej pustki dusiło ją, chwytało za gardło, jak czyjaś zaciskająca się dłoń. Kabina na chwilę zniknęła, rozpuściła się w niebieskiej wodzie, głos, jakieś zawodzenie z oddali... Dosyć! Amanda z trudnością odpędziła tę wizję. Do diabła, co się tu dzieje? Otrząsnęła się, skupiła wzrok na ekranie. W jej brzuchu wiercił się strach.

To nic groźnego, tylko dreszcz emocji. Ahmed miała rację. Na pewno. Amanda sięgnęła po okulary. Zaraz wejdzie do mózgu mężczyzny, bezprawnie wkroczy w jego wspomnienia: o pocałunku kochanki, o piątych urodzinach, o umiejętności kiwania małym palcem u nogi czy czesania się. Pracowała w rzeczywistości wirtualnej, ale na prawdziwym ciele, więc oczywiście denerwowała się. Jasne, że nie może chodzić o nic innego. Powiesiła okulary na szyi, wmawiając sobie, że jest tego całkowicie pewna. Na ekranie Ahmed pochyliła się nad zielonym wzgórkiem, który był mężczyzną. w jego mózgu umierały neurony, każdego dnia coraz więcej, w miarę jak krew sączyła się z uszkodzonych naczyń. Naczynia krwionośne załatać nietrudno, ale mężczyzna nigdy nie będzie się uśmiechał. Ludzkie nerwy nie regenerują się. Amanda naciągała miękkie rękawiczki do wirtualnej operacji.

Tylko ona jedna potrafiła przywrócić mężczyźnie uśmiech. Tak jak matka przywróciła jej własny uśmiech...

- Czaszka otwarta - Ahmed wrzuciła zakrwawiony kawałek kości do rynienki z solą fizjologiczną. Nie spoglądała na kamery w górze. - Gotowe.

Jej głos brzmiał cholernie spokojnie. Amanda wzięła głęboki oddech.

- Włączyć jednostkę pierwszą. Co z zupą, Geraldzie?

- Czeka na ciebie - głos Geralda w słuchawkach brzmiał równie spokojnie jak głos Ahmed.

Amanda zmarszczyła brwi, gdy mikrochirurgiczne urządzenie opuszczało się powoli, jękliwie z prowadnicy pod sufitem. Gerald, z własnej oddzielnej kabiny, kierował ją na właściwe miejsce. Z prawie niesłyszalnym westchnieniem przyrząd zawisł delikatnie nad głową Arthura, przesłaniając Amandzie ostatnie widoczne spod prześcieradeł centymetry kwadratowe ciała.

- Jednostka mikrochirurgiczna ustawiona - oznajmiła Ahmed dla dokumentacji wideo. - Pacjent przygotowany. Teraz należy do ciebie, Amando.

W porządku.

- Dostęp systemowy.

Żebym tylko znowu się nie odłączyła, modliła się bezgłośnie, wkładając okulary. Nerwy czy nie nerwy, nie czas na to. Zamknęła oczy, by nie odczuć dezorientującego przeskoku i weszła do rzeczywistości wirtualnej.

Gdy otworzyła oczy, stała w dzikości barwnej pajęczyny, czerwonej, srebrzystej, żółtej i bladoturkusowej. Mikro kamery przekazywały do jej systemu obrazy poszczególnych komórek pacjenta, barwiąc je na odpowiednie kolory. Pulsujący srebrny oznaczał zdrowe neurony, czerwony - uszkodzone. Ciemna purpura oplatała srebrny i zielony od dołu z lewej strony. Amanda zwróciła się w tamtym kierunku, wyciągnęła prawą rękę, by umieścić tę barwę w centrum pola widzenia. No, tak. To właśnie tutaj, jak w modelu. Przyciągnęła bliżej uszkodzony purpurowy węzeł. Ludzki mózg nie został jeszcze całkowicie poznany. Mimo dużego wysiłku przy budowie tego trójwymiarowego odwzorowania, mogła znajdować się o całe wirtualne mile od właściwego miejsca. Ujęła pulsującą plątaninę, odsunęła od siebie rozwarte dłonie, by powiększyć pole widzenia. Kilka martwych komórek i Arthur Montagne przestał być aktorem. Mózg to taka krucha rzecz. Pechowy powrót z zakupów, kilka mikrolitrów cieknącej krwi. Upadek... Tyle można stracić. Garść obumarłych neuronów i biochemiczka, laureatka Nagrody Nobla stała się czym? Zdziecinniałą staruszką. Nie. Zanim jeszcze te neurony uschły, Roberta Guilliam przestała być nagradzaną biochemiczka. A także matką.

Plątanina neuronów utworzyła na chwilę rozmazaną plamę. Amanda usiłowała się uspokoić. Nie myśl teraz o Robercie. Nie tutaj. Nie możesz przegrać. Szybko nabrała powietrza i pstryknęła palcami. Koniuszek jednego palca rozżarzył się na biało. Amanda pogładziła grubą, łuskowatą ściankę uszkodzonej żyłki. Ostrożnie... Postrzępiony otwór powoli zamknął się. Pod sterylnym mikrochirurgicznym kapturem w sali operacyjnej, laserowy skalpel naśladował ruchy jej palców, wykonując taniec nieskończenie bardziej subtelny. Tak... Gdy uszczelniła miejsce wycieku, usunęła przesączoną krew, po czym zaczęła ciąć dokoła uszkodzonych neuronów. Wyciągała je po kolei (pod kapturem, włókna sztywnego silikonu, uprzędzione w stanie nieważkości na stacji orbitalnej, wyciągały z kłębu wycięte neurony).

- Teraz zupa.

- Gotowe.

Głos Geralda brzmiał radośnie. Do diabła z nim.

- Przełączyć na system B.

Nie zamknęła oczu na czas, musiała pokonać przypływ nudności, gdy sieć neuronowa zamigotała, stała się mozaiką świecącego srebra. Amanda tak przybliżała pole widzenia, aż zobaczyła poszczególne neurony zanurzone w swym płynie pokarmowym. Neurony kałamarnicy były wspaniale prymitywne. Gdy zrozumiało się zasady ich chemicznego sterowania, można było im kazać tańczyć tak, jak się zagrało. Jeśli przy pomocy retrowirusów pomajstrowało się trochę przy DNA, można było dostać porcję prymitywnych, przyswajalnych przez człowieka neuronów, gotowych w razie potrzeby do zróżnicowania się w mózgu Arthura Montagne’a. Ryzyko odrzutu - minimalne; regeneracja sprawności - maksymalna.

Tak przynajmniej wyglądało to na modelu.

W rzeczywistości wirtualnej - działało.

Amanda przełknęła ślinę, gdyż nagle poczuła suchość w ustach.

- Transfer. Przełączyć na system A, nakładka B.

Zaczynała się najtrudniejsza część. Obraz rozmazał się; Amanda znowu patrzyła na splątaną sieć mózgu, ale teraz jasna ławica neuronów pływała w prawym dolnym rogu jej pola widzenia. Przez niepokojącą chwilę neurony wyglądały jak maleńkie kałamarnice, jak ławica w jej zatoczce. W każdej chwili mogą odpłynąć, wyrzucając za sobą smugę atramentu... Amanda zamrugała i przegnała natrętną wizję. Skoncentruj się, na miłość boską. Neurony miały fioletowe kontury, co oznaczało, że nie zajęły jeszcze właściwych pozycji. Chodźże, Geraldzie. Zacisnęła zęby, ponownie przerażona własnym brakiem skupienia. Czy to tylko zdenerwowanie, czy... coś więcej?

- Gotowe.

Gdy Gerald odezwał się, fioletowy obrys zniknął.

- Równomiernie - rzuciła i czekała, a kałamarnicze neurony stawały się większe. Gdyby tak człowiek miał czas reakcji kałamarnicy? Nagła wizja tych głowonogów odwracających się jak na komendę, by na nią spojrzeć, nałożyła się na sieć neuronową. Amanda potrząsnęła głową, oszołomiona tym przelotnym obrazem błękitnego pustkowia. Ręce w rękawicach już miały zadrżeć. Spokojnie, spokój. To nie różni się od modelu. I niewiele od procedury, dzięki której Roberta Guilliam dostała nagrodę Nobla. Tylko że ona używała komórek płodu, zanim decyzja Sądu Najwyższego położyła kres wszystkim badaniom z komórkami ludzkiego płodu.

Amanda wyciągnęła obie dłonie i objęła delikatnie neuron. Poruszał się z łatwością, wślizgując się w malutką przestrzeń, którą dla niego wcześniej przygotowała, zaszedł na srebrzystą siatkę zdrowych neuronów. Z zapartym tchem, delikatnie, drobnymi pchnięciami wprowadziła następny na właściwe miejsce. Jeśli to się uda, nowe neurony osiądą uszczęśliwione w swym nowym domu, przyjmując sygnały, jak gdyby tkwiły tam od urodzenia, i wypełnią lukę powstałą po uszkodzeniu mózgu.

Jeśli się uda.

W tym cholernym świecie nie można było na nic liczyć. Ani na życie, ani na sławę, ani na umysł. Do diabła, jak nazywa się ten anestezjolog? Kolejno wsuwała neurony na swoje miejsce, tkając od nowa lśniącą sieć, która była wirtualną metaforą dla m...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin