Perez-Reverte Arturo - Klub Dumas.rtf

(1157 KB) Pobierz

ARTURO PEREZ-REVERTE

KLUB DUMAS

Tytuł oryginału El club Dumas

1993

(tłum. Filip Łobodziński)

2004


Dedykuję Cali, która popchnęła mnie na pole bitwy


Nagły błysk flesza rzucił na ścianę salonu cień trupa. Zwłoki wisiały nieruchomo pod lampą na środku pokoju. W miarę jak fotograf je okrążał, co chwila zwalniając migawkę aparatu, cień kładł się na obrazach, gablotach z porcelaną, regałach z książkami i rozsuniętych zasłonach ukazujących wielkie okna, za którymi padał deszcz.

Sędzia rejonowy wyglądał na człowieka młodego. Jego rzadkie, potargane włosy były jeszcze mokre, podobnie jak płaszcz od deszczu przerzucony przez ramię. Obok na sofie przysiadł sekretarz, zapisując na ustawionej na krześle przenośnej maszynie jego spiesznie dyktowane zdania. Klekot klawiszy nadawał rytm monotonnemu potokowi słów sędziego i komentarzom rzucanym z cicha przez krzątających się po pokoju policjantów:

- Ubrany w piżamę i w narzucony na wierzch fartuch, którego pasek spowodował zgon przez uduszenie. Ręce denata związane z przodu krawatem. Na prawej stopie bambosz, lewa stopa bosa...

Sędzia dotknął nogi w kapciu. Zwłoki zakołysały się lekko na naprężonym jedwabnym pasku, przywiązanym do haka, na którym zawieszona była lampa. Najpierw z lewa na prawo, potem w przeciwnym kierunku, coraz słabiej, by zatrzymać się wreszcie jak igła magnesu, która po krótkim wahaniu ponownie wskazuje północ. Sędzia odsunął się i, lekko pochylony, wyminął umundurowanego policjanta, który szukał na podłodze śladów linii papilarnych. Walały się tam skorupy rozbitego wazonu i otwarta książka: można było dostrzec fragment tekstu podkreślony czerwonym ołówkiem. Był to stary egzemplarz Wicehrabiego de Bragelonne, tania edycja oprawna w płótno. Nachylając się przez ramię funkcjonariusza, sędzia rzucił okiem na zaznaczone zdania:

- Jestem zdradzony - szepnął. - Wiedzą o wszystkim.

- Zawsze wszyscy o wszystkim wiedzą - odparł Portos, który nie wiedział o niczym” * [* Przekład Hanny Szumańskiej-Grossowej.].

Polecił sekretarzowi zapisać to w raporcie i dołączyć książkę do materiału dowodowego. Sam podszedł ku wysokiemu mężczyźnie, palącemu papierosa koło otwartego okna.

- I co pan na to? - spytał stając obok.

Na kieszeni skórzanej kurtki dryblasa widniała odznaka policyjna. Mężczyzna zwlekał z odpowiedzią, dopalając zaciśniętego w dwóch palcach peta, którego wreszcie wyrzucił przez okno, nie patrząc nawet za siebie.

- Jeśli mamy do czynienia z białym płynem, i do tego w butelce, to zazwyczaj chodzi o mleko - odrzekł wreszcie nieco zagadkowo, nie na tyle jednak, by na twarzy sędziego nie pojawił się nikły uśmiech. Sędzia - w przeciwieństwie do policjanta - spoglądał na ulicę, gdzie wciąż lało jak z cebra. W tym momencie drzwi się otworzyły i nagły przeciąg opryskał mu twarz kropelkami deszczu.

- Zamknijcie te drzwi - powiedział nie odwracając głowy, po czym odezwał się do oficera:

- Bywają zabójstwa upozorowane na samobójstwo.

- I na odwrót - dodał spokojnie wysoki policjant.

- A co pan powie o rękach i krawacie?

- Niektórzy boją się, że w ostatniej chwili pożałują. Inaczej miałby je związane na plecach.

- To niczego nie zmienia - zaoponował sędzia. - Pasek jest cienki i mocny. W momencie utraty gruntu pod nogami nie dałby rady, nawet gdyby ręce miał swobodne.

- Wszystko jest możliwe. Będziemy mądrzejsi po sekcji.

Sędzia ponownie rzucił okiem na wisielca. Funkcjonariusz zbierający odciski palców podnosił się z podłogi z książką w dłoniach.

- Ciekawa sprawa z tą książką.

Wysoki policjant wzruszył ramionami.

- Raczej niewiele czytam - rzekł. - Ale ten Portos to jeden z tych... jak im... Atos, Portos, Aramis i d’Artagnan - wyliczał przesuwając kciukiem po palcach drugiej dłoni, po czym zamyślił się. - Zabawne. Zawsze mnie zastanawiało, czemu nazywają ich trzema muszkieterami, skoro tak naprawdę było ich czterech.


I. Wino andegaweńskie

„Winniśmy uprzedzić czytelnika,

że będzie świadkiem scen przerażających”.

(E. Sue, Tajemnice Paryża)

Nazywam się Boris Balkan. Przełożyłem kiedyś Pustelnię parmeńską. Poza tym moje artykuły krytyczne i recenzje ukazują się w przeglądach i dodatkach literackich w połowie Europy. Jestem organizatorem wykładów o literaturze współczesnej na różnych uniwersytetach letnich, opublikowałem też kilka książek na temat dziewiętnastowiecznej powieści popularnej. Obawiam się, że to nic specjalnego. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach, gdy popełnia się samobójstwa upozorowane na zabójstwo, powieści pisze lekarz nazwiskiem Roger Ackroyd, a stanowczo zbyt wielu ludzi wydaje dwustustronicowe opisy własnych wstrząsających przeżyć doznanych podczas przeglądania się w lustrze.

Wróćmy jednak do naszej historii.

Lucasa Corsa poznałem, gdy odwiedził mnie z Winem andegaweńskim pod pachą. Corso był najemnikiem bibliofilstwa, łowcą książek na cudzy koszt. Łączy się to z brudnymi paluchami, gładką mową, dobrym refleksem, cierpliwością i sporym szczęściem. A także z nieprawdopodobną pamięcią, pozwalającą przypomnieć sobie, w jakim to zakurzonym zakamarku jednego z tysięcy antykwariatów drzemie właśnie ten egzemplarz, za który inni gotowi są zapłacić fortunę. Jego klientela nie była liczna, za to doborowa: dwudziestu paru księgarzy z Mediolanu, Paryża, Londynu, Barcelony czy Lozanny - takich, co sprzedają tylko pozycje odnotowane w katalogach, inwestują w rzeczy sprawdzone i pewne i nigdy nie obracają naraz większą liczbą tytułów niż jakieś pół setki. Prawdziwi arystokraci starodruków, dla których pergamin w miejsce welinu lub szerszy o trzy centymetry margines może oznaczać tysiące dolarów. Szakale z galaktyki Gutenberga, piranie buszujące na targach antykwarycznych, pijawki aukcyjne, gotowe sprzedać własną matkę za pierwsze wydanie. Sami jednak sadzają swych klientów na skórzanej sofie w salonie z widokiem na katedrę Il Duomo lub Jezioro Bodeńskie - a ręce i sumienia mają zawsze czyste. Dlatego istnieją tacy jak Corso.

Zdjął z ramienia brezentową torbę, położył ją na podłodze u stóp obutych w niezbyt czyste oxfordy, po czym zawiesił wzrok na oprawionym portrecie Rafaela Sabatiniego, stojącym na biurku w moim gabinecie obok wiecznego pióra, którym zazwyczaj poprawiam artykuły i wstępne wydruki. Zrobiło mi się przyjemnie, goście bowiem rzadko poświęcają mu choćby odrobinę uwagi, biorąc go za mojego przodka. Obserwowałem dyskretnie reakcję przybysza i dostrzegłem, że siadając lekko się uśmiechnął: po chłopięcemu, niczym królik przyłapany na środku ulicy. Uśmiechem, który z miejsca zaskarbia bezwarunkową przychylność widowni każdego filmu animowanego. Z czasem miałem się zorientować, że jest też w stanie uśmiechać się jak bezlitosny, wychudły wilk i że potrafi dostosowywać własne gesty do okoliczności. Ale to dużo później. Na razie robił tak korzystne wrażenie, że postanowiłem rzucić hasło i czekać na odzew:

„- Już od urodzenia posiadał dar humoru - zacytowałem wskazując na portret - i świadomość, że świat jest szalony”. [R. Sabatini, Scaramouche, przekład Ewy Przyłuskiej.]

Patrzyłem, jak odwraca głowę, powoli i z wyrazem aprobaty, i poczułem do niego kumoterską sympatię, którą zresztą zachowałem do dziś, pomimo wszystkiego, co się potem zdarzyło. Z jakiejś dobrze zakamuflowanej paczki wyciągnął papierosa bez filtra, równie zmiętoszonego jak jego wysłużony płaszcz i sztruksowe spodnie. Obracał go w palcach i obserwował mnie przez przekrzywione na nosie okularki w stalowej oprawce. Lekko siwiejące już włosy mierzwiły mu się na czole. Drugą dłoń - można byłoby mniemać, że ściska w niej rewolwer - trzymał w czymś, co nie było kieszenią, ale raczej przepastnym dołem rozepchanym od ciągłego taszczenia książek, katalogów, dokumentów i - też dowiedziałem się o tym znacznie później - piersiówki wypełnionej dżinem Bolsa.

- „Było to całe jego dziedzictwo” *[* Jak poprzednio] - bez trudu dokończył cytat, po czym rozparł się w fotelu, ponownie z uśmiechem na ustach. - Aczkolwiek, szczerze mówiąc, wolę Kapitana Blooda.

Wycelowałem weń wieczne pióro gestem surowego upomnienia:

- A niesłusznie. Scaramouche jest tym dla Sabatiniego, czym Trzej muszkieterowie dla Dumasa - tu skłoniłem się lekko w stronę portretu. - Już od urodzenia posiadał dar humoru... Żadna inna odcinkowa powieść przygodowa nie ma lepszego początku.

- Może i racja - przyznał po chwili i położył na stole teczkę z rękopisem, którego każda kartka spoczywała w oddzielnej kopercie z przezroczystej folii. - Zdumiewający zbieg okoliczności, że wspomniał pan właśnie Dumasa.

Przesunął teczkę w moim kierunku, tak bym mógł czytać bez kłopotu. Wszystkie kartki zapisane były po jednej stronie, po francusku. Papier był dwojakiego rodzaju: biały, nieco pożółkły już ze starości, i bladoniebieski w cieniutką kratkę, po którym też widać było upływ czasu. Każdemu gatunkowi papieru odpowiadało inne pismo, z tym że pismo z kartek niebieskich, kreślone czarnym atramentem, widniało też na kartkach białych pod postacią dopisków i notatek do tekstu oryginalnego, pisanego charakterem drobniejszym i bardziej spiczastym. W sumie kartek było piętnaście, z czego jedenaście niebieskich.

- Ciekawe - podniosłem oczy na Corsa. Jego spokojny wzrok padał to na mnie, to na teczkę. - Skąd pan to ma?

Potarł palcem brew, niewątpliwie zastanawiając się, czy informacja, o którą przyszedł prosić, upoważnia go - a jeśli tak, to w jakim stopniu - do ujawniania takich szczegółów. Wreszcie na ustach pojawił się trzeci uśmiech, uśmiech królika-niewiniątka. Corso był zawodowcem.

- Skądś tam. Klient klienta, wie pan.

- Jasne.

Zamilkł rozważnie na moment. W tej rozwadze czuło się nie tylko ostrożność i rezerwę, ale i przebiegłość. Było to oczywiste dla nas obu. W końcu odezwał się:

- Naturalnie podam panu nazwiska, jeśli sobie pan tego życzy.

Odparłem, że to niepotrzebne, co chyba go uspokoiło. Poprawił sobie palcem okulary na nosie i spytał, czy mógłbym sformułować jakąś opinię na temat tego, co trzymam w dłoniach. Nie odpowiadając kartkowałem rękopis, aż dotarłem do pierwszej strony. U góry widniał tytuł, zapisany grubszymi dużymi literami: LE VIN D’ANJOU.

Przeczytałem na głos pierwsze zdanie:

„Après de nouvelles presque désespérées du roi, le bruit de sa convalescence commençait à se répandre dans le camp...” [„Po rozpaczliwych niemal nowinach o stanie króla w obozie zaczęły się szerzyć wieści o jego powrocie do zdrowia” (przekład Joanny Guze).]

Nie potrafiłem powstrzymać uśmiechu. Na twarzy Corsa pojawił się wyraz przyzwolenia, jakby chciał mnie zachęcić do ogłoszenia werdyktu.

- Bez najmniejszej wątpliwości - rzekłem - jest to Alexandre Dumas, ojciec. Wino andegaweńskie, o ile pamiętam, czterdziesty któryś rozdział Trzech muszkieterów.

- Czterdziesty drugi - potwierdził Corso. - Rozdział czterdziesty drugi.

- Czy to oryginał? Autentyczny rękopis Dumasa?

- Właśnie z tym przychodzę. Pan mi to powie.

Wzruszyłem ramionami, chcąc zrzucić z siebie ciężar nadmiernej odpowiedzialności:

- A niby dlaczego ja?

Było to pytanie z gatunku idiotycznych. Służą one z reguły tylko temu, by zyskać na czasie. Corso natomiast uznał je chyba za wyraz fałszywej skromności, bo popatrzył na mnie ze źle skrywanym zniecierpliwieniem:

- Jest pan specjalistą - odparł nieco oschle. - Najznakomitszym krytykiem literackim w tym kraju, który w dodatku wie wszystko o powieści popularnej dziewiętnastego wieku.

- Zapomina pan o Stendhalu.

- Nie zapominam. Czytałem pański przekład Pustelni parmeńskiej.

- No, no. Pochlebia mi pan.

- Nie sądzę. Wolę tłumaczenie Consuelo Berges.

Tym razem uśmiechnęliśmy się obaj. Podobał mi się coraz bardziej. Zaczynałem rozpoznawać cechy jego stylu bycia.

- Zna pan moje książki? - zaryzykowałem.

- Niektóre. Na przykład Lupin, Raffles, Rocambole, Holmes. Studia na temat Valle-Inclana, Barojy i Galdosa. Także Dumas. Na tropie giganta. I esej na temat Hrabiego Monte-Christo.

- Przeczytał pan to wszystko?

- Nie. To, że pracuję z książkami, nie oznacza, że muszę je czytać.

Kłamał. A w każdym razie przesadnie akcentował przyziemny charakter swojego zajęcia. Należał do ludzi sumiennych - przed spotkaniem ze mną przejrzał dostatecznie dużo materiałów na mój temat. Był zagorzałym czytelnikiem, od czasów słodkiego dzieciństwa pochłaniającym drukowane słowo. O ile oczywiście (co wysoce wątpliwe) Corso kiedykolwiek był słodkim dziecięciem.

- Jasne - odezwałem się, chcąc przerwać ciszę.

Zmarszczył na moment brwi, usiłując się zorientować, czy o czymś nie zapomniał. Następnie zdjął okulary, chuchnął na szkła i zabrał się za ich przecieranie. Dokonywał tego za pomocą potwornie zmiętoszonej chustki, wyciągniętej właśnie z przepastnej kieszeni płaszcza. Patrząc na tego osobnika tonącego w zbyt obszernym okryciu, na jego wiewiórcze siekacze i spokojną twarz, można było odnieść fałszywe wrażenie, że jest wcieleniem bezradności. W rzeczywistości Corso był twardy jak zahartowana cegła. Ostre i kanciaste rysy pasowały do bystrych oczu, w których zawsze gotowa była zagościć prostoduszność, szalenie niebezpieczna dla każdego, kto dałby się jej zwieść. Czasami - szczególnie w chwilach spokoju - stwarzał pozory człowieka znacznie bardziej niezdarnego i ospałego, niż był w istocie. Jest taki typ ludzi bezbronnych, których mężczyźni częstują papierosem, kelnerzy traktują jedną kolejką na rachunek firmy, a kobiety pragną natychmiast przygarnąć. A gdy wreszcie zdasz sobie sprawę, co się naprawdę dzieje, jest za późno, by podjąć rzucone wyzwanie. On już znika daleko na horyzoncie, znacząc na rękojeści noża kolejne nacięcie.

- Wróćmy do Dumasa - zaproponował, wskazując okularami rękopis. - Ktoś, kto napisał o nim pięćset stron, powinien poczuć się swojsko, mając przed oczami oryginał. Nie sądzi pan?

Położyłem dłoń na obłożonych w folię kartkach gestem pełnym namaszczenia, z jakim kapłan dotyka szat liturgicznych.

- Nie chciałbym pana rozczarować, ale nie odczuwam niczego.

Roześmialiśmy się. Corso chichotał w jakiś szczególny sposób, nieco przez zęby, jak gdyby nie do końca pewien, czy jego i jego rozmówcę bawi to samo. Był to śmiech dyskretny i zdystansowany, ze szczyptą bezczelności, który długo dzwoni w powietrzu, zanim się rozwieje. Nawet jeszcze po odejściu tego, kto chichotał.

- Może po kolei... - powiedziałem. - Czy to pańska własność?

- Już mówiłem, że nie. Klient dopiero co go nabył i był zdumiony, że dotąd nie słyszano o tym autentycznym, pełnym rękopisie rozdziału Trzech muszkieterów... Życzy sobie rzetelnej weryfikacji i to właśnie jest moje zadanie.

- Dziwi mnie, że zajmuje się pan sprawami błahymi - wiedziałem, co mówię; o Corsie słyszałem już wcześniej. - Ostatecznie Dumas dzisiaj...

Zawiesiłem głos i przywołałem na twarz porozumiewawczy gorzki uśmiech. Corso nie podjął jednak tematu, zachowując postawę wyczekującą:

- Klient to mój przyjaciel - rzucił obojętnie. - Można to nazwać przysługą towarzyską.

- Rozumiem, nie wiem wszelako, czy będę się mógł panu na coś przydać. Widywałem w życiu oryginalne rękopisy i wnoszę, że ten mógłby być autentyczny. Ale zweryfikować go to zupełnie inna sprawa. W tym celu radzę zwrócić się do dobrego grafologa. Znam jednego w Paryżu, nazywa się Achille Replinger. Ma księgarnię wyspecjalizowaną w autografach i dokumentach historycznych, niedaleko Saint-Germain-des-Pres... Ekspert, jeśli chodzi o francuskie autografy z dziewiętnastego wieku, uroczy człowiek i mój przyjaciel - wskazałem na jedną z ramek wiszących na ścianie. - O, parę lat temu kupiłem od niego ten list Balzaca. Oczywiście za bajońską sumę.

Wyjąłem terminarz, żeby przepisać adres, i wręczyłem Corsowi karteczkę. Wsunął ją do zniszczonego wizytownika wypchanego notatkami i papierkami. Następnie wyciągnął z płaszcza notatnik i ołówek z gumką do wycierania na końcu, obgryzioną, jakby należała raczej do ucznia.

- Mogę zadać parę pytań?

- Proszę bardzo.

- Wiedział pan o istnieniu kompletnego autografu któregoś z rozdziałów Trzech muszkieterów?

Potrząsnąłem przecząco głową, w milczeniu nakładając skuwkę na mój Montblanc. Po chwili odezwałem się:

- Nie. Dzieło to ukazywało się partiami w „Le Siècle”, od marca do lipca 1844 roku... Po złożeniu tekstu przez zecera rękopis szedł do kosza. Mimo to kilka fragmentów ocalało, szczegóły może pan sprawdzić w wydaniu Garniera z 1968 roku.

- Cztery miesiące to niedużo - Corso obgryzał w zamyśleniu koniec ołówka. - Szybko pisał ten Dumas.

- Wtedy wszyscy tak pracowali. Stendhal napisał Pustelnię w siedem tygodni. Z tym, że akurat Dumas korzystał z pomocy współpracowników, czyli jak to się mówi w żargonie, murzynów. Przy Muszkieterach pomagał mu niejaki Auguste Maquet... Pracowali wspólnie także nad dalszym ciągiem, W dwadzieścia lat później, oraz nad zamykającym cały cykl Wicehrabią de Bragelonne. Do tego jeszcze nad Hrabią Monte-Christo i nad paroma innymi powieściami... Jak mniemam, czytał pan te książki.

- Oczywiście. Jak wszyscy.

- Chciał pan powiedzieć: jak niegdyś wszyscy - przerzuciłem z szacunkiem kilka kartek rękopisu. - Dawno minął czas, gdy nazwisko Dumas potrafiło pomnożyć nakłady oraz dochody wydawców. Niemal wszystkie jego powieści opublikowano w ten sam sposób, w odcinkach, gdzie na dole strony widniało: „Ciąg dalszy w następnym numerze” - i ludzie z zapartym tchem wyglądali kolejnego rozdziału... Zresztą pan to wszystko wie.

- Nie szkodzi, niech pan mówi dalej.

- A co jeszcze chce pan usłyszeć? W klasycznej powieści w odcinkach klucz do sukcesu jest prosty: bohater czy bohaterka obdarzeni są zaletami bądź cechami, które zmuszają czytelnika do utożsamienia się z nim lub z nią... Mamy do czynienia z tym zjawiskiem i dziś, w przypadku oper mydlanych, więc niech pan sobie wyobrazi, jak wtedy, w epoce bez radia i telewizji, oddziaływało to na burżuazję, która łaknęła niespodzianek i rozrywki, a nie była zbyt wymagająca, jeśli chodzi o walory formalne czy dobry smak... Tak samo rozumował genialny Dumas. Dzięki inteligentnej alchemii sporządził więc produkt laboratoryjny: parę kropli tego, szczypta tamtego - plus talent. W efekcie powstał narkotyk, który uzależniał - nie bez dumy wskazałem na siebie. - I uzależnia nadal.

Corso notował. Drażliwy, bezceremonialny i śmiercionośny niczym jad mamby czarnej - tak scharakteryzował go później jeden jego znajomy, gdy to nazwisko padło w rozmowie. Corso w specyficzny sposób sytuował się zawsze naprzeciw innych - dzięki czemu mógł obserwować otoczenie przez przekrzywione okularki i potakiwać powoli, z wyrazem jakiegoś racjonalnego i życzliwego powątpiewania. Przypominało to reakcję tolerancyjnej dziwki na sonet o Kupidynie. Może dawał rozmówcy możliwość korekty stanowiska, nim będzie za późno.

Po chwili przerwał i uniósł głowę:

- Pan przecież nie ogranicza się w pracy tylko do powieści popularnej. Jest pan krytykiem znanym z wielu zainteresowań... - zawahał się, jakby szukał właściwego słowa - poważniejszych. A sam Dumas określał swoją twórczość jako literaturę łatwą... Czy nie pobrzmiewa w tym pogarda wobec czytelnika?

Dzięki tej zmyłce mój rozmówca zajmował coraz lepszą pozycję. Było w tym coś z przebiegłych zagrywek Rocambole’a. Przedstawiał sprawy trochę z dystansu, pozornie bez większego zaangażowania, a jednak co chwila wbijał szpile jak doświadczony partyzant. Tymczasem ktoś, kto traci nerwy, zazwyczaj mówi, szermuje argumentami i wyjaśnieniami, co przeciwnikom dostarcza jeszcze więcej informacji. Mimo to - a może właśnie dlatego, skoro nie narodziłem się wczoraj i pojmowałem taktykę Corsa - poczułem niejaką irytację i zniecierpliwienie:

- Niech pan nie popada w stereotypy. Wśród powieści odcinkowych wiele jest takich, o których nie warto pamiętać, ale Dumas wyrasta ponad przeciętność... Dla literatury czas jest jak powódź, podczas której Bóg wypatruje swoich. Ciekaw jestem, czy znajdzie pan bohatera literackiego, który przetrwałby nawałnice dziejowe tak świetnie jak d’Artagnan... i może jeszcze Sherlock Holmes Conan Doyle’a... Cykl Muszkieterów to, rzecz jasna, odcinkowa powieść płaszcza i szpady, gdzie odnaleźć możemy wszystkie grzechy gatunku. Ale jest to też powieść nieprzeciętna, znacznie powyżej poziomu tego, co się publikowało. Pełne przygód dzieje przyjaźni, do dziś tak świeże mimo zmiany gustów i idiotycznej pogardy, z jaką obecnie traktuje się akcję. Po Joysie powinniśmy zapewne zostać przy Molly Bloom, a Nauzykaę zostawić po katastrofie morskiej na jakiejś plaży... Nie czytał pan mojego dziełka Piętaszek, czyli busola? Gdy mowa o Ulissesie, wybieram Homera.

Tu uniosłem nieco głos, śledząc reakcję Corsa. Uśmiechał się powściągliwie - pamiętałem jednak, jak zabłysły mu oczy na dźwięk cytatu ze Scaramouche’a, i czułem, że jestem na dobrej drodze.

- Wiem, o co panu chodzi - odparł wreszcie. - Pańskie poglądy są powszechnie znane... i kontrowersyjne, panie Balkan.

- Moje poglądy są znane, bo postarałem się, żeby takie były. A ponieważ przed chwilą wspomniał pan o pogardzie wobec ludzi, chciałem panu uświadomić, że autor Trzech muszkieterów walczył na ulicach podczas rewolucji 1830 i 1848 roku, a także, że dostarczał broni Garibaldiemu, płacąc z własnej kieszeni... Niech pan nie zapomina, że ojciec Dumasa był sławnym generałem stojącym po stronie republiki. Ten człowiek był przepełniony umiłowaniem ludu i wolności.

- Aczkolwiek jego szacunek dla faktów był relatywny.

- To nie ma znaczenia. Wie pan, jaką odpowiedź dawał tym, którzy oskarżali go o gwałcenie Historii? „Z pewnością zadaję jej gwałt. Ale przychodzą z tego na świat piękne dzieci”.

Odłożyłem pióro na biurko i wstałem, kierując się ku jednej z wielu stojących w gabinecie oszklonych szaf wypełnionych książkami. Otworzyłem ją i wyciągnąłem tom oprawny w ciemną skórę.

- Jak wszyscy wielcy gawędziarze, Dumas był blagierem. Hrabina Dash, która znała go dobrze, wspomina w pamiętnikach, że opowiedzianą przezeń zmyśloną anegdotę brano za prawdę historyczną. Weźmy na przykład kardynała Richelieu: oto najwybitniejsza postać swej epoki po obrobieniu przez manipulanckie ręce Dumasa trafia do nas zdeformowana nie do poznania, jako nikczemny łajdak... - podszedłem do Corsa z księgą w ręku. - Zna pan to? Autorem jest Gatien de Courtilz de Sandras, muszkieter żyjący pod koniec siedemnastego wieku. Pamiętniki d’Artagnana. Prawdziwego d’Artagnana: Charles’a de Batz-Castelmore, hrabiego d’Artagnan. Gaskończyk, urodzony w 1615 roku, istotnie był muszkieterem, chociaż żył nie w epoce Richelieu, lecz w czasach Mazzariniego. Zmarł w roku 1673 podczas oblężenia Maastricht, właśnie gdy - podobnie jak jego literacki odpowiednik - miał otrzymać buławę marszałkowską... Sam pan widzi, z gwałtów zadanych przez Aleksandra Dumas poczęły się piękne dzieci. Zamiast mrocznego Gaskończyka z krwi i kości, którego imię utonęło w odmętach Historii, geniusz powieściopisarza dał światu legendarnego mocarza.

Corso słuchał nieporuszony. Włożyłem mu do rąk książkę, którą zaczął przeglądać ostrożnie, ale z zainteresowaniem. Powoli przewracał kartki, ledwie muskając ich krawędzie opuszkami palców. Chwilami zatrzymywał się na jakimś imieniu czy tytule rozdziału. Przez parawan szkieł jego oczy rzucały pewne, szybkie spojrzenia.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin